Читать книгу Zostały jeszcze pieśni. Jacek Kaczmarski wobec tradycji - Praca zbiorowa - Страница 18
BARDOWIE
Filip Łobodziński
MOJA OSOBISTA HISTORIA MURÓW
6
ОглавлениеZakaz dotyczył zrazu tylko piosenki. Jednak wkrótce zaczęły się kolejne komplikacje. W 1970 roku policja zakazała Llachowi prowadzenia konferansjerki po hiszpańsku podczas koncertu w Madrycie – publiczność nieznająca katalońskiego nie miała prawa dowiedzieć się, o czym śpiewa. W trakcie występu menedżer Llacha, Joan Molas, został powiadomiony, że jeśli pieśniarz nie zaprzestanie gadać, zostanie ciężko pobity. Wieść o tych groźbach rozeszła się szybko wśród widowni, która nie omieszkała dać wyraz temu, co myśli o reżimie, o jego sojusznikach, ba, nawet o baskijskich separatystach ETA (o tych ostatnich oczywiście myślała jak najlepiej, bo „wróg mojego wroga jest moim przyjacielem”).
Incydent musiał mieć następstwa – władze odwołały serię kolejnych koncertów w innych miastach Hiszpanii. Wyraźny zakaz koncertowania obejmował też Katalonię – chyba że Llach zgodzi się śpiewać niegroźne, poetyckie słowa, i to po kastylijsku. Na to oczywiście demokrata i nacjonalista przystać nie był w stanie. A ponieważ czuł, że bez kontaktu z publicznością nie wytrzyma, podjął decyzję. Sieć kolejnych zakazów tak go oplotła, że w marcu 1971 roku wspólnie z Joanem Molasem wsiedli do wypakowanego walizami, małego seata 600 i ruszyli na północ.
Po drodze, w kolejnych miastach Francji Llach dawał koncerty, czasem za kolację i nocleg, czasem za symboliczne pieniądze. Potem przyszedł Paryż, gdzie życie ustabilizowało się na jakim takim poziomie. Szczególnie po 21 stycznia 1973, kiedy Llach dał wielki koncert w legendarnej sali Olympii. Od tej chwili stał się gwiazdą. Gwiazdą na emigracji. Mimo że śpiewał głównie dla Francuzów, którzy nie rozumieli ani słowa po katalońsku.
Nadal zachowywał jednak prawo odwiedzania ojczyzny, z czego co jakiś czas korzystał – na taki przywilej dekadę później nie mógł wszak liczyć Jacek Kaczmarski. Kolejne płyty Llacha, już tylko studyjne, ukazywały się w barwach hiszpańskiej, niszowej wytwórni Movieplay. Ich nakłady były skromne, rozchodziły się więc momentalnie. I bynajmniej nie świadczyły o złożeniu broni przez młodego twórcę.
Swoje anarchistyczne sympatie pokazał w humorystycznej, Brassensowskiej w charakterze piosence Cançoneta (Pioseneczka), później znanej już pod znacznie bardziej wymownym tytułem La gallineta (Kura). Jej drobiowa bohaterka sprzeciwiała się zarówno traktowaniu jej samej jako materiału rozrodczego, jak i całemu systemowi produkcyjnemu, domagała się pełnej, także seksualnej wolności. W pozornie niefrasobliwej piosence Ningù sabia el seu nom (Madame) (Nikt nie znał jej imienia [Madame]) drwił z turystów, którzy przyjeżdżali do kraju objętego stanem wyjątkowym, a wywozili jedynie słoneczne, plażowe wspomnienia.
Antyimperialistyczne i pacyfistyczne nastroje Llach demonstrował w pieśni Dona (Pani), mającej postać listu żołnierza amerykańskiego z Wietnamu. Nie brakowało też bardziej zakamuflowanych aluzji. W rozmaitych, czasem zawoalowanych kontekstach, pojawiały się słowa „wolność”, „walka”, „przyjaciele”. Nie mogło też zabraknąć odwołania do mitycznej Grecji. W piosence Vaixell de Grècia (Statek z Grecji) Llach kierował życzliwe słowa do helleńskich żeglarzy, którzy byli dlań uosobieniem innej, nie iberyjskiej przeszłości Katalonii. W tym czasie Grecja także żyła pod dyktaturą wojskowych, dlatego pieśń nabierała dodatkowych znaczeń – uciemiężeni wszystkich krajów, nie jesteście sami… Podobny wydźwięk miała trzyczęściowa, trwająca ponad kwadrans kompozycja Ítaca (Itaka), której pierwsza część oparta była na wierszu greckiego poety Konstantinosa Kavafisa o tym samym tytule. W drugiej, już w pełni autorskiej części Llach przekonywał słuchaczy: més lluny, heu d’anar mé lluny (dalej, musicie wędrować dalej), a w trzeciej ogłaszał triumfalną pochwałę walki o wolność: Bon viatge per als guerrers que al seu poble són fidels19 (Szczęśliwej podróży wojownikom, którzy swemu ludowi są wierni).
Jednak tych wszystkich słów nie mógł zaśpiewać ze sceny w swojej ojczyźnie. Nieustannie indagowany, wzywany na przesłuchania, wysłuchiwał zarzutów o działania wywrotowe i wspieranie „katalonizmu”. Po którymś nielegalnym koncercie w 1975 roku został obłożony ostateczną anatemą i skazany na definitywne wygnanie.
Możliwość oficjalnego przemówienia pieśnią do rodaków uzyskał dopiero po 20 listopada 1975 roku. Wtedy zmarł generał Francisco Franco, a zbudowany przezeń system zaczął z wolna rozpadać się w gruzy – zresztą za sprawą również jego własnych aparatczyków. Niespełna dwa miesiące po zgonie znienawidzonego satrapy Lluís Llach pojawił się w barcelońskim Miejskim Pałacu Sportów. 15, 16 i 17 stycznia dał serię koncertów. Śpiewał po katalońsku, bez cenzury, a wraz z nim śpiewało trzydzieści tysięcy ludzi złaknionych każdego słowa, które niosło nadzieję.
Koncertów tych nie mogła przegapić wytwórnia Movieplay. Już późną wiosną 1976 roku na rynkach całej Hiszpanii ukazał się album Barcelona gener de 1976 (Barcelona styczeń 1976). Na okładce umieszczono zdjęcia z pamiętnych występów, podczas których publiczność wznosiła płonące świeczki i zapalniczki na znak zbiorowej solidarności i pamięci. „Świec tysiące palili mu…” Sama płyta była tylko dokumentem – czy też aż dokumentem.
Jestem świadom, że przedstawiam wam płytę, której wydanie usprawiedliwia jedynie jej charakter dokumentu obywatelskiego – pisze Llach w tekście w środku okładki – związanego z konkretnym miesiącem konkretnego roku, z konkretnymi okolicznościami. Do jej przygotowania posłużył materiał zarejestrowany 15 i 16 stycznia. Podczas montażu przyświecała nam stale potrzeba wiernego zachowania tego, co się faktycznie wydarzyło. Możecie sobie wyobrazić trudności, jakie napotkaliśmy, ale pomimo konieczności cięć – niektórych z powodów estetycznych, niektórych innej natury… – warto podkreślić fakt najistotniejszy: bohaterem wydarzeń z 15, 16 i 17 stycznia 1976 roku nie jestem ja, ale wszyscy ci, których głosy zespoliły się wówczas w jeden głos wspólny. I jedynie dlatego proszę was, byście posłuchali tej płyty. Byście sami siebie posłuchali. Dzięki20.
Rzeczywiście, z punktu widzenia artystycznego album nie spełnia rygorystycznych kryteriów. Głos Llacha nie zawsze trzyma tonację, załamuje się, instrumenty czasem grają nierówno. Jednak to, co przede wszystkim słychać, wynagradza wszelkie estetyczne niedomagania. Przecież muzycy, którzy w owych dniach wystąpili w Pałacu Sportów, nie byli amatorami. Jedynym winnym drobnych potknięć jest trzydziestotysięczna publiczność, która reagowała spontanicznie. „Jak wystrzał poklask ich grzmiał”. Nie tylko oklaski, ale wspólny śpiew i zarejestrowane, skandowane hasła. Visca la Catalunya! (Niech żyje Katalonia), El poble unit mai més serà oprimit! (Zjednoczony lud nigdy już nie będzie uciśniony), Amnistia, llibertat! (Amnestii, wolności)…
Ten właśnie okrzyk rozpoczyna płytę, by wśród uciszających syków ustąpić przed pierwszą pieśnią Respon-me (Odpowiedz mi), pytającą, kto w walce przeciw społeczeństwu jest zwycięzcą. Odpowiedź jest jedna: nikt. Potem następuje marszowa, agitacyjna Cal que neixin flors a cada instant (Trzeba, by co chwila rodziły się kwiaty), a po niej cytowana już Silenci. I tu następuje chyba najbardziej niesamowity moment płyty – w refrenie Llachowi głos grzęźnie w gardle, ale tekst płynie nieprzerwanie, wzbierając niczym fala tsunami. To tłum podchwytuje słowa i ciągnie je bez jednego wahnięcia. Piosenka o ciszy, która zamienia się w słowa, stała się autotematyczna! Po tej niezwykłej, majestatycznej, donośnej Ciszy Llach śpiewa bojowe Damunt d’una terra (Na pewnej ziemi), której bohater Maurici jest stale indoktrynowany, w imię pokoju społecznego, by nie podnosił głowy. Ta piosenka nigdy nie doczekała się zresztą wersji studyjnej – objęta była całkowitym zakazem do końca dyktatury. Podobnie stało się z kolejnym utworem z płyty – to pozbawiona wszelkich niedomówień pieśń protestu przeciw dławiącym społeczne ruchy wojskowym Cançó sense nom (Pieśń bez tytułu).
Druga strona to już L’estaca, którą kończy długie skandowanie i nie milknąca owacja. Po niej zagrana z niezwykłą werwą, jak zwykle dziarska La gallineta. Końcówkę trwającej trochę ponad pół godziny płyty stanowią przepiękna ballada ku czci „rewolucji goździków” w Portugalii Abril 74 (Kwiecień 74), rewolucyjny, zaangażowany i gorzki El jorn dels miserables (Dzień nędzników) i wreszcie, wyciszona po półtorej minuty, trzecia część kompozycji Ítaca. Dziesięć piosenek, trzydzieści tysięcy gardeł, trzydzieści cztery minuty – i jeden z najwspanialszych albumów koncertowych w dziejach.
Wkrótce o płycie było głośno w całej Europie, szczególnie wśród młodych. Pojedyncze egzemplarze dotarły w ślad za hiszpańską diasporą także do demoludów. Niewątpliwie też słuchano jej z nabożną fascynacją na południu Francji. Między innymi w miasteczku Mèze, gdzie spędzałem kilka dni w czasie tamtych upiornie gorących wakacji.
Stary fryzjer nie zdołał doświadczyć sławy L’estaca i spływającego nań splendoru. Owdowiał, zamknął się w sobie, stracił kontakt z rzeczywistością. Zmarł w 1983 roku, w wieku dziewięćdziesięciu sześciu lat.
Mało osób wie, że Lluís Llach rok po pamiętnych koncertach odwiedził Polskę i między innymi wystąpił w naszej reżimowej telewizji. Program nigdy nie trafił do emisji, ponieważ śpiewająca obok Llacha inna pieśniarka katalońska (ściślej – balearska, pochodzi z Majorki) Maria del Mar Bonet, też członkini Szesnastu Sędziów, wykonała tam piosenkę Què volen aquesta gent (Czego chcą ludzie ci). Jej treść podejrzanie przypominała historię tragicznej śmierci studenta Stanisława Pyjasa. Do zapałowania Pyjasa na śmierć doszło 7 maja 1977 roku w Krakowie. Katalończycy trafili do Polski niedługo potem. Lewicowy (z nazwy) reżim ocenzurował lewicowych pieśniarzy z Katalonii. A Llach i jego przyjaciele pobrali nową, osobliwą lekcję „filozofii, historii i życia”.
W tym czasie jeden egzemplarz Barcelony… dotarł do rąk urodzonego w Tuluzie, ale od wieku trzech lat mieszkającego w Warszawie Hiszpana, Carlosa Marrodana. Rówieśnika Lluisa Llacha.
19
L. Llach, Ítaca, w: Viatge a Ítaca, Movieplay 1975.
20
L. Llach, Barcelona gener de 1976, Movieplay 1976, tekst na okładce w przekładzie F. Łobodzińskiego.