Читать книгу Zamęt - Vincent V. Severski - Страница 21
20
ОглавлениеNikt nie wiedział, jak liczna jest stacja CIA w Islamabadzie ani kto z personelu ambasady jest agentem. Zwykłym ludziom się wydawało, że świat amerykańskich szpiegów w Pakistanie wygląda jak w serialu Homeland, a superagentem musi być ktoś taki jak psychopatyczna Carrie Mathison.
Jednak Wiktor Braun nie zastanawiał się nad tym, bo filmu nie oglądał. Wiedział jedynie, że to największa stacja CIA na świecie od czasów Sajgonu.
Znał jankesa o nazwisku Steve Sinster, który bardziej przypominał praktykanta z Wall Street na wakacjach w Las Vegas niż oficera wywiadu. Przez trzy lata pracował w rezydenturze CIA w Warszawie. Zawsze chodził w spodniach chino, koszulce polo od Ralfa Laurena i czarnych butach na grubej podeszwie.
Współpracę z Wiktorem Braunem, którego Langley – w ramach współpracy z Agencją Wywiadu – wyznaczyło na jego służbowy kontakt, traktował jako nudne i uciążliwe zajęcie, zabierające mu cenny czas przeznaczony na ważniejsze sprawy. Cały Pakistan, a szczególnie Islamabad, stanowił bajoro brudów zalewające wirusami świat, był zatem idealnym miejscem na robienie szpiegowskiej kariery. Tak uważał Steve, ale nie Wiktor, chociaż pułkownik Pański go przekonywał, że jest inaczej, a przynajmniej będzie, musi się tylko uzbroić w cierpliwość.
Na polecenie Miłobędzkiej Braun zadzwonił do Sinstera zaraz po wyjściu od pułkownika Amina.
– Bardzo mi przykro, Wiktor, ale jestem teraz bardzo zajęty… – usłyszał w odpowiedzi. – Kwadrans po siódmej? U mnie? Wiesz… jest ciężko – zakończył tajemniczo Steve.
Wiktor nawet nie próbował umówić spotkania w mieście, bo Amerykanin podobno nigdy nie wychodził. Tak się przynajmniej mówiło w środowisku łączników. Wizyta w ambasadzie, strzeżonej jak forteca, też nie należała do przyjemnych. Na jej teren nie można było wjechać samochodem, a każdy wizytujący musiał zostać zarejestrowany przez pakistańskie służby. Po likwidacji Bin Ladena nikt tak naprawdę nie wiedział, czy ISI jest sojusznikiem, czy wrogiem.
Braun czekał w pokoju przyjęć już piętnaście minut i wypił całą butelkę mountain valley spring water.
Wszystko sprowadzają ze Stanów – pomyślał. Jak mają zrozumieć ten kraj, skoro nie znają nawet smaku tutejszej wody?
Jasne było, że Sinster zostawił sobie to spotkanie na koniec dnia, pokazując ostentacyjnie, że nie przywiązuje do niego wagi, a spóźniając się tyle czasu, powiedział to niemal wprost. Będzie kiwał głową, uśmiechał się albo robił zatroskaną minę, ale Braun jako oficer wywiadu powinien umieć takie gesty odczytać. Wiedział też dobrze, że nie jest to sprawa osobista – po prostu Sinster dostał z Langley instrukcję, że ma się uśmiechać, bo Polacy to lubią, ale nic nie obiecywać.
– Cześć, Wiktor! – usłyszał za sobą i jednocześnie poczuł mocne klepnięcie w plecy. – Co za nieszczęście! – Steve zaczął ostro, robiąc zbolałą minę. – Jak mogę ci pomóc? – Usiadł na fotelu. – Dostałem informację z Waszyngtonu i jesteśmy gotowi do pomocy. Jak mogę pomóc? – powtórzył.
– Nie jesteśmy przekonani co do skuteczności tutejszych służb… – zaczął niepewnie Braun. – No i nie mamy z nimi doświadczenia, więc Warszawa liczy, że pomożecie na nie wpłynąć albo przynajmniej wesprzecie nas dobrą radą. Porwanie polskiego obywatela to duży problem dla naszego rządu. Oczywiście nasi… tam na górze, wiedzą, co trzeba robić, ale może my, tu na dole, damy radę coś razem…
– Hm… – przerwał mu Steve w idealnym momencie, bo zauważył, że Polak nie tylko nie ma nic do powiedzenia, ale jeszcze się męczy, i zrobiło mu się go żal, potrafił wczuć się w jego rolę.
Wszyscy myślą, że CIA to tajna służba Pana Boga i może wszystko. Jak mają problem, to do nas, a jak trzeba nam pomóc, to zaraz nachodzą ich wątpliwości – pomyślał Sinster, patrząc na zafrasowaną twarz Brauna. Sympatyczny chłopak i dobrze wie, że popierdzimy sobie tutaj razem, ale to wszystko. Polak jest już trup i nic mu nie pomoże.
Pokiwał głową i powtórzył:
– Hm…
– A pozostali… Brytyjczycy, Niemcy… Japończycy? – zapytał niepewnie Braun. – Czy też zwrócili się o pomoc?
– Nie wiem, ale na pewno służby współdziałają ze sobą na poziomie central, żebyśmy tutaj się nie dublowali i nie zamulali sprawy. Zwykle radzimy naszym sojusznikom wspólny nacisk na rząd pakistański, nacisk polityczny. To z reguły zapewnia najlepszy efekt. – Steve zrobił niewyraźny grymas, dając do zrozumienia, że żadnymi naciskami na rząd nic się nie wskóra, bo to sprawa armii, a w armii szefów służb specjalnych, których interesy rzadko są zbieżne z tym, czego chce rząd. Taka demokracja. – Rozumiesz, Wiktor? – dokończył zupełnie innym tonem i dopiero te dwa słowa zabrzmiały poważnie, a nawet szczerze.
– Rozumiem – odparł Braun, zaciskając usta.
– Posłuchaj, Wiktor… – Steve przysunął się bliżej. – Pogadajmy szczerze… tak off the record… i żebyś nie myślał sobie, że jestem kolejnym aroganckim jankesem, jak czasami o nas mówicie. Obaj wiemy, że Pakis prowadzą własną grę i ani my, ani nikt inny nie ma na nich wpływu. Zbudowali sobie bombę atomową i teraz wszyscy mogą im nagwizdać. Żadne naciski ze strony służb, czy polityczne, czy jakiekolwiek… nic nie pomogą, bo to ich rozgrywka wewnętrzna. Nie liczcie więc na pomoc Langley ani nikogo innego… no… chyba że Rosjan… ale wątpię, by ktoś ich o coś poprosił. Oni tylko na to czekają, ale cena będzie wysoka i nikt im tyle nie zapłaci… i nawet lepiej nie wychodzić z takimi pomysłami. Spójrzcie na to tak uczciwie, jak przystało na zawodowych szpiegów. Ta czwórka jest już martwa. Przygotujcie się na to, co będzie potem… – Nagle przerwał i spojrzał sobie pod nogi.
Wiktor pomyślał, że Steve zwątpił w to, czy powinien był mówić tak szczerze, w końcu nie znali się zbyt dobrze. Jego bezpośredniość była wyjątkowa, ale przecież jankesi tacy są…
– No tak… to jest jakby oczywiste. – Zdobył się jedynie na pustą frazę.
– Wiesz, Wiktor… my tu na dole nie musimy się oszukiwać, nie jesteśmy politykami ani szefami wywiadów. Oni tam rozmawiają innym językiem, pierdolą o przyjaźni i zaufaniu, ale to my dajemy dupy za ich chore ambicje i decyzje w jakimś zasranym Pakistanie czy Afganistanie i nie musimy nic kręcić, bo jak sobie nie pomożemy, to nam jacyś pierdoleni wojownicy Allaha łby poucinają i sfilmują to telefonem Steve’a Jobsa. – Sinster zaczerpnął powietrza i dodał cicho: – Nie puszczaj tego do góry, bo mogę mieć kłopoty. Zrobię co w mojej mocy, by wam pomóc. Dzwoń, i ja też będę cię informował, ale nie licz na wiele. Okej? – Klepnął Wiktora w drugie kolano.
– Okej. Dziękuję za szczerość i oczywiście będę cię informował. Liczę na ciebie, Steve, bo z ISI nie ma co rozmawiać, jak mi się wydaje.
– Szczerość za szczerość… Znam Ziaula dobrze, więc wiesz… mogę coś tam więcej. – Steve puścił oko i podniósł się na znak, że zakończyli rozmowę. – A tak przy okazji… ten porwany to… to wasz?
– Nic mi o tym nie wiadomo – skłamał całkiem zgrabnie Wiktor. – To cześć! – rzucił i ruszył do wyjścia.
– Cześć – odparł Sinster i odprowadził Wiktora, trzymając rękę na jego ramieniu.
Minęło kilkanaście sekund, gdy po przeciwnej stronie pokoju otworzyły się drzwi i wyszedł ostrzyżony na jeża starszy mężczyzna w koszuli bez krawata i z podwiniętymi rękawami. Na czole miał grube okulary, a za uchem ołówek.
– Co sądzisz? – zapytał.
– Wygląda na szczerego i trochę naiwnego. Z pewnością ta sprawa go przerasta, a on chce być uczciwy. Jak się znam na ludziach, to wszystko dokładnie zrelacjonuje swoim – odparł Sinster.
– Miejmy nadzieję.
– Musi coś powiedzieć, więc najpewniej powie prawdę, bo jeśli potem się pomyli, będzie miał kłopoty, a tak ochroni własną dupę. W Polsce i tak kto trzeba wie, jak jest, a jeśli nie, to właśnie się dowiedzieli.
– No i dobrze… nie będą nudzić, a my mamy wolną rękę – rzucił starszy mężczyzna, wyjął ołówek i podłubał nim w uchu.