Читать книгу Anatomia przypadku - Robert Krasowski - Страница 7

Proszę opowiedzieć o solidarnościowej ekipie przed Okrągłym Stołem. I o swoich ówczesnych poglądach.

Оглавление

Zostałem ściągnięty do Komitetu Obywatelskiego na spotkanie 18 grudnia 1988 roku, w nagrodę za jakieś przemówienie, którego przypadkiem wysłuchał Geremek i uznał za błyskotliwe. To było w Warszawie, przy ulicy Żytniej. W dziwnym miejscu chyba budującego się kościoła, który jednak sprawiał bardziej wrażenie zapuszczonej ruiny. Przyjechałem tam z Krakowa, ze środowiska, które się warszawskiej polityce przyglądało z dystansem, albo nawet sceptycyzmem. Krótko przed Okrągłym Stołem opublikowałem tekst, głoszący, że to Józef Mackiewicz byłby najwłaściwszym patronem dla antykomunistycznej opozycji. W latach osiemdziesiątych – trochę pod wpływem lektur Mackiewicza i Besançona ukształtowałem sobie pogląd, że komunizm, także w wersji PRL-owskiej, to w polityce absolutne zło. I że z tym złem trzeba się rozprawić. A opozycyjna Warszawa była miękka, kunktatorska, niezdarna i pełna intryg. Zobaczyłem to na własne oczy na tym zebraniu. I napisałem z niego poważną, choć lekko zgryźliwą relację dla „Arki”. Wieszczyłem wtedy dwa niebezpieczeństwa, stojące przed właśnie co zawiązanym gremium. Po pierwsze – rozłamu ruchu solidarnościowego, jeśli Geremek z Mazowieckim zechcą zmonopolizować kontrolę nad Komitetem. A to nie było trudne, skoro owo gremium składało się z aktorów, pisarzy i akademickich profesorów, ani nie rozumiejących polityki, ani nie umiejących jej poprowadzić. A po drugie, kapitulanckiej ugody z komunistami, która doprowadzi do ludowych zamieszek. Bałem się, czy w ten sposób nie sprowokują jakiejś ruchawki, która będzie nie tylko przegrana, ale zdyskredytuje prawdziwie antykomunistyczny nurt opozycji. Pasjonowała mnie wtedy historia czasu poprzedzającego powstanie styczniowe i przed oczami miałem piekło, które wywołał Wielopolski. W tej relacji dla „Arki” po raz pierwszy w życiu delikatnie polemizowałem z Adamem Michnikiem, który wtedy na Żytniej postawił tezę, iż nowo tworzący się Komitet musi odciąć się od radykalnych nurtów opozycyjnych, aby zyskać wiarygodność w negocjacjach z komunistami. Zapadła mi zwłaszcza w pamięć taka jego mocna fraza, że „trzeba postawić na to, że w aparacie komunistycznym zrodzi się myśl patriotyczna, i to nawet jeśli ktoś uważa, że jest na to tylko 5 procent szans”. Ja się raczej zgadzałem z Kołakowskim, który na tym zebraniu argumentował, że komunizm jest niereformowalny i – owszem – można z nim paktować, ale tylko przy założeniu jak najgorszych intencji przeciwnika. Więc wracałem z Żytniej do Krakowa z pewnym niepokojem, że w Warszawie takie założenie może już być nieaktualne. Ale wszystko to byłoby relacją kompletnie nieprawdziwą i jednostronną, gdybym nie powiedział rzeczy najważniejszej. Wracałem przede wszystkim absolutnie zachwycony tym, że „Solidarność” w końcu ma szansę zrzucić nieznośne ubranko związkowo-dysydenckie i włożyć porządny, powiedziałbym nawet – klasyczny, garnitur realnej polityki. Widziałem po prostu, że na moich oczach zmartwychwstaje narodowa, polska polityka. Taka, jaką kiedyś w Krakowie robili stańczycy i jaką znałem tylko z historycznych i filozoficznych książek. No i w jakiej strasznie chciałem uczestniczyć.

Anatomia przypadku

Подняться наверх