Читать книгу Zostały jeszcze pieśni. Jacek Kaczmarski wobec tradycji - Praca zbiorowa - Страница 19

BARDOWIE
Filip Łobodziński
MOJA OSOBISTA HISTORIA MURÓW
7

Оглавление

Nazwisko Carlos Marrodán Casas zwróciło moją uwagę, gdy byłem w ostatniej, czwartej klasie liceum. O ile wcześniej planowałem podjąć jakieś nieokreślone studia lingwistyczne (jako w miarę niezły z matematyki i zdolny do języków, rozważałem językoznawstwo generatywno-transformacyjne, naukę łączącą wiedzę ścisłą z humanistyczną), o tyle na początku ostatniego roku szkolnego podjąłem decyzję o studiowaniu iberystyki. Poznałem wcześniej co nieco słów języka hiszpańskiego, a i sama kultura zaczęła mnie fascynować coraz bardziej. Wielojęzyczne społeczeństwo, przebogata kultura, wyrastająca z chrześcijaństwa, judaizmu i islamu – to wszystko uświadamiało mi, że w Europie istnieje coś, co z jednej strony może być mi bliskie, z drugiej zaś – zapewniać solidną dawkę egzotyki.

Zacząłem też czytać literaturę tego języka. Don Kichote, Sto lat samotności, Opowiadania Julia Cortazara… Podobał mi się ten świat coraz bardziej i coraz mniej miałem wątpliwości, czy wybór jest słuszny. I właśnie w jednej z czytanych wówczas z wypiekami książek – opowiadań Gabriela Garcíi Marqueza Niewiarygodna i smutna historia niewinnej Erendiry i jej niegodziwej babki – trafiłem na nazwisko jej tłumacza, Carlosa Marrodana. „Pewnie Kolumbijczyk, który nauczył się polskiego” – sądziłem wówczas. Kierowałem się prostą logiką – Kolumbijczyka najprawdopodobniej przekłada Kolumbijczyk…

Równolegle los kazał mi zająć się jeszcze jedną dziedziną, którą przedtem ledwie liznąłem. W lutym 1978 roku, podczas zimowej przerwy w procesie dydaktycznym, pojechałem na narty z kolegami i ich znajomymi do Jaszczurówki pod Zakopanem. Zdarzyło się pewnego dnia, że zostałem cały dzień sam w domu – z powodu naciągnięcia ścięgna Achillesa. W naszym gronie znajdował się chłopak, którego personaliów dziś już nie pamiętam, ale za to wiem na pewno, że miał ze sobą gitarę i wydany w NRD śpiewniczek z różnymi balladami w rodzaju pieśni Joan Baez i Pete’a Seegera itp. Śpiewnik – jak to śpiewnik – miał przy słowach (i prostych zapisach nutowych) przedstawione chwyty gitarowe, ale nie w schematycznej formie kropek na kreskach, oznaczających struny, ale w postaci rysunków niejako z natury! Po prostu widniał tam na przykład rysunek dłoni łapiącej akord G-dur… Mnie do muzyki ciągnęło od dzieciństwa, więc postanowiłem skorzystać z okazji i wpoić sobie samodzielnie rudymenty gry gitarowej.

Muzyka w moim rodzinnym domu obecna była, od kiedy pamiętam. Stało monstrualne niemieckie radio Stradivari z okiem magicznym i mnóstwem nazw miast na przedniej szybie. Był też NRD-owski gramofon (wówczas mówiło się „adapter”) marki Ziphona. A ponieważ moi rodzice mieli mnóstwo znajomych, którym czasem udawało się wyjeżdżać za granicę (lub, po 1968 roku, gdy część wyjechała na stałe – przyjeżdżać do Polski), w domu stała całkiem spora kolekcja płyt. Przeważała muzyka poważna, szczególnie Bach i Mozart. Ale oprócz niej było też parę płyt Georges’a Brassensa, kilku innych piosenkarzy francuskich, jakaś wydana w Czechosłowacji składanka Simona i Garfunkela, niewiadomego pochodzenia płyta Strange Days the Doors i po kilka płyt Beatlesów, Joan Baez i wykonawców anglosaskiej muzyki ludowej (folk, country, ballada). Wreszcie trochę muzyki afrykańskiej, latynoskiej, chińskiej i japońskiej. Rzecz na czasy Gomułki i Gierka chyba rzadka.

Ja w tym wszystkim wzrastałem, dostrzegając oczywiście odmienności między różnymi muzykami, ale nie wartościując ich. Brassens podobał mi się tak samo jak japońskie tańce, a Koncerty brandenburskie były równie fascynujące jak Scarborough Fair w wykonaniu Paula Simona i Arta Garfunkela. Beatlesi wygrywali wszelako z całą resztą.

Miałem w szkole, najpierw podstawowej, potem w liceum Reytana w Warszawie, kolegę Marka Mliczewskiego, który chodził na lekcję gitary. Na naszą prośbę uczył się grać piosenki Beatlesów i innych idoli – i całkiem nieźle mu szło. Swoją maestrią budził niekłamany podziw. Usiłowałem się odeń czegoś nauczyć, ale traciłem wiarę we własne siły po kilku próbach.

I oto nagle, owego lutowego dnia 1978 roku w Jaszczurówce, mogłem spróbować zbliżyć się do szkolnego idola. Wziąłem do rąk gitarę owego anonimowego dziś dla mnie kolegi, siadłem przy śpiewniku z rysunkami powykręcanych dłoni i zanurzyłem się. Kiedy koledzy wrócili późnym popołudniem z nart, potrafiłem im – z potknięciami, ale w miarę poprawnie – odegrać balladę żydowską Donna Donna, znaną między innymi z repertuaru Joan Baez. Zacząłem też odkrywać, że przy pomocy kilku akordów można odegrać coraz więcej piosenek.

Gdy zbliżały się matury, byłem w stanie zagrać już całkiem sporo. Szczególnie, że inny przyjaciel z liceum, Maciek Rysiewicz, zaraził mnie – zresztą dużo wcześniej – pasją, która trwa do dziś, czyli uwielbieniem dla Boba Dylana. Jego niezwykła i wielowarstwowa twórczość oparta jest na prostych formalnie strukturach akordowych, więc nauczyć się jako tako grać Dylana nie było trudno. Zaczynałem też sam nucić z gitarą niektóre piosenki Brassensa.

Potem przyszły zdane egzaminy wstępne na iberystykę, pierwszy zawód miłosny, praktyki robotnicze w zakładach Pollena-Uroda i wreszcie inauguracja zupełnie nowej rzeczywistości życiowej, czyli roku akademickiego. Wszyscy z pierwszego roku UW zostaliśmy zaproszeni do Sali Kongresowej, gdzie najpierw przemawiał rektor (komunista-oportunista!), potem były jakieś inne wystąpienia z programu „obowiązkowego”, aż przyszedł czas na część artystyczną. I w jej ramach na scenę wyszedł student trzeciego roku polonistyki, uzbrojony w gitarę, którą trzymał odwrotnie – był mańkutem. I zaśpiewał. Dziś pamiętam na pewno, że wśród kilku jego własnych piosenek usłyszeliśmy jedną, która poraziła mnie swoją treścią, doborem słów i formą muzyczną. Nazywała się Krajobraz po uczcie i była, jak powiedział sam wykonawca, szkicem do powstającej właśnie pracy magisterskiej. A chłopakiem na scenie był oczywiście Jacek Kaczmarski, już wówczas opromieniony chwałą zwycięzcy Studenckiego Festiwalu Piosenki. O tym jego najświeższym trofeum akurat nie miałem pojęcia, bo interesowałem się wówczas rockiem, a studenckie poetyzowanie mało mnie frapowało. Wyjątek czyniłem dla Marka Grechuty, ale to zupełnie inna historia.

W ciągu tych pierwszych dni październikowych poznawałem nowe koleżanki i nowych kolegów. Z wolna docierało też do mnie, że Jacek Kaczmarski to naprawdę w tym środowisku postać właściwie już legendarna. Ale ponieważ mijały kolejne tygodnie, wrażeń było co niemiara, z wolna wspomnienie występu na inauguracji roku akademickiego się zacierało.

Ważne było co innego. Po pierwsze, coraz częściej rozmawiałem między zajęciami (i w ich trakcie też) z chłopakiem, który wydał mi się ideałem kumpla. Miał szerokie horyzonty, duże ambicje w dziedzinie kultury, a na dodatek był cholernie dowcipny i miał kupę wdzięku. Nazywał się Jarek Gugała i pochodził z Warmii. W Warszawie zajmował (na spółkę z jakimś ponadprzeciętnie uzdolnionym matematykiem) pokój w bursie nauczycielskiej na ulicy Tamka. Ponieważ i ja najwyraźniej przypadłem mu towarzysko do gustu, zaczęliśmy spędzać razem coraz więcej czasu – włócząc się po Warszawie, odrabiając wspólnie zadania domowe z hiszpańskiego i prowadząc notatki.

Po drugie, w powietrzu wyczuwało się coś niezwykłego od pamiętnego 16 października, kiedy konklawe powołało na tron biskupa Rzymu kardynała Karola Wojtyłę. Nikt nie potrafił powiedzieć, co to naprawdę oznacza, ale czuliśmy, że to będzie miało wielkie konsekwencje.

No i trzecia rzecz. Na liście prowadzących zajęcia zobaczyłem, że Wstęp do literaturoznawstwa ma prowadzić mgr C. Marrodán. A chociaż starsi studenci mówili o nim po prostu Carlos, dopóki nie nadeszły pierwsze zajęcia, wyobrażałem go sobie jako starszego pana, szpakowatego i dystyngowanego. W końcu tłumaczem Garcíi Marqueza i Vargasa Llosy (miałem już za sobą lekturę rewelacyjnych Szczeniaków peruwiańskiego prozaika, w kapitalnym tłumaczeniu tegoż Marrodana) musiał być ktoś z samego Parnasu.

Tymczasem pojawił się względnie młody, bo wówczas trzydziestoletni, czarny brodacz i od razu zachwycił nas swoim nader komunikatywnym, a jednocześnie bardzo bogatym sposobem mówienia. W dodatku wyrażał się wspaniale po polsku, co było niby zrozumiałe, skoro tłumaczył, ale sądziłem, że jako cudzoziemiec powinien kaleczyć język. Z czasem dopiero dowiedziałem się, że jako trzyletni malec przyjechał z rodzicami komunistami z Francji do Polski i że wychował się na warszawskiej Pradze.

Bodaj na pierwszych czy drugich zajęciach Carlos powiedział nam, młodemu narybkowi iberystyki, że w katedrze istnieje Koło Naukowe Iberystów, że mają kapitalne pomysły, ludzie są wspaniali i że warto przyjść. Z Jarkiem Gugałą i jeszcze kilkorgiem kolegów postanowiliśmy przyjść i zobaczyć, czym to się je.

Pamiętam, że na tym pierwszym, odbywającym się już chyba wieczorem, spotkaniu wywołałem ogromny wybuch śmiechu, zwróciwszy się do Carlosa per pan. Nie mogłem się oswoić – po licealnych lekcjach hierarchii – że do wykładowcy można zwracać się tak samo, jak do kumpla. Z tego pierwszego zebrania pamiętam kilka osób, które później, już w wolnej Polsce, trafiły naprawdę wysoko. Adam Elbanowski był dyplomatą, dziś jest cenionym wydawcą i tłumaczem Jorgego Luisa Borgesa. Dorota Walasek została jego żoną i tłumaczą Borgesa wspólnie. Adam Pieczyński najpierw był korespondentem prasy hiszpańskiej w Polsce, potem kierownikiem Wiadomości TVP, a z czasem trafił do telewizji TVN, gdzie dziś dowodzi kanałem TVN24.

Koło Naukowe miało dwa oblicza działalności. Jedno to były plany naukowo-praktyczne, drugie – szybko postępująca integracja, wsparta czasem konsumpcją napojów wyskokowych. W początkach grudnia Koło zorganizowało wyjazd integracyjny do Kazimierza Dolnego, podczas którego zatarły się niemal wszystkie różnice pomiędzy pierwszym a starszymi latami – nagle staliśmy się jedną wielką bandą wesołych filologów, pełnych marzeń i projektów i jednoznacznie odrzucających obowiązujący w kraju oficjalny system wartości.

Jakoś tak się jednak złożyło, że – wbrew naturalnemu porządkowi rzeczy – ton działaniom Koła zaczęliśmy nadawać właśnie my, pierwszoroczni. Oprócz Jarka i mnie, w naszej grupie znaleźli się bowiem jeszcze Asia Kozińska (po latach, już jako Joanna Kozińska-Frybes, ambasador w Meksyku, potem konsul generalny w Barcelonie…), Jadwiga Linde (dziś, z tytułem doktora habilitowanego i drugim nazwiskiem Usiekniewicz, między innymi naczelna redaktorka Wielkiego słownika angielsko-polskiegoPolsko-angielskiego PWN-Oxford), Paweł Stawowczyk (dziś pracownik Instytutu Cervantesa w Warszawie, człowiek o nieprawdopodobnym poczuciu humoru i zabójczej inteligencji) oraz Joasia Karasek i Agnieszka Rurarz (obydwie potem także w korpusie konsularnym i dyplomatycznym, dziś znane tłumaczki z hiszpańskiego, a Aśka Karasek jeszcze z portugalskiego).

Tym nowym, nieprzeciętnym narybkiem zainteresował się też – w celach towarzyskich głównie, ale nie tylko – młody doktor historii, prowadzący w Katedrze zajęcia z dziejów Ameryki Łacińskiej, Ryszard Schnepf. Postanowił zaprosić Carlosa i tę najaktywniejszą grupę do mieszkania swojej babci przy ulicy Izabeli na warszawskich Piaskach. Zapewne chcąc zrobić na nas szczególne wrażenie (bardziej na dziewczynach niż na chłopakach), zaprosił tam też swojego bliskiego kolegę, którego pojawienie się miało być największą atrakcją wieczoru.

Zostały jeszcze pieśni. Jacek Kaczmarski wobec tradycji

Подняться наверх