Читать книгу Samozwaniec. Tom 4 - Jacek Komuda - Страница 9

Die 5 julii nowego stylu, 25 iunii starego stylu
Anno Domini 1605
Roku 7113 od stworzenia świata
Pałac kniazia Skopina-Szujskiego na Kremlu Pod wieczór

Оглавление

Mości panowie bracia Polacy, wielce mnie mili dobrodzieje i przyjaciele nasi! Piję za zdrowie i wieczną przyjaźń Rusi z Rzeczpospolitą. Zdrowia żełaju batiuszce naszemu korolowi Zygmuntowi i młodemu kniażycowi Władysławowi. Niechaj żyje pan nasz, ojczulek umiłowany!

Nie do wiary! Kniaź Wasyl Szujski, który jeszcze trzy miesiące wcześniej obiecywał dostarczyć Dymitra Samozwańca w klatce, a Polaków przezywał Łżelachami i dziecinami, teraz pił ich zdrowie z carskiej czary. Z tej samej, w której odbierał garście niderlandzkich dukatów od Borysa Godunowa. Teraz, na uczcie w pałacu swego brata, cedził z niej nektar polsko-moskiewskiej przyjaźni.

Jacek Dydyński, stolnikowic sanocki, ledwie umoczył usta. Za to panowie Gąsiorowski i Bełza – wierni franci i faworyci kniazia – przekrzykiwali się w wiwatach. Nie było dla nikogo tajemnicą, że od chwili, gdy wojska carewicza Dymitra zajęły Moskwę, Wasyl Iwanowicz był bielszy i bardziej lacki niż orzeł na chorągwi króla jegomości. W dodatku nosił się po polsku, w adamaszkowym żupanie i szkarłatnej ferezji wyglądał prawie jak szlachcic lub magnat. Gdyby oczywiście któryś z polskich królewiąt miał capią bródkę, przenikliwe, żółte oczy i rozpychał się na ławie, jakby jego duma była przynajmniej trzy razy większa od rozdętego brzucha.

– Coś wam, batiuszka, przyjacielu drogi, Jacku Aleksandrowiczu, nie idzie w smak nasza skromna kniaziowska strawa. Pewnie pan stolnikowic jadał lepiej u siebie we dworze – pokiwał bródką kniaź Szujski.

Rzeczywiście – Dydyński nie tknął łabędzia, nie skusił się na bieługę, pojadł trochę kotłomy i skubał bliny, a po nich pierogi z farszem baranim i zajęczym.

– Dajże spokój, batiuszka – zagadał z boku krewny kniazia, Michał Wasylewicz Skopin-Szujski, młodszy i, dziwna rzecz, bez brody. – Batiuszka Jacek Aleksandrowicz pewnie zmęczony.

– I zniesmaczony – mruknął Jacek pod wąsem. – Zapraszasz mnie na wieczerzę, mości kniaziu, wiedząc, że służę u Jego Carskiej Mości. A potem w twojej obecności wygadują trzy po trzy o Dymitrze: że źle rządzi, że nie przestrzega obyczajów. Dalibóg czekam, kiedy go nazwiesz worem i rostrygą!

– Hospody pomiłuj, jeśli ja tak mówiłem – wybałuszył oczy Szujski. – Klnę się na mą brodę, że nie uroniłem ani słowa o batiuszce carze. Ja tylko chciałem ofiarować waszej miłości przyjaźń, a ty co, Jacku Aleksandrowiczu? Nie chcesz jej?! To co, my nie braty?! Jakże tak?

– Nie braty, oj, nie! – pokiwał głową durny i pijany Dymitr Szujski, młodszy brat Wasyla.

– Ja tak nie mówię – wycharczał Szujski – tylko nasi goście. – Wskazał palcem na Bełzę. – Przecie to Lachy, im wolno mówić, co chcą, wszak u was swawo... wolność znaczy.

– Przyjaźni waszej miłości nie odtrącam. Ale nie godzi mi się słuchać takich słów, jako towarzyszowi carskiej chorągwi husarskiej.

– Waszmość pan jesteś przyjacielem, wybawcą ojczulka Dymitra – dokończył składnie Skopin-Szujski i dał znak, aby sługa dolał wina do kielicha stolnikowica; o co było trudno, bo puchar był pełny prawie po brzegi. – Nie sumuj, mości panie bracie. My nie jesteśmy wrogami Dymitra. Ale wszak car teraz wolności nam ustanowi, kak w Polsze. To i nasze prawo mieć własne zdanie. Jak poseł u was na sejmie.

– Albo to – Szujski złapał krewnego za rękaw – nie są u was ludzie, jak wojewoda krakowski... ten, no... nuuuu...

– Zebrzydowski – wtrącił Skopin.

– Właśnie. Zebrzydowski. Co nazywa, w mowie i na piśmie, korola Zygmunta alchemistą, sodomczykiem?

Dydyński przygryzł wąsa, bo sam takie rzeczy wygadywał nieraz w karczmie nad beczką piwa, zresztą pamiętał jak dziś, że ojciec porąbał kiedyś w Sanoku portret Zygmunta, gdy w sejmie szła batalia o nowy wymiar czopowego. Ale to były domowe sprawy i głupio było przyznawać się do tego przed Moskalami.

– Tak i my chcemy... W zgodzie z prawem mieć własne stronnictwo. Jak jaśnie wielmożny mości pan Zebrzydowski. Jak książę Radziwiłł.

– I chcecie, żebym opowiedział się za wami? Znaczy stał się partyzantem domu i rodu kniaziów Szujskich?

– Właśnie rękę do waszej mości wyciągam – prychnął Szujski i naprawdę wyciągnął upierścienioną dłoń nad stołem zastawionym pucharami i półmiskami z jadłem. – Przyjdźże do nas i jedz chleb mój kniaziowski, Jacku Aleksandrowiczu!

Jacek siedział jak na szpilkach. Dłoń kniazia zakołysała się, wisiała w powietrzu jak konar wyschłego dębu, zadygotała.

– Mości panie Dydyński, nie chrzańże trzy po trzy! – zagrzmiał Bełza i obrócił się do Jacka z takim impetem, że przewrócił kubek z kwasem i wywalił bracki kołacz, który służył mu za talerz. – Po pierwsze, Dymitr nieprawym carem jest i źle rządzi, po drugie, to od kiedy jesteś jego zausznikiem? A nam się Dymitr nie podoba i dlatego zaraz, ot, choćby jutro, nasadzimy nowego.

Oczy Szujskiego błysnęły, opuścił rękę i zamiast dłoni stolnikowica chwycił czarę.

– Ot, waszmość pan już całkiem zmoskwiciał – rzekł Jacek do Bełzy. – Łatwo wam brechać przeciwko Dymitrowi, bo straciliście carską łaskę. Podziękowano wam za służbę i odprawiono jak psiarczyków spod progu.

– Bo jak psiarczycy zostaliśmy na jego suczej służbie po Nowogrodzie. Tak podziękował nam za rany spod Dobrynicz, za głód i poniewierkę.

– Dostaliście przecież lafę, zasługi i dobrą zapłatę. Jeszcze wam mało? Czego chcecie? Królewny Banialuki? Skarbów Kitaju? Wdzięków hurysy? A może car ma jeszcze każdemu z was wyswatać sułtanównę perską?

– Bodaj cię zabito! – krzyknął pijany Gąsiorowski. Zerwał się z ławy, porwał za szablę, ale Moskale i służba czuwali.

– Łapać go! Trzymać! – dyszał Dymitr Szujski.

Pięć par rąk przytrzymało warchoła.

– Żal serce ściska, jak się na was patrzy – dokończył niezrażony Dydyński. – Wy biedoty, siromachy. Siedzicie tu i użalacie się nad sobą, że was Dymitr pogonił. Będziecie pić i rzucać na niego kalumnie jak odpustowe dziady? Wracajcie lepiej do Polski!

– Panie Dydyński! – zakrzyknął Skopin. I dodał ciszej: – Ja bardzo proszę...

– Tak i upraszam o wybaczenie – rzekł Jacek i skłonił się dwornie przed Szujskimi. – Nie chciałbym sprowadzać niezgody pod dach domu, w którym mnie ugoszczono. Wybaczcie, wielki kniaziu, i pozwólcie się oddalić.

– Obrażasz nas! – jęknął Dymitr Szujski i nie wiedzieć czemu zaśmiał się głupkowato.

– Dokąd to, mospanie Dydyński? – zagrzmiał Wasyl Szujski. – Jakże to tak? Despekt nam czynisz, odrzucając przyjaźń i wyciągniętą rękę...

– Względem przyjaźni nie śmiałbym odrzucić waszych starań, kniaziu. Pozwól jednak, że decyzję podejmę na trzeźwo, nie przy kielichu.

– Decyduj szybko. I mądrze – zamruczał Szujski i wyszedł jednak, a raczej wytoczył się zza stołu niczym ciężki niedźwiedź, odsunął z drogi Skopina. – A przyjmij na drogę nasze błogosławieństwo i słowo.

– Bóg zapłać.

Szujski wyciągnął rękę – jak do ucałowania, ale miał do czynienia ze szlachcicem polskim, a nie jakimś parszywym dworianinem. Dydyński dłoń po prostu uścisnął, a Dymitr, widząc to, poderwał się zza stołu, wybałuszając oczy.

Wasyl przełknął despekt jak stary indor kluskę. Potrząsnął dłonią szlachcica.

– Wsiewo dobrowo żełaju – rzekł – a wstawże się za nami do Dymitra. Aby nam zaprowadził polskie wolności.

– Proś go waszmość pan o uczciwe prawa – dorzucił Skopin. – My Litwę waszą bardzo kochamy, chcemy, aby kniaziowie, bojary i diuki stały za senat, a dworianie za sejm. Patriarcha ojciec niechaj będzie za interrexa, a metropolici za radę przy carze.

– A nade wszystko, i na tym najbardziej nam zależy, aby nas do swej ręki dopuszczał, do posłuchania, o które na próżno się dobijam.

– Poproszę i spróbuję nakłonić cara, aby was wysłuchał, ale i do was mam prośbę.

– Nu mów, czego chcesz, rad wysłucham.

– Jeśli Wasza Książęca Mość chce mej przyjaźni, proszę o pomoc. W prywatnej sprawie.

– Oczywiście – odpowiedział za krewniaka Skopin. – Słuchamy.

– Mój stryj Michał Dydyński dostał się przed laty do moskiewskiej niewoli. Chciałbym go odnaleźć, a mówiąc prawdę, właśnie po to przyjechałem do Moskwy z carewiczem Dymitrem.

– Michaił Dydyński – powtórzył Skopin.

– Ty się nie frasuj, Dydyński, pomożemy – mruknął Wasyl, świdrując szlachcica żółtawymi oczami. – Byłem lata temu hołową w sądowej pałacie, już jutro każę diaczkowi sprawdzić pisma i zwoje. U mnie sądzili Lachów i Litwę, dużo ich było. Coś o batiuszce Michajle musi tam być! Przysięgam i całuję chrest, że ci pomogę!

I rzeczywiście ucałował krzyż z diamentami, który nosił na szyi.

– Przyjdź, waszmość, za tydzień – rzekł Skopin. – Będziemy coś wiedzieć.

– A może waszmość grywasz w szachy? Bo ja namiętnie. A jakbyś chciał kiedyś partyjkę...

– Gram tylko w kości ze śmiercią – uciął Dydyński. – I zbyt wiele razy wygrałem, aby ryzykować kolejne partie bez potrzeby. W zamian za pomoc wstawię się za wami u cara. A muszę dodać, że mam wolny wstęp do Dymitra.

– Wiemy, wiemy, ojczulku – pokiwał głową Szujski. – Idźcie z Bogiem.

– Żegnajcie, wielki kniaziu.

Samozwaniec. Tom 4

Подняться наверх