Читать книгу Viagra mać - Rafał A. Ziemkiewicz - Страница 17
Pożal się Boże, państwo polskie
ОглавлениеNasza dzielna policja, jak właśnie się dowiedziałem z radia, urządziła wielką obławę, zakończoną błyskotliwym sukcesem. Nie, nie na przestępców, aż tak dzielna to nie jest, bez żartów. Na cudzoziemców. Ale nie na żebraków czy „opiekunów” przydrożnych prostytutek, tylko na tych akurat, którzy w Polsce uczciwie pracowali, z pożytkiem dla siebie i dla nas. Mianowicie, na Ukraińców zatrudnionych w ogrodnictwie – czyli przy pracy, której w kraju lamentów nad niedolą bezrobotnych nie chce pies z kulawą nogą. Mało nie pękłem z irytacji, słuchając w radiu wynurzeń jakiegoś dumnego z siebie pacana, który z ramienia III RP organizował akcję odławiania Ukraińców po lesie. Tak jest, po lesie, albowiem ciemnota ze Wschodu nijak nie chce zrozumieć, że to dla jej dobra, że nasi policjanci przychodzą o świcie wyzwalać ją z kapitalistycznego wyzysku, i zamiast witać wyzwolicieli kwiatami, wieje przed nimi w krzaki. Około stu Ukraińców, relacjonował pacan, uciekło do lasu, ale funkcjonariusze przeczesują krzaki i wkrótce wszystkich uciekinierów zatrzymają. Nie wiem dokładnie, ilu funkcjonariuszy potrzeba do otoczenia i przeczesania lasu, w którym ukrywa się setka nielegałów, ale zgaduję, że sporo. Doprawdy, znalazłbym dla nich pożyteczniejsze zajęcie. Nie mówię, że mają od razu łapać złodziei, ale niechby, na przykład, sami zabrali się do pielenia warzyw, skoro wskutek ich chwalebnej akcji nie ma teraz tego kto robić.
Ja wiem, że pacan jest od tego, by egzekwować prawo, i nie jego to wina, gdy owo prawo jest idiotyczne. Taki jego zakichany obowiązek. Ale dlaczego media, zamiast zapytać o sens takich łapanek, bezmyślnie powtarzają bzdury o „ochronie polskich pracowników”? Naprawdę żadnemu dziennikarzowi nie chce się chwilę pomyśleć?
To nie jest zresztą jedyny wypadek, kiedy nierzetelność i stadność dziennikarzy idzie w parze z draństwem i głupotą władz. Nasz dzielny rząd, który nijak nie potrafi się zabrać do walki z bezrobociem, dziurą budżetową, przestępczością, niszczeniem środowiska i innymi plagami, skrzesał w sobie niezwykłe siły do walki z tzw. laweciarzami (już samo upowszechnienie przez media tej pogardliwej nazwy wiele mówi o ich stosunku do całej sprawy). Z równą stanowczością, jak w wypadku ogrodnika spod Łodzi i jego cudzoziemskich robotników, postanowiono zniszczyć paręnaście tysięcy drobnych przedsiębiorców, importerów używanych samochodów i właścicieli warsztatów samochodowych. Po prostu zakazano sprowadzania do Polski rozbitych samochodów – i już. Rzecz jasna, w trosce o nas, o bezpieczeństwo na drogach.
Akurat.
Pominę już oczywiste absurdy tego zakazu – nie wolno sprowadzić do Polski nowoczesnego, lekko tylko uszkodzonego wozu, ale od początku jego obowiązywania wjechało do kraju, na własnych kołach, już około 20 tysięcy samochodów liczących sobie ponad 7 lat, w większości kompletnie wyeksploatowanych. Nie wolno importować wozu po wypadku, ale nikt nie zabroni wyklepać tego samego samochodu po drugiej stronie granicy i zaimportować go po remoncie – niszcząc rodzimych rzemieślników, rząd napędził więc polskich klientów ich niemieckim kolegom. Pominę, bo tak jest zawsze, gdy się urzędnicy biorą do poprawiania rynku.
Muszę natomiast przypomnieć, że każdy samochód, aby zostać dopuszczonym do ruchu, musi przejść badania kontrolne. Gdyby rząd istotnie miał powody troszczyć się o stan bezpieczeństwa na drogach, zaostrzyłby normy techniczne rejestracji albo przepisy o zakładach uprawnionych do diagnostyki. Gdyby je miał – ale ministerstwo samo przyznało, że nie istnieją stosowne statystyki. Podało tylko, jakby miało to cokolwiek wyjaśniać, że trzy czwarte wypadków w Polsce powodują stare samochody. „Stare samochody” (jakie przyjęto tu kryterium „starości”?) stanowią w ogóle mniej więcej trzy czwarte pojazdów na naszych drogach, więc wynika z tego raczej, że ich wypadkowość jest podobna jak nowych. Trzeba też wiedzieć, ile z tych wypadków było spowodowanych rzeczywiście złym stanem technicznym auta, a ile przyczynami niemającymi z tym nic wspólnego, jak nieuwaga kierowcy, pijaństwo i nadmierna prędkość – a to są trzy główne przyczyny wypadków, o których mówi drogówka. No i wreszcie trzeba by ustalić, ile wśród owych samochodów, których niesprawność powodowała wypadki, zostało sprowadzonych przez laweciarzy i odremontowanych. Wtedy dopiero można by mówić, czy laweciarze szkodzą, czy nie.
Takich statystyk rząd nie ma. Nie ma, ale utrzymuje, że powypadkowe auta stanowią zagrożenie dla bezpieczeństwa. Wie to skądś i już.
Dajmy spokój tym bajdom. Zakaz sprowadzania do Polski niesprawnych aut miał inny cel, nietajony zresztą: ratowanie sprzedaży aut nowych, produkowanych w kraju i sprowadzanych przez autoryzowanych dilerów światowych firm. Sprzedaż ta w istocie załamała się katastrofalnie, który to fakt przedstawiciele władz chętnie nagłaśniają, cytując odpowiednie liczby. Skromnie nie wspominają przy tym jednak, że owo załamanie jest skutkiem działalności nie laweciarzy, ale samego rządu, który mimo ostrzeżeń wielu ekspertów wielokrotnie, z bezmyślną pazernością, podnosił nakładane na nowe samochody cła i akcyzy.
Z podobną pazernością i brakiem wyobraźni podnoszono w tym samym okresie podatki nałożone na alkohol i papierosy. Rezultat ten sam: sprzedaż spadła, a wraz z nią spadły, zamiast wzrosnąć, wpływy do budżetu (w 2001 roku, według danych „Rzeczpospolitej”, o 4 miliardy złotych). Nie znaczy to, by Polacy przestali pić i palić – po prostu podatki, przekraczające granicę zdrowego rozsądku, pchnęły ich do masowego kupowania tańszych używek z przemytu. Co piąty papieros i co piąty kieliszek wódki spożywane w Polsce (stan na maj 2001) pochodzą z przemytu.
Popyt na powypadkowe auta ma identyczną przyczynę, jak popyt na tytoniową i alkoholową kontrabandę. Każdy wolałby kupić nowy samochód, niż starego trupa – gdyby tylko ten pierwszy leżał w jego możliwościach. Jeśli więc rządowi naprawdę tak bardzo zależy, by Polacy jeździli nowymi, bezpiecznymi wozami, niech przede wszystkim zmniejszy nałożone na nie podatki!
Z punktu widzenia zasad gospodarczego liberalizmu, których ponoć nikt w naszym kraju nie kwestionuje poza wariatami i populistami, konflikt o prawo do importu używanych aut wypada ocenić jednoznacznie. Rząd, gwałcąc reguły wolnej konkurencji, wystąpił przeciwko drobnym przedsiębiorcom, importerom i rzemieślnikom, niszcząc ich w imię ratowania dochodów wielkich koncernów i własnych. Rząd tworzą zawodowi związkowcy, więc dla nich to może nie argument. Ale należałoby oczekiwać, że przynajmniej te media, które uchodzą za sztandarowe dla polskiego liberalizmu, oraz uważani za liberałów politycy wystąpią w obronie poddanych represji prawnej przedsiębiorców. Tymczasem wystąpień takich było niewiele – a takiego, które wskazywałoby, że główną przyczyną kryzysu jest nie import używanych aut, ale fiskalizm państwa, zaś wieszanie laweciarzy za winy rządu przypomina do złudzenia peerelowskie nagonki na „spekulantów”, w ogóle sobie nie przypominam.
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki nasi liberałowie uznali nagle, że ingerencja państwa w gospodarkę jest w tym akurat przypadku uzasadniona i pożyteczna. Cała argumentacja rządu została przez nich bezkrytycznie powtórzona i wzbogacona o nowe, jeszcze bardziej wątpliwe punkty.
Nie możemy być śmietnikiem Zachodu, oznajmiono w jednym z pism, to przynosi nam wstyd. Oczekuję, że pismo to niezwłocznie zaprotestuje przeciwko laweciarskim pomysłom ministerstwa obrony, które przymierza się do odkupienia używanych czołgów po Niemcach i samolotów po Amerykanach (używaną fregatę już wzięło, bez cienia wstydu i narodowej dumy).
Stare samochody to złom, który grozi naturalnemu środowisku – odkrył pewien głośny liberał. A nowe samochody, co – rozpłyną się w powietrzu? Dla środowiska trzy lata wcześniej czy później nie stanowi różnicy. Argument ekologiczny jest ważki, owszem, tylko że jest to argument przeciwko sprowadzaniu i produkowaniu czegokolwiek, bo wszystko, od samolotu do podpaski, staje się po jakimś czasie kłopotliwym dla środowiska odpadem. A nawiasem mówiąc, to, że kraje ubogie „donaszają” rzeczy po bogatych, jak za dawnych czasów młodszy brat donaszał po starszych ubranka aż do ich kompletnego zajeżdżenia, to jest właśnie ekologiczne jak cholera i, jak wszystko, co wolnorynkowe, służy rozsądniejszemu gospodarowaniu zasobami naszej planety.
Gazeta, która samo słowo „rodzimy”, czy nie daj Boże „narodowy”, traktować zwykła co najmniej podejrzliwie, nagle zaczęła roztkliwiać się, że wstrętni prywaciarze niszczą nasz rodzimy, narodowy przemysł motoryzacyjny. Tym śmieszniejsze to, że przecież wszystkie „rodzime” zakłady motoryzacyjne od dawna już są oddziałami wielkich, międzynarodowych firm. Firm, których wejście do Polski okupiliśmy udzieleniem im rozmaitych przywilejów kosztem polskiego podatnika i konsumenta. I które, dodajmy, często nie wykazują zysków, transferując je do krajów o mniejszym opodatkowaniu (co zresztą zrozumiałe, choć kraje zachodnie starają się takie praktyki różnymi sposobami uniemożliwić, a Polska nie).
Prasowe artykuły i komentarze skupiły się na złośliwościach pod adresem przedsiębiorców, którzy dali się nabrać na obiecywany kapitalizm i którzy teraz zostali przez państwo polskie po prostu wystawieni do wiatru, gdyż psuli interesy wielkim koncernom – natomiast gładko prześlizgnęły się nad pytaniem, dlaczego na „samochodowy złom” istnieje w Polsce tak wielki popyt.
W takiej atmosferze nie zdziwię się, jeśli pewnego dnia rząd, idąc na rękę producentom markowej, drogiej odzieży, zakaże tanich ubrań. Nie wykluczam, że ci sami usłużni dziennikarze zaczną wtedy na komendę pisać, że Polacy nie mogą ubierać się jak dziady w byle workowate dżinsy, i że rząd musi dbać, abyśmy nie mieli ciuchów gorszych niż od Calvina Kleina.
No cóż, zaryzykuję bardzo proste wyjaśnienie tak zgodnej niechęci polityków i mediów wobec laweciarzy: żaden wysoki rangą urzędnik nie zamierza po upływie swej kadencji ubiegać się o posadę u blacharza czy lakiernika. Natomiast w polskim oddziale wielkiej, międzynarodowej firmy – bardzo chętnie. Żadna z dużych gazet nie dostaje reklam od laweciarzy, podczas gdy reklamy koncernów samochodowych stanowią istotną pozycję w ich budżecie. Zanim czytelnik uzna moje słowa za insynuację, niech rozważy z łaski swojej, czy panujące w Polsce obyczaje nie upoważniają mnie do takich opinii – by przypomnieć tylko o ośmiu byłych ministrach wziętych na utrzymanie przez pana Gudzowatego albo o ujawnionym fakcie, iż doradca ministra, który rozstrzygnął przetarg na telefonię UMTS, dostał właśnie u zwycięzcy tego przetargu dyrektorską posadkę z sutą pensją i menedżerskim pakietem akcji na ładnych parę milionów.
Zresztą sprawa laweciarzy nie jest pierwszym przypadkiem zaangażowania organów państwowych do niszczenia konkurencji zagrażającej interesom wielkich, zasiedziałych na rynku firm. Niedawnym, a szczególnie jaskrawym tego przykładem była podjęta przez Krajową Radę Radiofonii i Telewizji (gorzki śmiech ogarnia, gdy przypomnę sobie, że owa kuriozalna rada okazała się jedyną trwałą spuścizną po „prawicowym” rządzie Jana Olszewskiego) próba niedopuszczenia do emitowania reklam przez telewizję „Puls”. Przypomnę, że Rada bez cienia żenady użyła wówczas argumentu, iż rynek reklam jest płytki i dopuszczenie doń nowego nadawcy zagrozi wpływom Polsatu, TVN oraz tzw. telewizji publicznej. Od kilku lat funkcjonuje antykapitalistyczne prawo, na mocy którego gmina może zabronić budowy sklepu, jeśli uzna, że odbierze on klientów innym sklepom, już istniejącym na jej terenie.
Wykończenie przepisami importerów i warsztatów samochodowych jest kolejnym przejawem stopniowego zarzucania przez Polskę ideałów wolnego rynku i indywidualnej przedsiębiorczości na rzecz powierzenia państwu funkcji centralnego szafarza dóbr i usług. Od PRL tak funkcjonujące państwo różni tylko to, że rozdziału tego dokonuje ono w interesie nie jednej, ale kilku rywalizujących ze sobą partyjno-urzędniczych nomenklatur. Fakt, że nomenklatury te występują jako reprezentanci interesów finansującego je biznesu, zaczyna być akceptowany przez media. Co za tym idzie, akceptacja ta stopniowo narzucana jest opinii publicznej, i to w taki sposób, jakby systemowa korupcja stanowiła właśnie realizację niemającego alternatywy, historycznie nieuchronnego kapitalizmu.
Formalnie nikt nie odwołał rzucanych dziesięć lat temu pochwał dla drobnej przedsiębiorczości (tak jak nikt w ZSSR nie odwołał nigdy NEP-u). W praktyce jednak spotyka się ona z rosnącą wrogością. I ze strony motłochu, przyuczonego za Peerelu do zawiści wobec kułaka, prywaciarza i spekulanta – i ze strony „liberalnej” elity, dla której pionierami wolnego rynku są wyłącznie sponsorujące ją wielkie koncerny.