Читать книгу Zamęt - Vincent V. Severski - Страница 18
17
ОглавлениеKiedy przyszedł, pułkownik Leski już był. Ubrany w swój dyżurny szary garnitur ze spodniami bez kantów i stare góralskie kapcie, które zawsze przynosił ze sobą w teczce. Wpuścił go bez słowa i wrócił za biurko, na którym miał rozłożone jakieś papiery.
Dima od razu zauważył, że Roman przebywa tu już od dłuższego czasu. Na biurku paliła się lampka, a obok stała szklanka z grubym kożuchem herbacianych fusów. Leski nie uznawał herbaty w saszetkach.
Dwupokojowe mieszkanie przy placu Zbawiciela pełniło funkcję lokalu konspiracyjnego i miało nawet swój kryptonim, ale nikt nie mówił inaczej niż „u taty”, bo to dobrze się komponowało w kodowanym języku telefonicznym.
Usytuowane było niemal idealnie, bo na ostatnim piętrze, z drzwiami wejściowymi poza polem widzenia lokatorów, którzy i tak na wszelki wypadek byli zarejestrowani przez Leskiego. Do klatki schodowej prowadziły trzy wejścia, w tym dwa od strony zamkniętego podwórka.
U taty spotykało się pięć osób, czyli Sekcja. Każda wchodziła inną drogą. Dima zawsze od ulicy Sempołowskiej, Monika od Marszałkowskiej, a Witek i Ela od alei Wyzwolenia. Tylko Roman Leski wchodził, jak chciał.
W dokumentach Agencji Wywiadu każdy z czterech oficerów Sekcji miał tylko swój kryptonim, który zabezpieczał jego status prawny. Oprócz pułkownika Romana Leskiego nic nie mogło ich łączyć z Agencją. Cała dokumentacja zespołu mieściła się w zabezpieczonym sejfie u taty, a dostęp do niej mieli tylko Leski i Dima. Tożsamości członków Sekcji nie znał nawet szef.
Tę nieistniejącą formalnie jednostkę polskiego wywiadu powołano w 1991 roku. Miała ona zajmować się sprawami, których nie da się rozwiązać legalnie, a które wymagają użycia specjalnych środków i metod, nie zawsze zgodnych z prawem.
Stworzył ją i od początku prowadził pułkownik Roman Leski, jedyny w Polsce człowiek poza podejrzeniami. Stary kawaler, bez przeszłości i przyjaciół, bez adresu i wyglądu. Nikt nie pamiętał, jak znalazł się w służbie, ani nie wiedział, dlaczego wbrew wszystkim obowiązującym zasadom podlegał bezpośrednio szefowi, choć na Miłobędzkiej i w tej kwestii zdania były podzielone.
Największą tajemnicą było jednak to, jak mu się udało przetrwać wszystkie czystki w służbie.
W rzeczywistości dialektyka jego trwania była bardzo prosta, bo każdy z szefów wolał mieć Leskiego po swojej stronie i wykorzystywać go do własnych celów. Zakładali, że każde starcie z Sekcją jest z góry przegrane. Tak się przynajmniej wszystkim wydawało. Mity żyły własnym życiem, inteligentnie dożywiane przez Leskiego prawdziwymi sukcesami. To był jedyny sposób, by uchronić Sekcję przed zachłannością polityków i choć trochę zadbać o bezpieczeństwo Polski. Dlatego pułkownik Roman Leski wydawał się nietykalny. Był jak antybiotyk, którego każdy kiedyś będzie potrzebował.
Dimitri Calderón dołączył do Sekcji przed pięcioma laty, a Monika dwa lata przed nim. Witek i Ela na początku ubiegłego roku, kiedy zwolnili się ze służby po rozwiązaniu Wydziału Q. Leski wyłowił ich sam, ale już wcześniej słyszał o nich dużo dobrego. Wybrał ich, ponieważ pracowali z Konradem Wolskim i Sarą Korską i pozostali im wierni do końca. Potrzebował młodych, odważnych i pryncypialnych oficerów, którym mógłby zaufać, i oni właśnie tacy byli. Bo jego diamenty, Dima i Monika, potrzebowały odpowiedniej oprawy i zabezpieczenia, jeśli miały mieć wartość.
Pięć minut po Dimie przyszła Monika i już w drzwiach rzuciła:
– Pakistan? Jedziemy?
Ale ani Dima, ani Leski nie zareagowali.
– Pakistan – powtórzyła z naciskiem. – Wiem.
Dopiero teraz Leski podniósł głowę znad biurka, przesunął okulary na czoło i spojrzał na nią zdziwiony.
– Nie wiesz. Znowu ci się wydaje – odparł z uśmiechem. – Ale zaraz się dowiesz. Zaczekamy na młodych, bo nie będę powtarzał dwa razy.
Wrócił do czytania.
Monika wyszła do kuchni, gdzie Dima otworzył już lodówkę i wyjął zieloną butelkę napoju z aloesu. Przez moment się zawahał i wyciągnął rękę w stronę Moniki.
– Chcesz?
– Daj. – Wzięła butelkę, ale wcale nie miała ochoty pić, chciała tylko zbliżyć się do Dimy, który wciąż stał, trzymając otwarte drzwi lodówki. – Powiedz… – Podeszła jeszcze bliżej i spojrzała w głąb pokoju, jakby się obawiała, że Roman ją usłyszy. – Masz jakiś plan, żeby wyciągnąć tego Polaka? Bo mnie się wydaje… – Przeszła do szeptu, niemal dotykając ustami ucha Dimy.
– Czuć od ciebie seksem – wyszeptał. – Mężczyzną… – Spojrzał jej w oczy. – Wszystko jasne… Robert! – Uśmiechnął się ironicznie.
– Ale jesteś dowcipny! – Parsknęła z udawanym oburzeniem i poczuła jeszcze większą złość na Roberta, bo ją zdekonspirował, i to przed Dimą. – A ty powiedz tej swojej… – już miała na końcu języka „nudnej” – tej swojej Kaśce, żeby nie używała takich tandetnych perfum, bo ci wstyd przynosi – wyszeptała, marszcząc nos. – Nie można się do ciebie zbliżyć…
Miała ochotę jeszcze coś dodać, ale w tej właśnie chwili dobiegł z przedpokoju dźwięk dzwonka.
Usiedli jak zawsze. Dima i Monika na sofie, on po prawej, ona po lewej. Witek i Ela na krzesłach przy stole. Roman Leski odwrócił się na okręcanym krzesełku od biurka i swoim zwyczajem położył ręce na poręczach. Wyglądał, jakby właśnie zaczynało się małe tajemnicze misterium, a on sam miał zagrać rolę wielkiego maga. I w pewnym sensie tak właśnie było, bo to Leski tworzył scenariusz i rozpisywał dla nich sceny, które musieli wypełnić własną pomysłowością i pracą.
– Masz żywą podświadomość… – zwrócił się Leski do Moniki.
– Ja znam swoją podświadomość – przerwała mu usatysfakcjonowana, że odkryła cel ich spotkania. – Wiem, jak działa, i nawet mogę ją kształtować.
– Gdybyśmy znali swoją podświadomość, nie nazywałaby się podświadomością. – Leski krótko skwitował wywód Moniki. – Czyli nie wiedziałaś, lecz ci się wydawało. I rzeczywiście to podświadomość wskazała ci na Pakistan. Tak… – Pociągnął wzrokiem po zebranych. – Zajmiemy się sprawą… naszego porwanego w Pakistanie przez talibów… kolegi, majora Henryka Olewskiego.
W pokoju zaległa cisza, jakby jakaś niezwykła moc na moment zatrzymała czas i zamknęła przestrzeń, a ich myśli zawisły w próżni.
Pierwsza odezwała się Monika.
– Fuck!
Spojrzała na Dimę, który kręcił głową, bezradnie rozkładając ręce.
– Rozumiem, że porywacze jeszcze o tym nie wiedzą, bo w mediach nie było ani słowa. Czy tak? – zapytał i wypuścił głośno powietrze. – Jak się dowiedzą… uff… – westchnął. – Cena za uwolnienie będzie bardzo wysoka, pewnie nie do przyjęcia, a więc los naszego kolegi… – Popatrzył na Leskiego, który delikatnie przytaknął.
– Musimy coś zrobić – wtrąciła się Monika. – Jaki masz plan, Roman? Rozumiem, że coś masz w głowie, skoro tu siedzimy.
– Źle to widzę – rzucił Dima. – Małe szanse… Roman?
– Nie jestem optymistą…
– To co tu, kurwa, robimy? – Monika poderwała się z sofy.
– Jest jednak coś, co daje nadzieję – powiedział całkiem spokojnie Leski. – Po głębszej analizie to porwanie i cała ta sytuacja wzbudzają sporo wątpliwości, o ile nie podejrzeń. Prawdopodobnie jest jakieś drugie dno i jeżeli uda nam się do niego dotrzeć, to jakaś szansa może się pojawić…
– Bierzmy się do roboty – odezwała się Monika, wciąż trzymając w dłoniach zamkniętą zieloną butelkę z napojem aloesowym.
– Bierzemy się, i to natychmiast, bo wyścig z czasem już się zaczął. Jeśli media wykryją, kim jest Olewski, i podadzą to do wiadomości, nic już nie będziemy mogli zrobić, tym bardziej że to MSZ ma kierować zespołem ratunkowym, a nie Agencja, która ma wykonywać polecenia Grobelnego. Sprawą już się zajęła prokuratura, więc wyciek jest tylko kwestią czasu. Taka jest decyzja premiera, on boi się opozycji. Dla nich los majora Olewskiego jest tylko sprawą do rozegrania… albo tematem na pierwszą stronę. My natomiast ratujemy człowieka… naszego kolegę.
– Czy mamy działać w ramach tej komisji? – odezwała się pierwszy raz Ela.
– Olewamy komisję, ministra Grobelnego, pana premiera i wszystkich świętych, którzy staną nam na drodze – oznajmił Leski. – Działamy sami, poza prawem, za zgodą szefa Koryckiego i na jego odpowiedzialność.
– Czyli co? My przeciwko wszystkim? – zapytał Witek.
– Nie – odparł Dima. – My pomimo wszystkich.
– To rozumiem! – Monika z satysfakcją potrząsnęła głową i spojrzała na Dimę, który uśmiechnął się blado, ale ona go znała na tyle dobrze, że wiedziała, co teraz myśli. Zobaczyła iskierkę nadziei.
– To posłuchajcie – zaczął spokojnie Leski.
Obrócił się na krzesełku i sięgnął po plik wyrwanych z kołonotatnika postrzępionych żółtych kartek formatu A4, zapełnionych drobnym pismem i gdzieniegdzie wielkimi drukowanymi literami. Cały tekst przeplatany był strzałkami, figurami geometrycznymi, małymi schematami. I chociaż doskonale wiedzieli, że Roman Leski nigdy osobiście nie realizował żadnych operacji wywiadowczych za granicą, może nawet nigdy nie wyjeżdżał z Warszawy, to jego plany operacyjne i pomysły spisane na żółtych kartkach były jak doskonała kabała, perfekcyjnie proste i zaskakujące inteligencją.