Читать книгу Zamęt - Vincent V. Severski - Страница 15
14
ОглавлениеDo upadku apartheidu w 1991 roku piękna piaszczysto-skalista plaża Blouberg z widokiem na Kapsztad i Górę Stołową była zastrzeżona wyłącznie dla blankes. Eleganckie nadbrzeżne osiedle parterowych willi zamieszkiwali też wyłącznie biali, a czarni pojawiali się tam jedynie jako służba albo robotnicy z dompasem w kieszeni.
Jednak od tamtego czasu wszystko się zmieniło zarówno w Kapsztadzie, jak i w całej Republice Południowej Afryki. Na plaży Blouberg pojawiły się wszystkie rasy, a osiedle znacznie się rozrosło i chociaż wciąż było miejscem zamieszkania lepiej sytuowanych obywateli, to jednak teraz byli wśród nich również czarni. Ale podczas gdy społeczeństwo coraz bardziej się integrowało, rozkwitała też transrasowa przestępczość, która nie mogła ominąć zamożnych willowych uliczek Bloubergstrand.
„Awantura na plaży przy Otto Du Plessis, jakieś dzieciaki się szarpią” – doleciało z policyjnej radiostacji.
– Tu zero trzynaście… Jedziemy – odparł sierżant Makande kaMageba, najpotężniejszy czarny policjant na posterunku, i przycisnął gaz w swojej toyocie, ale nie włączył koguta.
– Znowu? – Jego biały partner, konstabl Tomas Muller, pokręcił głową. – Trzeba zakazać grillowania barweny i picia piwa po dwudziestej. Gnojki stoją na słońcu przez cały dzień i potem im odpierdala.
Ulicą Foam dojechali do nadbrzeża, po czym skręcili w lewo w kierunku Góry Stołowej, która tonęła w czerwonych promieniach zachodzącego słońca. Teraz kaMageba włączył sygnał. Uważał, że na nadbrzeżu ma to sens, bo dźwięk pięknie się odbija od ścian domów. Zawsze włączał tam koguta, nawet gdy nie jechał do wezwania, więc Muller tylko westchnął cicho.
I tak jak się spodziewał, na plaży zastali już tylko dymiący grill i kilka pustych puszek po piwie. Wiedział, że kaMageba włączył sygnał, by ostrzec rozrabiających, bo prawie zawsze imprezy urządzała tam czarna młodzież z okolicznych willi.
– Piękne barweny! – rzucił Muller, patrząc na rząd równo ułożonych na grillu ryb. – Gotowe już… spalą się… dwanaście… wszystkie duże.
– To trzeba je zabrać – odparł znudzonym głosem Makande. – Za pół godziny kończymy, to będzie kolacja na posterunku.
– Ale piwa nie zostawili. – Konstabl rozejrzał się, trącając nogą puste puszki.
– Tego nigdy nie zostawiają. – Makande się uśmiechnął. – Jak nieletni, to z piwem nawet szybciej biegnie. Ciekawe, nie? – Przez chwilę wpatrywał się w grupkę ludzi majaczącą daleko na brzegu morza. – To oni, tam… – Pomachał im swoją wielką ręką.
Muller znalazł gazetę i zebrał z grilla wszystkie ryby, łapiąc każdą dwoma palcami za ogon. Ułożył równo jedną obok drugiej, a następnie starannie zawinął w papier, by nie wystygły.
Kiedy wrócili z plaży na parking, umieścił paczkę w bagażniku i jak tylko zatrzasnął drzwiczki, usłyszeli nowy komunikat:
„Na Brander pod trzydziestym szóstym coś się dzieje. Sąsiedzi sygnalizują jakieś dziwne krzyki w domu do wynajęcia. Na podjeździe stoi jakiś motocykl”.
– Tu zero trzynaście, jedziemy… jesteśmy o dwie przecznice – odpowiedział Muller.
– Czy ona zawsze musi mówić „jakieś”? Ciągle jakieś to, jakieś tamto…
– Przeszkadza ci to?
– Tak, przeszkadza! Operator powinien wyrażać się precyzyjnie, bo później są problemy z pisaniem raportów… jakieś dziwne krzyki… co to niby jest za komunikat?
– Czepiasz się, bo Miriam jest biała.
Makande wyjechał z parkingu i skręcił z powrotem w nadbrzeżny bulwar. Po niecałych dwustu metrach odbił w prawo w ulicę Foam, którą kilkanaście minut wcześniej jechał w przeciwną stronę. Nie spieszył się, nie włączył koguta, zachowując tempo jak zwykle na patrolu. Minął skrzyżowanie z ulicą Coral, potem z Dolphin i dotarł do końca Foam, czyli rozjazdu w Brander. Skręcili w lewo.
Obaj dobrze wiedzieli, który to dom, bo patrolowali te ulice od lat, a pod numerem 30 mieszkał ich emerytowany kolega, który często urządzał męskie imprezy. Znali przynajmniej połowę mieszkańców dzielnicy, a na pewno wszystkie te domy, które sprawiały kłopot sąsiadom. Ale dom przy Brander 36 nigdy nie był notowany.
Zaparkowali obok krawężnika naprzeciwko białego parterowego domu o skośnych dachach. Wraz z dużym podjazdem starannie wyłożonym granitową kostką i ozdobionym kilkoma agawami sprawiał surowe, sterylne wrażenie luksusowych koszarów. Przy bramie garażowej stał motocykl. Okna w domu były zasłonięte.
Na ulicy pusto, żadnych samochodów, przechodniów. Robiło się coraz ciemniej.
KaMageba został przy radiowozie, a Muller ruszył w kierunku domu. Przeszedł kilka metrów. Nagle zatrzymał się, bo wydawało mu się, że słyszy jakieś odgłosy, dochodzące z wnętrza. Obejrzał się do tyłu, dał znak koledze i dotknął dłonią pistoletu.
Nie zdążył się odwrócić, kiedy okno na parterze wyleciało na zewnątrz wraz z nagim człowiekiem, który upadł plecami na ziemię, przewracając wielką donicę. Dopiero teraz Makande zobaczył, że facet jest zakrwawiony, i pomyślał, że poranił się szkłem. Nie rozumiał, co się właściwie dzieje, to było tak zaskakujące i nienaturalne, ale, o dziwo, nie poczuł zagrożenia i nie wyciągnął broni. Nieznajomy zaczął się powoli podnosić i Muller dostrzegł kątem oka, że Makande rusza mu na pomoc.
Odwrócił się w stronę budynku i w wybitym oknie zobaczył białego mężczyznę, który mierzył do niego z karabinu. Rzucił się na ziemię i w tym samym momencie rozległ się potężny huk wystrzału pompki. Obejrzał się i zobaczył, jak z piersi wielkiego kaMageby wybija gejzer krwi, a on sam pada do tyłu niczym wielkie ścięte drzewo. Muller wycelował swojego glocka w stronę okna, ale strzelec zniknął. Nagi mężczyzna z trudem próbował usiąść i wyglądał, jakby był oszołomiony.
Gang narkotykowy – przeleciało Mullerowi przez myśl. Przerażony, drugą ręką chwycił za radiostację. Nacisnął przycisk i już miał wezwać wsparcie, gdy rozległ się drugi wystrzał i policjant zobaczył, jak twarz nagiego mężczyzny eksploduje i zamienia się w gęstą czerwoną chmurę.
Zamarł w bezruchu, oniemiały. Nie widział strzelca. Wstrzymał oddech. Ogarnęła go panika i już chciał uciekać, kiedy rozległ się trzeci wystrzał.