Читать книгу Zamęt - Vincent V. Severski - Страница 2

1

Оглавление

W tym roku kwiecień w Islamabadzie obfitował w gwałtowne burze i ulewne deszcze połączone z wichurami, czasami przeplatane gradobiciem. Ulice w kilka chwil zamieniały się w bystre potoki niosące fragmenty roślinności i resztki, jakie wydaje z siebie pakistańska stolica. Tworzyły się rozległe bajora, z których woda z trudem ściekała do burzowników i zapchanej kanalizacji. Mimo to miasto żyło naturalnym rytmem, jakby nie zauważało, że pogoda w tym roku nie trzyma standardu.

Przy zadbanej reprezentacyjnej Jinnah Avenue kanalizacja działała sprawnie, więc skutki rozszalałej aury nie były tak uciążliwe. Firma Oregon mieściła się na jedenastym piętrze jednego z wieżowców centrum biznesowego Blue Area, a jej północne okna wychodziły wprost na góry Margala. Mimo że wszystkie stacje telewizyjne na bieżąco podawały komunikaty o nadciągających burzach, tylko obcokrajowcy śledzili oficjalny przekaz. Miejscowi woleli sami spojrzeć w stronę gór i ocenić, czego należy się spodziewać.

Korpulentny Mudżahid, czterdziestoletni inżynier z gęstą brodą do piersi, w oliwkowym wyprasowanym salwar kamiz, mógł niemal bezbłędnie przewidzieć pogodę na najbliższą godzinę. Tak przynajmniej uważał.

– Mister Henryk, będzie dzisiaj grad jak oliwki… ojojoj… to pewne… – ciągnął w paklish, stojąc w oknie i z politowaniem kręcąc głową, jakby miał pretensję do Allaha, że go nie słucha.

Olewski siedział w skórzanym fotelu, z nogami na stole. Dłonie splótł na czubku głowy i balansując ciałem, obracał się delikatnie raz w lewo, raz w prawo. Popatrywał to na telefon, który leżał na biurku, to na nieustannie paplającego inżyniera, to na zegar ścienny z rzymskimi cyframi.

Za miesiąc miał skończyć czterdzieści pięć lat, ale że był wysportowany i zadbany, spokojnie mógł mówić, że ma czterdzieści. Wprawdzie praca nad własnym ciałem kosztowała go dużo wysiłku, bo lubił obficie zjeść i nie stronił od alkoholu, jednak w sumie się opłacała, gdyż czuł się wyśmienicie.

Była za siedem dziesiąta, kiedy w jego telefonie zabrzmiał sygnał esemesa.

Mudżahid zamilkł, ale się nie odwrócił.

– Weź się do roboty i przygotuj w końcu tę umowę, bo jak nie, to… – rzucił ostro Henryk, lecz urwał w pół zdania.

Odsiedział jeszcze chwilę w niezmienionej pozycji i dopiero gdy Mudżahid, ociągając się, wyszedł z pokoju, sięgnął bez pośpiechu po telefon.

Przeczytał tekst: 2/12/07.

To była znacznie lepsza wiadomość, niż się spodziewał. Czekał na nią od trzech miesięcy i nie wierzył już, że ten dzień kiedykolwiek nadejdzie. Chwilami nawet tracił nadzieję. A teraz poczuł, jak ogarnia go panika i jednocześnie euforia. Przestał oddychać, jakby ktoś wypompował z niego powietrze. Wiedział, że nie może dać się ponieść emocjom, bo to tylko odbierze mu jasność myślenia i pogłębi stres. W kilka sekund zrobił się mokry, poczuł, jak kropelki potu łaskoczą go po plecach.

Położył obie dłonie na piersi i zaczął równomiernie oddychać, wciągając głęboko powietrze nosem i wypuszczając ustami. Coś mu podpowiadało, że tak powinien robić, że to pomoże, tak go przecież szkolili. Jednak tym razem stres był silniejszy. Henryk czuł się jak uczeń przed pierwszą randką.

Dopiero kiedy z całej siły uderzył pięścią w masywny blat biurka, aż wszystkie przedmioty uniosły się na moment w powietrze, poczuł wyraźną ulgę.

– I co ja mam teraz zrobić? Poinformować? Nie zdążę… bo… – powiedział na głos, jakby się zapomniał. – Fuck! – dodał niewyszukanie.

Podszedł do okna i zatrzymał się dokładnie w tym samym miejscu, w którym przed chwilą stał Mudżahid. Poczuł wiszącą w powietrzu woń jego lepkiego potu.

Jak to, kurwa, jest? Mudżahid cuchnie niczym stara koza, a salwar kamiz ma wyprasowany jak w reklamie proszku do prania – pomyślał i spojrzał na góry Margala. Na niebie kłębiły się wypiętrzone ołowiane chmury, a pod nimi ciągnęła siwoszara ściana deszczu.

– Po raz pierwszy cap podał dobrą prognozę pogody… – Popatrzył na zegarek, była dziesiąta. – Nic, kurwa, nic… – Westchnął głęboko. – Jadę tam… bo zaraz wszystko zatonie i dupa blada. A masz jakiś wybór, Heniu? – Ostatnie słowa wypowiedział z nutką autoironii i zaraz dorzucił: – No, kurwa… nie masz!

Zamęt

Подняться наверх