Читать книгу Zamęt - Vincent V. Severski - Страница 8

7

Оглавление

Była za pięć dziesiąta, kiedy naczelnik Błaszczyk, trzymając pod lewą pachą papierową teczkę, prawą ręką wcisnął przycisk z cyfrą siedem i winda ruszyła do góry. Po chwili zatrzymała się na czwartym piętrze i do środka wkroczył pułkownik Pański, Michael Caine z Miłobędzkiej. Tylko spojrzał na przyciski i żadnego nie nacisnął. Błaszczyk zrozumiał, że pułkownik też jedzie na piętro szefów.

– Co tam, Zbyniu? – zapytał protekcjonalnie, poprawiając w lustrze krawat za kilkaset złotych i poszetkę.

– Nic, panie pułkowniku – odparł skromnie naczelnik.

– Wciąż nie wyjeżdżasz?

– Na razie nie.

– Nie chcą wysłać?

– Nie wiem.

– Do szefa? – Spojrzał na teczkę, którą naczelnik trzymał pod pachą. – Briefing poranny?

– Tak.

W tym momencie winda zatrzymała się na siódmym piętrze.

Pułkownik Zenon Pański wyszedł pierwszy, chociaż wsiadł drugi. Zresztą naczelnik nie śmiałby się wepchnąć przed legendę polskiego wywiadu i dyrektora Biura Operacji Specjalnych. Pański rzeczywiście miał ogromne sukcesy na koncie i nie mniej przerośnięte ego, ale do ludzi, szczególnie niższych od niego wzrostem i rangą, odnosił się w chamski sposób.

Zjeździł cały świat i – jak lubił mówić – przeleciał kilka razy na Księżyc i z powrotem, ale na Miłobędzkiej miał opinię eleganckiego cepa. Mimo to w polskim wywiadzie nie było oficera lepiej ustawionego w szpiegowskim świecie. Pański znał wszystkie ważne osoby w CIA, MI6, Mosadzie czy BND i czasami mógł więcej niż szef wywiadu. Oni się zmieniali, a Pański pozostawał na miejscu, więc znał każdą operację, jaką przeprowadził polski wywiad, i nie tylko.

Niektórzy nazywali go „Oz Nieśmiertelny”.

Skręcili w prawo i długim korytarzem ruszyli w stronę gabinetu szefa.

– Jak tam Khan sobie radzi? – rzucił Pański jakby od niechcenia, ale naczelnik wiedział, że pułkownik o to zapyta, bo to był jego ulubieniec i uczeń.

– Normalnie – odrzekł krótko. – Radzi sobie.

Błaszczyk wiedział, że Pański doskonale wie, co robi Khan, bo kierował jego pracą w Pakistanie, więc dostawał nie tylko depesze operacyjne, ale i kopie informacyjnych, figurował bowiem na rozdzielniku.

W gruncie rzeczy pytanie pułkownika miało przypomnieć naczelnikowi Błaszczykowi, że Braun jest pod szczególną ochroną i „musi sobie dobrze radzić”, a pytanie o wyjazd na placówkę miało być cichym szantażem. Naczelnik doskonale o tym wiedział i właśnie dlatego odpowiedział „normalnie”, a nie „bardzo dobrze”, bo chciał utrzeć nosa Jamesowi Bondowi i pokazać, że ma go w dupie. Właśnie tu i teraz, na korytarzu siódmego piętra, gdzie siedzą szefowie.

Weszli do sekretariatu i Małgosia, bez zbędnego słowa, gestem policjanta kierującego ruchem powstrzymała Błaszczyka, wskazując mu fotel, a drugą ręką elegancko i zdecydowanie pokazała pułkownikowi drzwi do gabinetu.

Pański wszedł bez pukania. Był jedynym oficerem w Agencji, który mógł tak robić. Szczególnie gdy działo się coś nadzwyczajnego, a w wywiadzie ciągle działo się coś nadzwyczajnego, więc Błaszczyk nie był zaskoczony, że musi czekać. Nie pierwszy raz zresztą.

Sześćdziesięciopięcioletni Filip Korycki był szefem wywiadu po raz drugi i był to jedyny przypadek w historii Polski, kiedy ta sama osoba dwukrotnie sprawowała tę funkcję. Z reguły po wygranych wyborach zwycięzcy natychmiast czyścili służby i osadzali swoich ludzi, nie patrząc na kompetencje, sprawdzając tylko lojalność. Zaczynało się szukanie haków na poprzedników i kilkumiesięczny paraliż służby.

Tym razem było inaczej. Wybory wygrała centrowa Partia Liberalnych Demokratów i postanowiła przełamać dotychczasowy obyczaj. Powołała Filipa Koryckiego, który piastował stanowisko szefa wywiadu w czasach, kiedy ona była w opozycji. I rzeczywiście, Korycki rozpoczął szefowanie od przedłożenia rządowi nowego projektu budżetu Agencji i określenia swoich oczekiwań wobec dyrektorów, którzy zdecydowali się zostać. Liczyć się miały wyłącznie lojalność i profesjonalizm.

Filip Korycki był doktorem habilitowanym, znanym politologiem i wieloletnim dyrektorem Instytutu Azji i Pacyfiku, co uzupełnione wcześniejszym doświadczeniem z kierowania wywiadem dawało nadzieję, że polska Agencja znów się znajdzie w światowej czołówce.

Już w czasie kampanii wyborczej premier Marek Bolecki jasno deklarował, że Polska pozbawiona wsparcia Unii Europejskiej i sojuszników na Zachodzie jest łatwym łupem dla Rosji. Oczywiste było, że zrozumiał dramatyczne uwikłanie międzynarodowe, w jakim znalazła się Polska po wyczynach poprzedniego, populistycznego rządu, który doprowadził Polskę na skraj przepaści. Ale w rzeczywistości sytuacja była o wiele gorsza, niż opinia publiczna mogła podejrzewać.

Dlatego mianowanie Filipa Koryckiego na szefa wywiadu, instytucji szczególnie wrażliwej, było sygnałem dla państw zachodnich, że rząd polski dostrzega zagrożenia i gotów jest do odbudowy sojuszniczej solidarności.

Korycki cieszył się wyjątkowym uznaniem i szacunkiem wśród szefów służb wywiadowczych nie tylko z uwagi na swoją wiedzę, kulturę osobistą i doświadczenie, ale również ze względu na poczucie humoru i zdrowy dystans do polityki. To były cechy wysoko cenione w tym środowisku.

W odróżnieniu od innych szefów, którzy wszystko wiedzieli najlepiej, Korycki miał zwyczaj zapraszać naczelnika Błaszczyka, by zreferował mu wydarzenia ostatnich dwunastu godzin. Wolał wysłuchać niż samemu czytać, bo dzięki temu zawsze miał punkt odniesienia i mógł stawiać pytania, a naczelnik znał odpowiedzi.

Korycki lubił Błaszczyka.

Pański wyszedł po półgodzinie, wyraźnie podenerwowany, i szybkim krokiem, na swoich cienkich nogach, niemal wyparował z sekretariatu. Błaszczyk nigdy go takim nie widział. Wygląda na to, że dostał wpierdol od szefa – pomyślał i czując ciepły przypływ satysfakcji, energicznie podniósł się z fotela.

Szef wyszedł zza biurka i wskazał podwładnemu to samo miejsce co zwykle, czyli tyłem do okna. Zaproponował kawę lub herbatę, ale Błaszczyk tak jak zawsze skromnie odmówił. Nigdy nie pił w tym gabinecie, bo uważał picie kawy i herbaty z kimś takim jak Filip Korycki za niegodne spoufalanie się. Na szefa patrzył jak na autorytet absolutny.

Nie zdążył otworzyć teczki z notatkami, bo szef od razu zapytał:

– Panie naczelniku, czy w ostatnim czasie wydarzyło się coś w Pakistanie… coś istotnego, odbiegającego od normy? – Spojrzał sponad okularów w grubych oprawkach.

– Tylko… – zaczął niepewnie Błaszczyk – jedna depesza… – Mówił powoli, ale myślał szybko i wszystko nagle ułożyło mu się w logiczną całość. – Wczoraj… jak pisał rezydent… Khan…

Pilna wizyta Pańskiego z rana, to jego nadęte wyjście, a teraz pierwsze pytanie szefa i od razu o Pakistan.

– Tak, czytałem już… wiem… – Korycki przerwał Błaszczykowi gonitwę myśli. – Zamach Tehrik-i-Taliban na hotel pod Islamabadem… Interesuje mnie, co pan o tym sądzi. Jest pan specjalistą w tej dziedzinie, prawda?

Zamęt

Подняться наверх