Читать книгу Zamęt - Vincent V. Severski - Страница 6

5

Оглавление

Kapitan Zbigniew Błaszczyk, naczelnik Wydziału II Biura Informacji i Analiz Agencji Wywiadu, spóźnił się do pracy pół godziny, bo musiał odwieźć żonę na badania.

Od lat starali się o dziecko, ale teraz państwo zlikwidowało dofinansowanie in vitro i musieli wziąć pożyczkę. „Będzie dziecko na kredyt, które samo siebie spłaci” – żartował czasami, choć wcale nie było mu wesoło, bo miał jeszcze kredyt we frankach.

Wjechał na trzecie piętro, otworzył swój gabinet i nawet nie zdejmując kurtki, zapadł się w fotelu. Niemal w tej samej chwili otworzyły się drzwi i do środka zajrzał rozczochrany i zaspany major Piórko, który miał nocny dyżur.

– Depeszki ze świata, szefie? – zapytał niepewnie. – Dać?

Naczelnik milczał, wpatrzony w obraz za oknem. Udawał, że nie słyszy, choć wiedział, że to naiwne i Piórko przecież nie zniknie. No bo kto miałby odrobić nocne depesze? Od pięciu lat tymi dwoma pytaniami zaczynał się każdy dzień. Zmieniała się tylko głowa, która co rano zaglądała do gabinetu.

– Coś pilnego? – zapytał, nie odrywając wzroku od okna.

– Nic. Nudna noc na świecie…

– Dawaj.

Piórko wsunął się cały i położył na biurku dwucentymetrowy plik dokumentów.

– To ja już idę do domu – rzucił, wychodząc, a Zbigniew kiwnął tylko głową.

Depesze ułożone były w kolejności odbioru w punkcie szyfrowym, czyli godziny przyjścia nie musiały się zgadzać z następstwem czasu wysłania. Informacje z Korei Północnej, Chin i Japonii zawsze rozpoczynały listę i sukcesywnie, wraz z obrotem Ziemi, przesuwały się przez Azję Środkową, Indie, Pakistan, Iran, Rosję, Kaukaz, Bliski Wschód aż do Afryki Zachodniej.

Teraz kapitan Błaszczyk musiał posortować te szyfrogramy według tematu, ocenić wstępnie ich znaczenie na podstawie źródła pochodzenia i nadać każdemu klauzulę pilności. Pierwszy dowiadywał się od agentów o najważniejszych problemach tego świata, grożących katastrofach, wojnach i zdradach. Wiedział o tym wszystkim jeszcze przed swoim dyrektorem, szefem AW, ministrami, premierem, prezydentem, czasami szefem NATO, a bywało, że i prezydentem USA. I właściwie decydował, czy oni powinni się dowiedzieć. Ta świadomość mile łechtała mu ego i choć na chwilę dawała złudzenie, że to on decyduje o losach Polski i świata. A bywało, że czytał depesze, które mroziły krew w żyłach, chociaż ich nadawcy czasami nie zdawali sobie sprawy, o czym tak naprawdę piszą.

Wiedział też, że najważniejsze depesze, które rzeczywiście zmieniały oblicze świata, omijały kogoś takiego jak on i z dopiskiem „natychmiast do rąk własnych” lądowały wprost z Biura Szyfrów na biurku szefa AW. Czasem z uwagą „natychmiast, ale nie w nocy”, jeśli nadawca nie był pewny, czy budzenie szefa nie obróci się kiedyś przeciwko niemu.

Wstał i odwiesił kurtkę do szafy. Wrócił na fotel. Przyciągnął do siebie plik dokumentów, położył na nim dłoń i ocenił, że sortowanie zajmie mu nie więcej niż pół godziny. Biorąc do ręki depeszę z Pjongjangu, przez interkom przypomniał sekretarce o kawie.

Po dziesięciu minutach doszedł już do depeszy z Delhi i uznał, że Piórko miał rację. Tej nocy nie wydarzyło się na świecie nic ważnego, nic takiego przynajmniej nie dotarło na trzecie piętro, bo siódme miało swoje prawa. Połowa depesz była zwykłymi zapchajdziurami, jakie często piszą oficerowie za granicą, żeby wyrobić normę i zaistnieć.

Wziął do ręki depeszę numer 254 z Islamabadu.

Od płk. Ziaula Amina, z konferencji dla łączników w siedzibie ISI

Dzisiaj o godz. 11.30 oddział Tehrik-i-Taliban pod dowództwem komendanta Tygrysa dokonał ataku na kompleks hotelowy w Pir Sohawa w płn. części Islamabadu. W wyniku ataku zginęło 35 osób spośród gości hotelu i personelu. Terroryści uprowadzili 4–5 obcokrajowców. ISI prowadzi intensywne działania w celu ustalenia narodowości uprowadzonych. Według wstępnych informacji są wśród nich obywatele Niemiec i Japonii. Akcja została przeprowadzona przy całkowitym zaskoczeniu pakistańskich służb i trwała kilkanaście minut. Terroryści, zabierając ze sobą zakładników, wycofali się w góry. Pościg nie przyniósł żadnych efektów. Akcja trwa.

Depesza była podpisana przez oficera o pseudonimie „Khan”, czyli Wiktora Brauna. Kapitan znał go bardzo dobrze, bo byli na jednym roku w Kiejkutach i nawet dzielili pokój.

Nie lubił go, chociaż obaj skończyli szkołę szpiegów jako prymusi, ale to Braun był we wszystkim lepszy. Przede wszystkim był lepiej urodzony i to kapitan uważał za największą niesprawiedliwość. Ojciec Wiktora, znany dziennikarz i korespondent zagraniczny, więzień polityczny PRL-u, człowiek ustawiony w każdym politycznym środowisku Warszawy, mógł wszystko i miał wszystko. Przyszły Khan ukończył prawo na Uniwersytecie Stanforda i mógł zostać, kim tylko chciał, ale wybrał wywiad. Od początku był więc skazany na sukces, jako pierwszy polski szpieg z dyplomem Stanforda.

Od razu trafił do pionu operacyjnego pod skrzydła samego pułkownika Pańskiego, nauczyciela sztuki werbunku, i dostawał do prowadzenia najlepsze sprawy. Był złotym dzieckiem wywiadu, wróżono mu szybką i spektakularną karierę. Wciąż awansował. Wkrótce po szkole, pod przykryciem attaché prasowego, udał się do ambasady w Moskwie. Jechać na pierwszą robotę do Rosji to było coś więcej niż zaszczyt. Dla każdego szpiega na świecie byłby to dowód uznania jego kompetencji i profesjonalizmu. Stamtąd, awansowany na majora, przeniósł się prosto do Islamabadu, gdzie został łącznikiem z pakistańskimi służbami ISI.

W Pakistanie był już od miesiąca. Codziennie przesyłał depesze, które Błaszczyk czytał z obrzydzeniem i jeśli tylko mógł, odkładał na bok jako bezwartościowe. I w gruncie rzeczy takie były, bo Braun był mistrzem w dmuchaniu balona. Niektórzy naczelnicy chętnie dawali mu zawyżone oceny – choćby za informacje wyciśnięte z gazet – tym samym inwestując w swoją przyszłość. Ale nie kapitan Błaszczyk. On znał Brauna najlepiej i nie dawał się nabrać. Khan dobrze o tym wiedział, ale nie mógł się pozbyć dawnego kolegi, który w końcu też był prymusem. Co mógł, robił za jego plecami, ale nie przeginał, żeby sobie nie zaszkodzić.

Błaszczyk nie trafił do pionu operacyjnego, bo się nie nadawał, a właściwie wcale tego nie chciał. Wolał być analitykiem i siedzieć za biurkiem. Może gdyby się ugiął, pojechałby w końcu na jakąś placówkę i uregulował swoją sytuację finansową, ale na razie byłoby to ponad jego zasady.

Dlatego też depeszę Khana numer 254 z Islamabadu ocenił jako „gazetę” i odłożył na bok.

Braun był nadętym bubkiem, mistrzem autopiaru i oszustem, przy tym wyjątkowo inteligentnym i przebiegłym. Wysoki, wysportowany i zawsze elegancki, nawet w polowym mundurze roztaczał wokół siebie aurę, którą sprawnie wykorzystywał, by uzależniać od siebie ludzi. Wbrew ogólnej opinii nie był jednak idealnym oficerem wywiadu. Błaszczyk zdemaskował go niemal od razu, jeszcze w Kiejkutach, kiedy wszystkim się wydawało, że dyplom Stanforda może zastąpić metrykę. Nikomu nie mówił o swoich odkryciach, bo jako solidny analityk musiał potwierdzić swoje podejrzenia w drugim źródle.

W relacjach Błaszczyka z Braunem było jednak coś więcej, coś, o czym Khan nie wiedział, a co było polisą ubezpieczeniową kapitana na wypadek, gdyby po jakimś zakręcie politycznym Braun został szefem Agencji Wywiadu. Było to bardzo prawdopodobne i analityczny umysł kapitana nie pozostawiał mu złudzeń, że trzeba się na taką okoliczność przygotować i ubezpieczyć.

Każdy oficer wywiadu wie, że jeśli uzyskuje od swojego źródła tajną informację, musi potem napisać dwie depesze. Raport ze spotkania z agentem wysyła do wydziału operacyjnego prowadzącego sprawę, natomiast uzysk informacyjny ze źródła – dodatkowo do wydziału analitycznego. I tę drugą depeszę zawsze dostawał kapitan Błaszczyk.

Kiedy Braun pracował w moskiewskiej rezydenturze, pisał raporty i informacje ze spotkań ze swoimi źródłami, kandydatami w rozpracowaniu i dwoma agentami, których wówczas prowadził. Błaszczyk otrzymywał tylko depesze informacyjne i choć nie miał prawa znać źródła ich pochodzenia, to przy odrobinie wysiłku, pogłębionej analizie terenu, znajomości psychiki Brauna i braków w jego profesjonalizmie mógł z prawie stuprocentowym prawdopodobieństwem wskazać z imienia i nazwiska źródło informacji.

Metodologię błędów Brauna opanował z czasem niemal do perfekcji. Robił systematyczne zapiski, które odpowiednio kodował i układał w ciąg przyszłych oskarżeń.

Notatnik trzymał w służbowej szafie między Koranem i Krótkim kursem historii WKP(b). I czekał na ten dzień, kiedy będzie mógł go wyjąć i wykorzystać po raz pierwszy i ostatni.

Sięgał już po depeszę z Teheranu, gdy zastygł z wyciągniętą ręką, jakby o czymś zapomniał. Przez moment mu się wydawało, że to jakaś bezwartościowa impresja, złudzenie, które skrywa się gdzieś w zakamarkach jego intuicji, kiedy nagle do niego dotarło, że powinien wrócić do depeszy Khana z Islamabadu.

Przeczesał wzrokiem krótki tekst, szukając błędu, braku spójności lub logiki, i poczuł miły przypływ satysfakcji, jaki miał za każdym razem, kiedy złapał jakiegoś oficera na szyciu sprawy.

Tym razem jednak satysfakcję miał większą niż kiedykolwiek wcześniej. Wstał, podszedł do szafy i wyjął swój zielony notatnik z hakami na Khana.

Zamęt

Подняться наверх