Читать книгу Zamęt - Vincent V. Severski - Страница 7
6
ОглавлениеWygnani na początku XVI wieku z Hiszpanii, przodkowie rodziny Behomoiras po kilku latach tułaczki przybyli do Salonik, gdzie na skraju imperium otomańskiego znaleźli swoją spokojną przystań.
Nazywali się wówczas zupełnie inaczej, ale nikt już nie pamiętał jak, ani nawet skąd się wzięło ich nazwisko, ani tym bardziej, co właściwie oznacza.
Sefardyjczycy osiedlili się obok Romaniotów – swoich żydowskich braci, którzy mieszkali w Grecji od dwóch tysięcy lat – i z czasem stworzyli razem z nimi jedno środowisko, żyjące w zgodzie z chrześcijanami i muzułmanami.
Rodzina Behomoiras, korzystając z możliwości, jakie dawał port w Salonikach, zajmowała się handlem oliwkami i ceramiką. Nie dorobili się jednak znaczącego majątku. Dopiero po uzyskaniu przez Grecję niepodległości zaczęli się powoli bogacić. Na początku XX wieku dziesięcioosobowa rodzina przeprowadziła się z drewnianych portowych baraków do solidnego murowanego domu w żydowskiej dzielnicy Baron Hirsch. Tam też wiosną 1915 roku urodził się Pepo, czyli Josef, ostatnie dziecko Angel i Morisa Behomoiras.
Pepo był inny niż pozostała siódemka rodzeństwa. Marzył o studiach i nic więcej go nie interesowało, żaden rodzinny biznes. Jedynie hebrajskiego nie chciał się uczyć, bo uważał, że to zbędny język i nie warto poświęcać mu czasu tylko po to, żeby przeczytać jedną książkę. Dlatego swój tekst na bar micwę musiał wkuć na pamięć. W domu, na złość rodzinie, nie używał ladino, mówił tylko po grecku i nie jadł koszernego, a w szabas wychodził do miasta. Pepo był ostatnim, późnym dzieckiem, ukochanym przez rodziców i starsze rodzeństwo, więc pozwalano mu na wszystko.
Dopiął swego i został pierwszym studentem w historii rodziny Behomoiras. Rozpoczął naukę filozofii na państwowym Uniwersytecie Arystotelesa w Salonikach. Studiował krótko, bo poznał drobną Miriam Koen, też studentkę filozofii, w której się zakochał z wzajemnością. Ale jeszcze bardziej zakochał się w Komunistycznej Partii Grecji i musiał rzucić naukę, tym bardziej że w 1936 roku Miriam powiła bliźnięta Rosę i Rafaela, a co gorsza – wkrótce zdelegalizowano partię komunistyczną.
Od tego czasu Pepo prowadził małą drukarnię w siódmej dzielnicy, dofinansowywaną przez jego zamożne rodzeństwo z Baron Hirsch, całkowicie nieświadome tego, że wspiera III Międzynarodówkę. Trzy lata później urodziła się niepełnosprawna Flora i Pepo nie zdążył dołączyć do swoich hiszpańskich przyjaciół, bo republika już padła pod ciosami faszystów.
Nie minęły dwa lata, a w Salonikach pojawili się Niemcy i niemiecki porządek, który od razu zrobił duże wrażenie.
W odróżnieniu od prawie wszystkich greckich Żydów Pepo wiedział, co znaczy ów niemiecki porządek, i próbował ratować, kogo się dało. Tłumaczył, przekonywał, wzywał, przeklinał i groził, ale nawet najbliższa rodzina stukała się w głowę, słuchając jego opowieści. Wskazywali na Wagnera, Goethego, a przede wszystkim Mendelssohna i Heinego, nie mówiąc już o produktach z napisem made in Germany. W końcu Pepo zrezygnował z walki o umysły rodaków i rodziny Behomoiras i postanowił zająć się tylko żoną, bliźniakami i kaleką Florą.
Uznał wówczas, że najlepszym sposobem będzie dołączyć w górach do oddziału partyzanckiego ELAS i walczyć o rodzinę i przyszłość Żydów z bronią w ręku. Dowódcą oddziału był jego najbliższy przyjaciel z dzieciństwa, starszy o trzy lata Jordanis Lazopulos, absolwent filozofii i towarzysz partyjny.
Pepo zginął szybko, jak przystało na odważnego i słabo wyszkolonego partyzanta. Miał dwadzieścia siedem lat. Zanim umarł, Jordanis, trzymając stygnącą dłoń przyjaciela, obiecał mu, że zaopiekuje się jego rodziną. I chociaż był komunistą, to taką obietnicę uważał za świętą. Zawsze dotrzymywał słowa, gdy trzeba było komuś pomóc. A rodzinę Pepo traktował jak własną. Oprócz niej miał jeszcze tylko swój oddział partyzancki, najlepszy w górach Pindos.
Miriam załamała się zupełnie po śmierci Josefa i kategorycznie odmawiała wyjazdu z Salonik, do czego namawiał ją Jordanis, pomny obietnicy, jaką złożył umierającemu Pepo. W końcu się zgodziła, by Rosa i Rafael, którzy mieli już po sześć lat, udali się na tereny wyzwolone. Trudno jej było porównać, gdzie głód był większy, w górach Pindos czy w Salonikach. Uznała jednak, że samej będzie jej łatwiej zadbać o Florę, a Jordanisowi ufała w pełni.
W lutym 1943 roku Niemcy i greccy faszyści spędzili wszystkich Żydów z Salonik do dzielnicy Baron Hirsch, więc Miriam z chorą Florą w wózku przeniosła się do domu rodziny Behomoiras.
Nie mieszkała tam długo. W kwietniu Niemcy podstawili pociąg, który miał wywieźć Żydów na nowe miejsce osiedlenia w Polsce. Miriam od dawna wiedziała, że Niemcom nie można ufać, i nie spodziewała się niczego dobrego. Ale nie miała wyboru. Siostra Pepo, Sara, pożyczyła jej pieniądze na bilet i cała rodzina Josefa, która od setek lat mieszkała w Salonikach, wsiadła do pociągu i pojechała na ciemną i zimną Północ.
Miriam dobrze zrobiła, oddając bliźnięta pod opiekę Jordanisa. Pod koniec 1944 roku cała Grecja była już wolna od Niemców, ale do pokoju było jeszcze daleko. Nad krajem wisiało widmo wojny domowej, więc oddziały ELAS pozostawały pod bronią. Jordanis Lazopulos i jego ludzie też.
Rosa i Rafael podrastali pod opieką Jordanisa w świecie bez huśtawki, skakanki i piłki, za to osłuchani z odgłosami wystrzałów i wybuchów. Na ich pytania o mamę i siostrę nikt nie znał odpowiedzi, a przynajmniej nikt nie wiedział niczego na pewno, więc pytali o nie coraz rzadziej. Powoli jednak zaczęły spływać informacje o losie Żydów w Europie. Bliźnięta nie brały ich jednak do siebie, bo słowo „Żyd” nie miało dla nich wyraźnego znaczenia. Uważali się za część oddziału Jordanisa, a jego za ojca. On zaś traktował ich jak własne dzieci i posyłał do szkoły.
Gdzieś w połowie 1945 roku wszystko już było jasne i Jordanis nie miał nadziei, że Miriam wróci, tak jak nie wracał nikt z salonickich Żydów. Powiedział to bliźniętom wyraźnie i zapytał, czy chcą teraz zostać jego dziećmi tak naprawdę. Chciały.
Rosa i Rafael skończyli po dziesięć lat i nazywali się teraz Lazopulos. Kiedy w Grecji wybuchła wojna domowa, Jordanis wraz ze swoim oddziałem z wielkim impetem rzucił się w wir zdarzeń, tym bardziej że po drugiej stronie znów stali greccy faszyści, którzy jeszcze niedawno przyczynili się do wywiezienia rodziny Behomoiras z dzielnicy Baron Hirsch.
Tym razem jednak Demokratyczna Armia Grecji walkę przegrała i w 1949 roku Jordanis Lazopulos i jego przybrana córka, czternastoletnia Rosa, przybyli do Wrocławia.
Nieletni Rafael zginął z bronią w ręku, walcząc z wojskami rządowymi pod Grammos. Świadkowie nie mieli wątpliwości, że poległ jak bohater.
Mimo wyższego wykształcenia Jordanis pracował w Polsce jako fryzjer w swoim zakładzie przy kinie Oko w budynku sztabu Śląskiego Okręgu Wojskowego. Twierdził, że nie potrafi nauczyć się polskiego wystarczająco dobrze, by dyskutować o greckich filozofach, więc zarabiał, strzygąc żołnierzy, bo tym też zajmował się w partyzantce. W rzeczywistości nie mógł się pogodzić z klęską i przegranym życiem. On, dowódca oddziału, który w jednej zasadzce zabił pięciuset wrogów, wciąż powtarzał: opla pavá poda.
W zakładzie fryzjerskim z pietyzmem hodował na parapecie kaktusiki, bo w szarej Polsce nic nie mogło przypomnieć mu ciepła i zapachów Grecji lepiej niż te suche, kolczaste roślinki. Na ścianie zawiesił reprodukcję Mężczyzny z goździkiem Picassa, którą wyrwał z tygodnika „Świat”. Tnąc włosy nożyczkami i ostrząc brzytwę na skórzanym pasie, nucił: „Herosi, niezdobyta góra, herosi o dwunastu żywotach… pałac Olimpu i duchy Parnasu… ogień pod Alamaną i ogień pod Gorgopotamos…”.
Zgodnie z prostym partyzanckim wzorem podgalał karki polskich oficerów i szukał wśród nich męża dla Rosy. Opowiadał o swoich bitwach i chociaż z powodu zwykłej skromności wspominał ledwie drobne epizody, to i tak wszyscy brali go za mitomana. Dlatego każdą wolną chwilę spędzał na ulicy Ruskiej w siedzibie Związku Uchodźców Politycznych z Grecji i czytał „Dimokratisa”.
Całe swoje polskie kulawe i depresyjne życie poświęcił córce Rosie, która była zbyt delikatna i ufna, by sama mogła zadbać o własną przyszłość. Za to ona w Polsce zaadaptowała się dobrze. Jordanis dbał, by w domu mówiła tylko po grecku, do czego nie musiał jej specjalnie namawiać.
Rosa wyrosła na piękną kobietę o rzadkiej już w Polsce śródziemnomorskiej urodzie, więc miała nieustanne problemy z polskimi oficerami i w końcu Jordanis zakazał jej chodzić do kina Oko. Uważał, że najpierw powinna skończyć studia na Uniwersytecie Wrocławskim.
W 1960 roku Rosa Lazopulos została magistrem prawa i już rok później wyszła za mąż za znacznie od niej starszego kapitana Józefa Hofmanna ze sztabu ŚOW.
Mimo wysiłków rodziców i pomocy lekarzy Dimitrios urodził się dopiero po pięciu latach ich pożycia, i to nie bez komplikacji. Rosa i Jordanis, chociaż byli niewierzący, wybrali mu imię świętego patrona Salonik, ale w domu nie mówili do niego inaczej niż Rafael.
Józef Hofmann nigdy się nie dowiedział, że Rosa miała brata bliźniaka. Jordanis uznał, że ta wiedza nie jest mu potrzebna, tym bardziej że szybko stracił sympatię do tego polskiego oficera. W domu mogli rozmawiać swobodnie po grecku. W gruncie rzeczy Hofmanna nie interesowało, dlaczego na Dimę mówią Rafael. Szybko przeszło mu zainteresowanie wychowywaniem syna.
Za to dziadek Jordanis był dla dorastającego Dimy jak bóg Apollo i Homer w jednym. Stał się najwyższym autorytetem we wszystkim, wzorem patrioty, ideałem mężczyzny, greckim filozofem i komunistą. Liczyło się każde jego słowo, każdy nawet najdrobniejszy gest. Dima nie miał ojca, ale miał cel i wzór do naśladowania. Chciał być taki jak dziadek.
Po raz pierwszy do Salonik pojechali we trójkę w 1983 roku, kiedy Rosa i Dima wrócili z Peru. Postanowili odnaleźć swoje greckie ślady. To była jedyna podróż schorowanego już Jordanisa do wytęsknionej ojczyzny.
Wkrótce po powrocie zmarł. Ta wyprawa na zawsze zmieniła Dimitriosa, który zaczął jeździć do Grecji regularnie.
Tacy bohaterowie jak Jordanis nigdy nie umierają, uznał Dima i wprowadził go do swojego panteonu jako boga wszystkich bogów. I tak już zostało: grecki duch Jordanisa żyje w nim i jest coraz silniejszy.