Читать книгу Viagra mać - Rafał A. Ziemkiewicz - Страница 5

Od Autora

Оглавление

Ilekroć życie zmusza mnie do pisania życiorysu, przypominają mi się opowieści mojego nieżyjącego już Ojca. Za czasów Ziutka Słoneczko był on pilotem w eskadrze bombowej, gdzie pisania życiorysów wymagano bezustannie, omalże co parę dni – a to na życzenie tzw. Informacji, której pracownicy czujnie szukali jakichkolwiek różnic między kolejnymi wersjami, aby tą metodą wytropić wroga klasowego. Ponieważ mój dziadek był endekiem, sanacyjnym wójtem i rozkułaczonym kułakiem, Tato przezornie przygotował sobie życiorys w wersji odpowiednio poprawionej, wkuł go na pamięć i powtarzał z mechaniczną wiernością (jeszcze w czasach, kiedy mi to opowiadał, potrafił wyrecytować co do przecinka). Tak zresztą robili wszyscy co inteligentniejsi ludzie w eskadrze. Trudno uwierzyć, ale smutni z Informacji kupowali to, swe działania koncentrując na ćwokach, co autentycznie wierząc w komunizm i swe kryształowe, biedniackie bądź robotnicze pochodzenie, tej najprostszej czynności zaniedbali i zdarzało im się za entym razem jakiś szczegół pominąć lub poniewczasie sobie przypomnieć.

Nawiasem mówiąc, Tato i tak nie polatał długo. Jedna z załóg pewnego dnia postanowiła sprawdzić, czy samolotem Pe-2 da się dolecieć do Bornholmu. Dało się. Na dodatek, gdy posłano drugą załogę, żeby sprowadziła samolot z powrotem, dołączyła ona do pierwszej – co smutnych wprawiło w taką irytację, że kontrolnie posłali dowódcę do łagru i przystąpili do czyszczenia eskadry z elementów niepewnych. Ponieważ mój Tato, jak ktoś doniósł, nosił pod mundurem krzyżyk, przeniesiono go do piechoty, w przekonaniu (słusznym zresztą), że pieszo na Bornholm im nie ucieknie. Koniec końców okazało się to dowodem, że Pan Bóg dba o swoich ludzi – wkrótce potem jego koledzy przesiedli się na pierwsze otrzymane od Wielkiego Brata odrzutowce i użyźnili w komplecie pola wokół Dęblina.

O tym jednak były kierowca bombowca dowiedział się dopiero po latach; początkowo koniec marzeń o lataniu szalenie go przygnębił i sfrustrował. Z tej frustracji poszedł do szkoły morskiej, gdzie wyuczył się budownictwa wodnego, postawił zaporę we Włocławku i parę mniejszych rzecznych artefaktów, a w końcu, nieusatysfakcjonowany najwyraźniej tego rodzaju produkcją, ożenił się i spłodził czworo dzieci. Nie muszę dodawać, że najlepiej udało mu się za trzecim razem – to właśnie ja, dziedzic większości jego talentów. Niestety, poza jednym: tym do życiorysów. Napisałem ich już w życiu kilkanaście – oczywiście w bez porównania mniej stresujących okolicznościach, niż działo się to w eskadrze u mojego Taty – i każdy wychodzi troszkę inaczej. Ten też będzie troszkę inny i bardzo przepraszam za to Czytelników, którzy by się chcieli mojej biografii uczyć na pamięć w celach kultowych. Dobrze, że panowie z niegdysiejszej Informacji zajmują się dziś biznesem i pożeraniem kawioru oraz szampana, bo mógłbym mieć kłopoty.

Z przykrością muszę się przyznać, że w okresie mojej bujnej młodości nie zrobiłem prawie nic, z czego mógłbym dziś być dumny (choć z dumą mogę powiedzieć, że nie zrobiłem też niczego, czego musiałbym się teraz wstydzić). Założyłem wprawdzie jeszcze w podstawówce Organizację, mającą na celu obalenie ustroju siłą, ale przezornie tak zadbałem o jej tajność, że nawet koledzy, których do Organizacji zapisałem, nic o tym nie wiedzieli. Z konkretnych działań wymierzonych w ustrój Organizacja poszczycić się mogła tylko wykonaniem antypaństwowego napisu w najciemniejszym kącie Szkoły Podstawowej nr 212 w Warszawie. Dla większej tajności napis umieściłem w tak odludnym miejscu, że być może jest tam jeszcze do dziś. Z tą wiekopomną akcją wiązało się jednak tyle stresu i bezsenności, że na następną już się nie zdobyłem – tym bardziej że wkrótce potem tajne archiwa Organizacji wpadły podczas sprzątania w ręce mojego Taty, który skutecznie namówił mnie, abym zamiast konspirowaniem zajął się na razie nauką. Zająłem się nią tak intensywnie, że zanim skończyłem, konspirować już nie było po co. Tym sposobem straciłem życiową okazję, żeby zostać bohaterem. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – gdybym nim został, mógłbym przez ostatnich dziesięć lat po prostu objawiać światu swe myśli, dodając tylko: tak mówię ja, bohater podziemia. A w tej sytuacji zmuszony jestem kombinować nad argumentacją, co zapewne mojemu pisaniu służy.

Jak to swego czasu ujął Kornel Makuszyński, nikt nie wie, dlaczego między normalnymi dziećmi urodzi się od czasu do czasu jeden taki potwór, co potem zaczyna pisać. Ja też tego nie wiem i nie próbuję nawet dociekać. Fakt faktem, że się takim właśnie potworem urodziłem. O ile mnie pamięć nie myli, pierwsze dzieło prozatorskie – western – pisać zacząłem już w II klasie podstawówki. Ale to jeszcze nie było to. Dopiero zetknięcie z science fiction wprawiło moje ego w stan długotrwałego, nigdy już potem niewygasłego dygotu. Leciał wtedy w telewizji serial „Kosmos 1999”, a w ilustrowanym tygodniku „Perspektywy” oprócz szokujących na owe czasy zdjęć, które dały mi pierwszą wiedzę o budowie anatomicznej kobiety, często pojawiały się zdjęcia startujących rakiet i artykuły o badaniach kosmicznych – możecie Państwo nie wierzyć, ale wertując nowe numery, najpierw szukałem tych drugich. Poza tym w nieskończoność czytałem parę dostępnych książek SF oraz „Na progu kosmosu” Bohdana Arcta – zbiór reportaży o pierwszych lotach kosmicznych. W książce o chemii znalazłem przepis sporządzenia z gipsu modelu powierzchni księżycowej. Powierzchnię ową zapyliłem poszarzoną mąką ziemniaczaną, zainstalowałem na niej własnoręcznie sklejony model statku kosmicznego oraz dwóch małych kosmonautów, wyhandlowanych za bodaj sześciu konnych żołnierzyków – i godzinami wgapiałem się w swoje dzieło niczym sroka w gnat. Być może owe chore skłonności przeszłyby mi z wiekiem – w końcu zacząłem się zachowywać nieco poważniej – gdyby nie fakt, że udało mi się znaleźć towarzystwo podobnych szaleńców. Z czasem przyszedł debiut w prasie, nagroda w ogólnopolskim konkursie, pierwsza książka. Potem druga, trzecia... Ta, która właśnie do Państwa trafia, jest dziesiątą, i w owej dziesiątce – drugą dopiero, niebędącą powieścią albo zbiorem opowiadań SF.

Gdyby w Polsce nie zmienił się ustrój, najpewniej na SF bym poprzestał. Taki miałem plan, nie sądząc, jak zresztą nikt nie sądził, że socjalizm szlag trafi jeszcze za mojego życia: żyć skromnie z fantastyki, jako redaktor i literat, i mieć z komuną jak najmniej wspólnego. Tymczasem nagle otworzyły się nowe możliwości. Nie mając w ręku żadnego zawodu (bo polonista to nie zawód, tylko hobby, jak pisał poeta), postanowiłem zostać dziennikarzem; zacząłem pisać felietony, pracować w radiu, pojawiać się w telewizji. Rzuciłem się w działalność polityczną, jako rzecznik prasowy, a później także członek władz Unii Polityki Realnej. Potem, do dziś myśląc o tym, oddycham głośno z ulgą, w porę się z polityki wycofałem. Bardzo pomogło mi w tym stypendium w USA. Pracowałem w Partii Republikańskiej, uczyłem się polityki w najlepszym wydaniu – w zamierzeniu fundatorów, National Forum Foundation, miało to posłużyć temu, bym po powrocie do Polski użył swej wiedzy w praktyce – i wróciłem akurat w chwili, gdy proces tzw. integracji prawicy sięgał apogeum, ucieleśniając się w sławnym Konwencie Św. Katarzyny. Przybyłem, popatrzyłem, porównałem – i sami Państwo wiedzą. Wróciłem do pisania.

I tak, proszę Państwa, ciągnę ten wózek do dziś. Z zamiłowania i dla zdobycia nieśmiertelnej sławy piszę fantastykę. Dla zarobku i zaprotestowania przeciwko kretynizmowi oraz draństwu Świata Tego – publicystykę. Cztery lata temu uznałem, że publicysta nie powinien być związany etatowo z żadnym tytułem, bo zawsze zmusza to do koncesji i kompromisów między własnym sumieniem a „linią polityczną”. Postanowiłem zuchwale żyć wyłącznie z honorariów – i patrzcie Państwo, od czterech lat mi się to udaje. I z dumą mogę twierdzić, że nigdy nie napisałem ani słówka, którego bym napisać nie chciał. Choć fakt, że nie wszystko, co chciałem napisać, zawsze udało mi się wydrukować. Traktuję niniejszą książkę jako okazję do naprawienia tego stanu rzeczy. Większość zawartych w niej tekstów została na użytek tej publikacji generalnie przerobiona, spora część nie była publikowana nigdy wcześniej.

Czasem nachodzi mnie zdziwienie, że jak na razie to właśnie publicystyka, z którą nigdy nie wiązałem wielkich nadziei i która zdawała mi się być zarobkową bieżączką, przyniosła mi więcej sukcesów niż proza. Cóż, oceniaj to, drogi Czytelniku, sam. Jeśli ta książka Ci się nie spodoba, to znak, że powinieneś czym prędzej sięgnąć po którąś z moich powieści. Jeśli Ci się spodoba – tym bardziej.

Rafał A. Ziemkiewicz

Viagra mać

Подняться наверх