Читать книгу Zostały jeszcze pieśni. Jacek Kaczmarski wobec tradycji - Praca zbiorowa - Страница 12
BARDOWIE
Filip Łobodziński
MOJA OSOBISTA HISTORIA MURÓW
Prolog
ОглавлениеNie dość, że było upiornie gorąco, to jeszcze ta niemożliwa wilgoć w powietrzu… Lato 1976 roku na długo zapamiętano jako jedno z gorętszych. W całej Europie ludzie cierpieli na udar słoneczny, umierali z przegrzania w samochodach, bali się opuszczać domostwa. Z niemal jednogłośnym chórem mediów, zatrwożonych skwarem, kontrastowały jedynie głosy producentów wina – ci, owszem, mieli powody do zadowolenia. Jeszcze wiele lat później słyszałem pełne sentymentu westchnienia: Ah, le soixante-seize… – siedemdziesiąty szósty to był bardzo udany rocznik.
Ja jednak, pogrążony w wieku siedemnastu lat, z używkami nie miałem ciągle wiele wspólnego. W każdym razie nie na tyle, żeby móc dołączać do chóru smakoszy. Siedziałem na werandzie schroniska młodzieżowego w Mèze, nad laguną w południowej Langwedocji. Równa jak lodowisko i parująca od upału woda pokryta była drewnianymi konstrukcjami, które służyły do hodowli ostryg. Na mglistym horyzoncie majaczyła mierzeja, oddzielająca lagunę od otwartego Morza Śródziemnego, i przycupnięte na wąskim pasie lądu miasteczko Sète, rodzinna miejscowość Georges’a Brassensa. Obok mnie na ławeczce siedzieli dwaj inni wędrowcy – brodaty, jowialny Anglik Malcolm i wysoki, chudy, łysiejący wieczny student z Glasgow, Brian. Wspólnie naśmiewaliśmy się z Francuzów, z ich pedantycznego stosunku do każdego posiłku, moi anglosascy towarzysze zanosili się rechotem, gdy tłumaczyłem im polskie powiedzonka typu „wyglądasz jak pół dupy zza krzaka” albo „masz minę kota srającego na puszczy”. Było upiornie gorąco, w powietrzu niemożliwa wilgoć, niebo miało kolor biały, a widoczność była bardzo słaba. Nic dziwnego, że nie chciało się patrzeć. Przyjemniej było po prostu słuchać.
Chwilami rozmowa, przyduszona upałem, cichła. Wtedy zaczynaliśmy nucić frazę, którą słyszałem ostatnimi dniami niemal bez przerwy. Grały ją radia w południowej Francji, właściciel schroniska puszczał ją z płyty. Nie rozumiałem, o co chodzi, ani nawet mnie to specjalnie nie interesowało. Pasjonowałem się wtedy mastodontami anglosaskiego rocka, a nie jakimiś balladami (z wyjątkiem wspomnianego Brassensa) – ale ta wpadała w ucho. Melodia była zaraźliwa, a do tego wybijały się słowa „tomba, tomba, tomba”.
La-la-la-la, la-la, la-la, la-la-la-la, la-la, la-la, segur que tomba, tomba, tomba…
Gorąco ma wiele postaci. Lato może być gorące niezależnie od tego, co pokażą termometry. Lato może rozgrzać nie tylko słońcem, ale także gwałtownym pulsowaniem krwi. Szczególnie, gdy pomagają jej uderzenia policyjnej pałki. Gdy biją po nerkach, po głowie, po plecach, po nogach. Ból jest słony i pali. Nie grzeje.
Tamtego lata byłem za granicą kilka tygodni, a to dzięki pieniądzom zaoszczędzonym przez moich rodziców i tym, które zarobiłem wcześniej, grając w młodzieżowych serialach. Wyjechałem do Paryża w ostatnim tygodniu czerwca. Kiedy na początku sierpnia wróciłem, powitała mnie inna Polska. Z kartkami na cukier, a przede wszystkim z kolejną świeżą raną – „jak zbite pałką ludzkie plecy”17. Wypadki radomsko-ursuskie, które widzącym ciągle w ekipie Gierka uczciwych partyjnych winny ostatecznie otworzyć oczy, uruchomiły kilka procesów. Po pierwsze, aparat Służby Bezpieczeństwa wszedł frontowymi drzwiami do gry. Po drugie, niedźwiedź ze Wschodu zamruczał kolejny raz, skutkiem czego w projekcie nowej polskiej konstytucji – ewenement w naszych dziejach – wymienione zostało obce państwo, czyli ZSRR. Protesty przeciwko zmianom w konstytucji i tak niesuwerennego państwa odbiły się i na moim liceum im. Tadeusza Reytana w Warszawie, gdzie niepokorni nauczyciele albo zostali odesłani do kąta, albo do innych szkół. Po trzecie, procesy robotników, którzy w Radomiu i Ursusie podnieśli głos przeciwko podwyżkom cen na żywność, zaktywizowały intelektualistów, w szczególności prawników. Długofalowym efektem tej aktywizacji była działalność KSS „KOR”. Tak, to było gorące lato. Nie ostatnie.
Jacek Stefański wziął na siebie milicyjne razy 2 sierpnia 1983 roku. Jego ciało, rozgrzane skocznymi uderzeniami, jeszcze tydzień tańcowało ze śmiercią, nim ostatecznie uległo, zaczęło stygnąć, wreszcie odeszło z gorącego lata w zimę grobu. Stefański pozostawił rodzinę, w tym dwóch braci, z którymi muzykował w zespole Braci Stefańskich. Jan i Zbigniew od tamtej pory występowali jako zespół Bez Jacka. Śpiewali i grali poezję.
Jacek zmarł 9 sierpnia 1983 roku, ponieważ tydzień wcześniej na jednej z ulic gdańskiego Głównego Miasta, wieczorem, grał na fujarce poezję. Melodia tej poezji była prosta – i piękna. A leciała tak: la-la-la-la, la-la, la-la, la-la-la-la, la-la, la-la… Rzecz w tym, że melodia ta była sygnałem gdańskiej rozgłośni nielegalnego Radia Solidarność, działającego w imieniu ruchu, który narodził się innego gorącego lata, w 1980 roku. Jacek był bodaj jedyną w Polsce, a może wręcz na świecie, śmiertelną ofiarą nienawiści, jaką wzbudziła ta prosta melodia. Czy raczej nie tyle melodia, ile jej popularność.
Oczywiście, nie chwytliwe dźwięki, układające się w łatwy do zapamiętania motyw, były powodem, że agenci komunistycznego aparatu chwycili za pały. Za tą melodią, jak Europa szeroka, szło przesłanie. Melodia była czytelnym znakiem przynależności do wspólnoty, która nie zgadza się na kneblowanie wolności słowa i na krępowanie obywatelskiej inicjatywy – niezależnie, jakiej barwy byli ci, co kneblowali i krępowali. „Sama melodia bez słów niosła ze sobą starą treść”.
Oto przyczynek do historii tej melodii. Historii, która najpierw objęła pewien śródziemnomorski naród, potem przekroczyła granice i stała się historią międzynarodową. Ale przy okazji, jak to bywa z wielkimi dziejami, splotła się też z niejedną historią osobistą – bo bez osób nie ma przecież historii. Pierwszą z tych osób był pewien fryzjer.
17
J. K. Kelus, Ballada o szosie E7, w: Z nieskończoną wciąż piosenką… (1980-1982), CDN 1982.