Читать книгу Samozwaniec. Tom 4 - Jacek Komuda - Страница 10

Die 5 julii/25 iunii
Kitajgorod, wieczór

Оглавление

Michał Skopin-Szujski odprowadził Dydyńskiego aż do samych wrót, pożegnał, pobłogosławił krzyżem. Obejrzał się jeszcze w stronę dworu, z którego dochodziły pijackie krzyki i śpiewy.

– Tfu. – Potrząsnął głową. – Wielka smuta.

Jacek dosiadł Sonki, przy której czuwał Nieborski, i ruszył ulicą Żytniczną. Wprawdzie dwór, gdzie znajdowały się kwatery husarskiej chorągwi carewicza, był tuż obok, ale Dydyński musiał przecież się pokazać. Teraz zaś ruszył do Nikolskich wrót, na Kitajgorod, bo jakoś nie chciał wracać do siebie.

Przejechali przez obwarowaną, wyniosłą Nikolską Basznię, obok beluard po drugiej stronie, gdzie armaty wyciągały pyski ku Moskwie. Zjechali na rozległy plac Czerwony. Zapadał zmierzch; daleko, nad baniastymi kopułami cerkwi, wśród białych chmur dogorywały ostatki czerwonej łuny zachodu.

Moskwa tęgo świętowała powrót i wjazd umiłowanego carewicza Dymitra. Plac Czerwony był jednym jarmarkiem, na którym pili, hulali, padali na ziemię, krzyczeli i tańcowali Moskale i polscy panowie. Jednak to ci ostatni nadawali ton zabawie. Chodzili całymi kompaniami od kabaku do kabaku, kłócąc się, targując, zaczepiając dziewki. Obok, po drogach wyznaczonych mościskami lub okrąglakami, jechały kawalkady koni, kolas i brożków. Wierzchowce w strusich piórach, z forgami i buńczukami, mieniące się od klejnotów i bisiorów, upstrzone czaplimi piórami i kitami czapki jeźdźców.

Skrzyły się diamentowe guzy żupic i delii, błyszczały szkofie. W pochodach szły dzielne polskie konie, turki, dzianety, andaluzy, fryzy. Jechały poszóstne karety, wózki, karawany, a na nich metresy i nałożnice, poubierane przez gachów według mody polskiej i hiszpańskiej – w sukniach, barwionych i trefionych włosach, z palcami ciężkimi od pierścieni. Panowie towarzystwo przechadzali się z ladacznicami, ciągnęli je na kwatery, popisywali się na koniach, tnąc łozy, godząc półkopiami do pierścieni.

Moskale pili. Jeszcze wspólnie – weseli i pogodzeni – łacinnicy ze schizmatykami. Zanurzali głowy w beczkach miodu, wina i gorzałki, polewali spocone łby, a pijacy walili się w błoto, w śmieci, zataczali. W tłumie kroczyli niedźwiednicy wiodący oswojone niedźwiedzie, szuci rozbawiali gawiedź historiami, skomorochowie rżnęli na gudkach i gęślach, szarpali struny lir, a linoskoczkowie kroczyli po sznurach rozpiętych – ku zgrozie patriarchy – przed samym soborem Wasyla Błogosławionego.

– Lachy? Jak tam ci się widzą? – spytała podstarzała bladź Maria Andriejewna Nikityna młodej, wymalowanej dziewki Jewdokii, zwanej przez gachów Jewną.

– Lachy? Jak nasi. Starczy mi dwóch na tydzień. Mimo że mężni, naród płochy, wytrwałości nie ma. Wolą zabawę jak pracę, niewiele cenią życie. Dać je w chwili zapału, poświęcić majątek, to u nich łatwo.

– Fantazji dużo, ale gdy im się słowa wyczerpią, do czynu i ochoty brak im, i sił – wtrąciła młodziutka Anna, która dopiero od miesiąca chadzała na plac Czerwony. – Mówić dużo lubią, czynić mało.

Faktycznie, Polacy mówili i pili. Tu i ówdzie wybuchały pijackie śpiewy, burdy, brzęk stali, piski niewiast, ryk wściekłości, przekleństwa, ale to wszystko cichło w tłumie. Warchołów rozwadzano, dobre wino spłukiwało gniew do rynsztoka, w którym leżeli pospołu Lachy z Moskalami, śpiąc snem sprawiedliwego, słodkim jak u dziecięcia w kołysce.

Dydyński nie ustrzegł się znajomych. Poznano go, ledwie zjechał na plac. Zaraz wyciągnęło się do niego kilka rąk, pokazywali go, krzyczeli, wznosili kufle i puchary, kubki i czary.

Ciągle pijaństwo, wciąż uczty. Nie miał już sił do tego wszystkiego.

– Mości panie Jacku – krzyczał pan Maciej Jedliński, towarzysz spod drugiej chorągwi husarskiej carewicza – dawaj z nami!

Szlachcic i jego kompani kroczyli dumnie w deliach i czamarach przewieszonych tylko przez jedno ramię. Aksamity i sukna podbite wilczurami wlokły się w kurzu i błocie, szare, sponiewierane.

– Chory jestem, słabuję – skłamał Jacek. – Następnym razem nie odmówię.

– Dobrodzieja delia po ziemi się wlecze – zauważył Nieborski.

– A i dobrze – roześmiał się Jedliński. – Niech psy Moskale wiedzą, że polskim panom nie zależy! Nas stać!

Jacek chciał jechać dalej, ale Jedliński przytrzymał go za rękaw ferezji.

– Pewnie waszmość nie wiesz, ale Zamoyski nie żyje.

– Nie będzie mi go brakowało – mruknął Dydyński. – Kiedy?

– Już tertio iunii obiit 1.

– Będzie zapał w Rzeczypospolitej. Zebrzydowszczycy podniosą głowy.

– Ba, właśnie. Król będzie miał z nimi zabawę. Nawet nie spojrzy na Moskwę i Dymitriaszkę.

– Da Bóg, zobaczymy.

– Bywajcie.

Dwie drogi otwierały się przed panem Jackiem. Kabak Daniłowa obok Nikolskich wrót, który jak ćmy oblegały bladzie i przechodki – niestety, wszystkie poważnego, by nie rzec wiekowego autoramentu. Albo cerkiew.

Wybrał tę drugą – obok Ziemskiego Prikazu. Przy Nikolskiej ulicy była mała cerkiewka z bierwion, opuszczona, waląca się, ogrodzona płotem z żerdzi.

– Pilnuj koni i czekaj tu – rozkazał Damianowi. – Nigdzie nie chodź. Ja zaraz wrócę.

Wszedł do cerkwi, zdejmując czapkę. Wewnątrz było pusto; lampka oliwna rozjaśniała stary, przeżarty przez szkodniki ikonostas, z którego spoglądały na szlachcica surowe wizerunki ruskich świętych. W porównaniu z pięknymi i wesołymi cerkwiami z Pogórza Sanockiego i Przemyskiego ten chram wyglądał niczym wnętrze trumny.

Jacek przeżegnał się, zmówił Ojcze nasz, potem uklęknął przy ławie, które w ruskich cerkwiach znajdowały się pod ścianami.

Nie zwrócił uwagi, że nagle skrzypnęły drzwi. Ktoś wśliznął się do świątyni. Dydyński nawet nie spojrzał w tamtą stronę – co go to wszystko obchodziło?

Obchodzić powinno, bo nagle poczuł na karku dotyk żelaza; ostrego. Jakiś cień jak nietoperz zakotłował się tuż obok, czyjeś ręce przycisnęły go do ławy...

– Nic to, nie ruszaj się, pułkowniku, czekaj, stój, będzie dobrze – zagadał jakiś głos.

Jacek chciał się poderwać, ale ostrze przesunęło się na szyję, więc tylko jęknął.

– Czego?!

– Nic, nic, nic – zagadał ktoś tak szybko, jakby odpalił organki. – Duszo moja łacińska, siedź i nie ruszaj się.

Dydyński spojrzał w bok, dostrzegł starca w mantii, haczykowaty nos. To oblicze...

Uspieński! Stary diabeł z młodą duszą.

Oprycznik, bies, morderca!

– Ciiiicho, nie bój, mój pułkowniku. Chi, chi, jaki tam pułkowniku... hetmanie?

– Zaraz się dowiesz, jak wezwę moich...

– Z przeciętym gardłem? – rzekł z powątpiewaniem oprycznik. – Cicho, duszyczko moja. Nie krzycz, hetmanie. Chcę tylko pogadać. Na razie.

– Kat z tobą pogada na Łubnom Miestie. Dobrze, że jesteś. Nie będę musiał daleko za tobą gonić.

– Gonić. On mówi: gonić, chi, chi, chi... Na razie to ja dogoniłem ciebie, Dydyński. Źle powiadasz, hetmanie. Ale słuchaj.

– Mów.

– Chytry ty jesteś, hetmanie. Chytry i sprytny nie jak lis... Jak łasica, o! Ale z Oprycznym Dworem nie wygrasz. Nie schowasz się. Tak i masz jedno wyjście. Słuchaj: pomożesz nam.

– Chyba ci rozum w kiszki poszedł i wyszedł siedzeniem.

– Chi, chi, nie, hetmanie. Pomożesz Dworowi. Teraz ty. Tak.

– Mówię, żeś się na rozumy z baranem zamienił.

– Nie, nie, mój hetmanie. – Prawa ręka upiornego starca trzymała puginał przy szyi szlachcica, a lewa poszukała czegoś w fałdach mantii. Uspieński złapał Jacka za kołnierz, szarpał, miął w rękach. – Pomożesz nam, bo tylko my grzeszni wiemy, gdzie szukać twego stryja Michała Dydyńskiego.

Dydyński, na ile mógł, wzruszył ramionami.

– Każdy tak może powiedzieć. Łżesz jak sobaka. Pomogę wam, a ty wykręcisz się sianem. Gdzie niby spotkałeś stryja? Nie powiesz mi chyba, że był oprycznikiem!

– Nie wierzy, patrzcie, mój hetman nie wierzy. To masz, czytaj. Nie tu, chodź do światła, hetmanie.

Dydyński poczuł, że oprycznik wciska mu w dłoń jakiś papier. Nacisk noża zelżał, szlachcic mógł wstać, powoli, podtrzymywany przez tamtego, rozłożyć kartkę, która okazała się rozpieczętowanym listem. Z puginałem przy gardle zbliżył pismo do światła, ręce zadygotały mu, gdy przeczytał...

Suplika do brata ukochanego Alessandra z Dedni

Bracie mój umiłowany, najdroższy, braciszku... Wiem, że wydałeś nas wtedy, w Połocku, Moskalom; nie wróciłeś posłany z ukrycia... Jednak ja ci to wszystko wybaczam, lata minęły, czasy są srogie. Jak Jezus Chrystus winy ci odpuszczam.

Jeno mnie wykup z tej srogiej niewoli, teraz, kiedy stanęło armistycjum w Jamie Zapolskim i będzie pokój między Rzplitą a Moskwą.

List ten wysyłam przez umyślnego człowieka; kupca. On powie ci, co czynić. Chcą za mnie Moskale z Prikazu Wojskowego trzy tysiące rubli, co daje półtora tysiąca naszych bitych talarów. Módl się za mnie, braciszku, bo czasy złe i niewola okrutna; już tu żyć nie mogę. Ratujże mnie na Boga żywego w Trójcy Świętej Jedynego.

Michał z Dedni Dedeński

Pisano w Moskwie, miejsca zdradzić nie mogę

Die ultima septembris A.D. 1582

Jacek poczuł, jak ręce zaczynają mu dygotać, a z oczu płyną łzy. To naprawdę był list stryja. Poznawał, widział ten podpis na jedynym bodaj kopiariuszu, jaki zachował się w silva rerum ojca. Stryj wybaczył bratu. Zdjął klątwę z rodu. I tak strasznie, tak żałośnie prosił o ratunek.

– Chi, chi, chi – zaśmiał się cienko Uspieński. – Widzisz, mój hetmanie, ja nie kłamię. Szukałeś w prikazach, przeglądałeś księgi... wiem, słyszałem. A wiesz, dlaczego wiem? Bo sam te pisma wyrwałem z ksiąg. To jak miałeś je znaleźć?

Przez chwilę dyszał.

– I jak będzie z naszym dogoworem? Będziesz nam służył, znajdziesz stryja. Nie, szukaj wiatru w polu.

Jacek zgniótł list w ręku.

– Jedyne, co mogę dla was zrobić, ojczulku Uspieński, to wstawić się do cara, aby wbicie na pal i darcie pasów zamienił ci na honorowe ścięcie mieczem. Nie proś mnie o infamię i zdradę, bo jestem człowiekiem bohaterskim. Nie będę sługą Oprycznego Dworu.

– Jesteś tak samo głupi jak Michaił.

– Znałeś go?

– Ba, znałem... Oczywiście. Też nie chciał przyjąć oprycznego kaftana. Dawno, za batiuszki Iwana. Zaszedłby daleko, tak, hetmanie.

– Znajdę go sam. A was zniszczę. Powywieszam jak psy razem ze Starcem!

– Płocho mówisz, mój hetmanie. Obrażasz mnie, chi, chi. A przecież ja wcale nie chcę, abyś szpiegował. Ot, przysługa za przysługę.

– Jaka przysługa?

– Chcę spotkać się z Dymitriaszką, gosudarem. Jedno spotkanie, kilka słów. To chyba możesz sprawić. Jesteś, chi, chi, chi, w łaskach.

– Spotkanie? – Jacek już nic nie rozumiał. – Przecież Dymitr każe obłupić cię ze skóry. A może chcesz go zabić?

– Chcę z nim porozmawiać. Możesz być przy tym, mój ty hetmanie.

– Wkupić się w łaski? Wyć o przebaczenie? Nie wierzę.

– Dwa słowa. Na osobności. Żadnych sztuczek. Sekretna schadzka za... wiadomość o stryju.

– Nie ma mowy.

– Daję ci dwa tygodnie. Jakbyś zmądrzał, hetmanku, napisz, kiedy i gdzie spotkamy Dymitra. Wsadź kartkę do dzbana, zalep szyjkę i utop w stawie, koło pomostu, w bogojawleńskiej Słobodzie. I pamiętaj: żadnej zdrady, oddal się i zapomnij, inaczej dzban poleży tam do sądnego dnia, a ty spotkasz stryja dopiero w niebie.

– Nie.

– Nie grzesz pychą. Myśl o tym. Z Bogiem.

I nagle sztylet się cofnął, chłodny napór ostrza na szyję znikł. Jacek zerwał się na nogi.

Ryzykował wiele – pchnięcie puginałem, chlaśnięcie po szyi, po ręku, ale w tej chwili wiedział tylko jedno: chciał dostać Uspieńskiego. Miał go na wyciągnięcie ręki, bez sług, bez Wałujewa, bez broni. W ciasnej cerkwi w sercu Moskwy.

A Moskwa była teraz polska!

Uspieński okazał się sprytniejszy. Kopnął podnoszącego się szlachcica w kolano, szarpnął za kołnierz delii. Jacek gruchnął na deski cerkwi z takim łoskotem, że aż próchno i kurz posypały się ze ścian. Oprycznik zniknął; kiedy trzasnęły drzwi, Polak dopiero zbierał się z podłogi.

Jak rozjuszony byk skoczył za prześladowcą. Wrota były zamknięte, ale cerkiew sypała się jak zmurszały pniak. Jedno kopnięcie i furta odskoczyła, Dydyński wypadł na zewnątrz, łapiąc za szablę...

Tylko po to, aby zobaczyć Uspieńskiego dosiadającego karego konia i ruszającego galopem w otwartą czeluść ulicy Nikolskiej. Pomknął jak wiatr w stronę Spasskiego monastyru, a Jacek mógł tylko stać i krzyczeć:

– Trzymaj! Łapaj! Wor ucieka.

Nikt go nie słyszał. Głos zginął w dźwięku dud i piszczałek niedźwiedników, wśród krzyków, muzyki wygrywanej na gęślach. Dydyński skoczył do koni i zatrzymał się bezradnie. Nigdzie nie widział Sonki, nigdzie nie było Nieborskiego. Zabili go czy jak?

– Damiaaaan! – rozdarł się szlachcic, szukając niewiernego sługi. – Sam tu! Bywaj! Dawaj konia!

Nieborskiego jednak pod cerkwią nie było. Nie było go za nią ani pod kabakiem. Nie stał pod Ziemskim Prikazem.

A tymczasem Uspieński uchodził w noc. Coraz dalej i dalej.

Zdyszany Jacek skoczył na plac Czerwony, wpadł między ławy, na których sprzedawano owoce. W duszy dojrzewało najgorsze przeczucie – oprycznik zabił, porwał czeladnika! Coś się stało? Ale co? Gardłowa sprawa? Śmierć?

I wtedy dojrzał między ławami znajomy krągły zad Sonki. Obok stał gniady podjezdek przywiązany do słupka. A Damian?

Wciśnięty między ławy i kramy, obłapiał właśnie jakąś dziewkę w szkarłatnej sukni, o włosach okrytych siatką i licu pomazanym barwniczką.

Gził się z murwą, kiedy jego pan potrzebował konia!

Dydyński podszedł do Sonki; jego nahaj z rękojeścią oprawioną w sarnią nóżkę zwisał z przedniego łęku. Jacek szarpnął za uchwyt i ruszył, nieubłagany, ponury, wściekły.

Jednym zamachem ciął z lewej; bicz przeciął ze świstem powietrze i spadł na plecy Damiana, zawinął się na bok skortezanki.

Zabolało, bo oboje aż podskoczyli, wypadli spod budy jak pies i suka z cieczką.

Stolnikowic wziął zamach i bił. Bił ze złością, chlastał krzyczącego, dygocącego sługę przez łeb, po rękach, po plecach, po żywocie. Ciął nahajem rozwrzeszczaną przechodkę po kibici, odpędził ją kopniakiem i zwrócił się do Nieborskiego.

– Gdzieś był, z kurwy synu?! – ryczał. – Gdzieś polazł, jak ci kazałem! Kazałem czekać! Z końmi!

Nieborak pocztowy chciał uciekać, potknął się i wyciągnął jak długi. Zarobił trzy krótkie chlaśnięcia przez grzbiet, podniósł się – utytłany w błocie – i zbiegł, uszedł z krzykiem w noc.

Jego pan zatrzymał się zdyszany, serce waliło mu jak dzwon. I nagle zrozumiał, co uczynił, zaczął wołać, już ciszej, spokojniej:

– Damian, wróć! Zaraz! Na jednej nodze!

Pocztowy nie wrócił.

Samozwaniec. Tom 4

Подняться наверх