Читать книгу Samozwaniec. Tom 4 - Jacek Komuda - Страница 12
Die 10 julii n. st., 30 iunii st.st.
Plac Czerwony, Łubnoje Miesto
Godzina dziesiąta rano
ОглавлениеDydyński i Świrski wracali z kiermaszu w strzeleckiej Słobodzie, gdzie kupowali zamki, skałki i proch, kiedy uwagę Jacka zwróciło zbiegowisko na placu Czerwonym. Z krętych i wąskich ulic – Warwarskiej, Ilińskiej, od strony Mytnego Dworu i Moskworieczieskich wrót, ciągnął różnobarwny tłum mużyków, posadzkich ludzi, chołopów, dworian. Letnie, wzorzyste szuby mieszały się z szarymi świtami i koszulinami, szłyki i kuczmy z czapkami i kapturami, a niedźwiedziowate postacie kitajgorodzkich kupców i bogaczy gniotły się w ścisku z chudymi skomorochami i sprzedawcami pierogów.
Tłum walił prosto ku cerkwi Wasyla Błogosławionego, do Łubnego Miesta – okrągłego podestu otoczonego na szczycie kamiennym murem. Przed ściskiem bronił go potrójny rząd odpychających tłum styliskami berdyszy moskiewskich strzelców, wielkich i okrutnych niczym tureckie półksiężyce.
– Będą kogoś tracić – zaciekawił się Świrski.
– Zaraz sprawdzimy.
Siedzieli na koniach, mieli też luzaka, co dawało im przewagę nad moskiewskim mirem, czyli tłuszczą. Torując sobie drogę, przepychając posadzkich, wygrażając i tłukąc nahajkami, dotarli w pobliże podwyższenia. Tłum wył i krzyczał.
– Patrz, dobrodzieju – zagadał Świrski – Bosman tam stoi.
Dydyński zobaczył na podwyższeniu dobrze, a właściwie źle mu znajomego Piotra Fiodorowicza Basmanowa. Obok kat – żwawy ruski mużyk z odsłoniętą głową i włosami przyciętymi równo nad karkiem – bawił się toporem, udając, że rzuca nim w gawiedź, i wzbudzając popłoch wśród mużyków.
– Pamiętasz?
– Jak nie pamiętać kurwisyna.
– Czekaj, będzie jeszcze okazja do wyrównania rachunków. Bądź cierpliwy, odpłacimy mu pięknym za nadobne.
– Dobrze, że tu jesteśmy. W tłumie możemy pogadać. A pogawędzić musimy.
– Tak? – zapytał półprzytomnie Dydyński. – A co się stało?
– Uważaj, waszmość, na Damiana.
– Dlaczego?
– Wścieka się jak wilk. Wygaduje na waszą mość, co ze śliną spłynie. Ja tylko was ostrzegam, on może podziękować za służbę.
– Niech idzie – wzruszył ramionami Dydyński. – O, wa, wielka mi siurpryza. Jego prawo. Wolny jest. Ale nie frasuj się, panie Świrski, nie rzuci.
– Rzuci.
– Gdyby chciał, już by to zrobił. Jednak wolał być u mnie pocztowym niż atamanem nad Donem. Łaska pańska na pstrym koniu jeździ, ale fantazja kozacka na dzikim wilku.
– Nie byłoby tego wszystkiego, mocium panie, gdyby nie ladacznica... Ta cała Anastazja. Chłop się zadurzył i nie wie, co to dyskrecja. Ona go podburza, ona przyczyną. Gdyby wasza mość...
– Mam ją wygnać?
– Kijem i kańczugiem pokazać drogę.
– Zła rada.
– Wasza mość tak mnie słucha jak kuśnierz krakowski Przeczyna, co miał małżonkę nadobną, a pół wieku młodszą. Tej żonie dosiadał podołka zbójnik Ciachorowski, z czego miał dobrą zapomogę. A kiedy stary sługa donosił o tym Przeczynie, gniewał się o to kuśnierz, nie dawał mu posłuchu, czasem nawet kijem bił. Nie minął rok, a zagląda do skrzyń, do sepetów, a tam pusto. Wykierowała go murwa publiczna, co i woźnice z nią obcowali. I tak były dla Przeczyny na starość torba i kij, że nie słuchał rad wiernego sługi.
Dydyński wzruszył ramionami.
– Ona podburzy Damiana do czegoś złego. Nie daj Bóg, aby uczynił krzywdę waszej miłości.
Jacek nie słuchał. Bo nagle zobaczył coś, co sprawiło, że włosy stanęły mu dęba. Od strony Frołowskich wrót, ulicą między targowymi ławami, strzelcy gnali trzech skazańców przybranych we wzorzyste, bogate szaty.
Tłum zawył, poleciały grudy błota i kamienie, kiedy wstępowali na Łubnoje Miesto. Dydyński poznał pierwszego – podstarzałego Moskala z brodą. To był Wasyl Szujski, jego niedoszły adorator. Szedł blady, z ponurą miną, ubrany świetnie – jak na ślub, a za nim postępowali bracia: Dymitr i Iwan.
Kat przestał się bawić toporem. Zarzucił go na ramię; ostrze błysnęło złowrogo w słońcu. Basmanow dał znak i tłum się uspokoił.
– W imię najjaśniejszego, przesławnego i niezwyciężonego, z bożej miłości cara i wielikowo kniazia Dymitra Iwanowicza, wsieja Rusi samodzierżcy, włodzimierskiego, moskiewskiego, nowogrodzkiego księcia. Cara kazańskiego, astrachańskiego, gosudara pskowskiego, wielkiego kniazia smoleńskiego, twerskiego, juhorskiego, kandyskiego, peremskiego, siewierskiego, wackiego, wiackiego, bułharskiego i innych mnogich ziemi obładitiela.
Zapadła cisza.
– Wydaje się na śmierć w ręce kata kniazia Wasyla Iwanowicza Szujskiego, kniazia Dymitra Iwanowicza Szujskiego i brata pomienionych Iwana Iwanowicza. Za to, że złowrogo knuli przeciwko Jego Carskiemu Wieliczestwu, że razem z kupcem Fiodorem Koniewem i medykiem Kostią chcieli zagrabić świętą koronę Monomacha. Że breszyli słowem i czynem. Obrażali święte carskie imię, zwąc batiuszkę cara Dymitra Iwanowicza rostrygą, worem, lackim szpiegiem, impostorem!
– Doigrali się – jęknął Dydyński. – Kto mi teraz pomoże?
– Ojczulkowie prawosławni! – zakrzyczał Szujski do tłumu. – Zlitujcie się nade mną! Wstawcie do cara! Umieram za prawdę i wiarę!
Tłum nie zlitował się ani trochę. Wył i gwizdał, krzyczał i wygrażał. Jakiś oberwany skomoroch przedarł się aż na stopnie kamiennego szafotu, obrócił zadem do kniazia, podciągnął koszulinę, wypiął chudy zadek i puścił gazy jak ze starej armaty. W chwilę później zarobił kopniaka od jednego ze strzelców. Po drugiej stronie szpaleru ojciec pokazywał swej małej córeczce wymowny gest – przeciągając dłonią po gardle. Dziecko spoglądało na to szeroko otwartymi oczyma.
– Na śmierć!
– Dobrze tnij, kacie!
– Zabójcy! Zabójcy Dymitra, słoneczka naszego! Do piekła!
– Daj Boże zdrowia carowi, ojczulkowi naszemu!
– Świrski! – ryknął nagle Jacek. – Za mną!
– Na szafot?
– Do Dymitra. Musimy coś zrobić!
I nagle pan Dydyński zawrócił konia i poszedł poprzez tłum prosto ku Frołowskim wrotom. Bił Sonkę nahajem, kłuł ostrogami, potrącał i tratował ludzi – nie było czasu!
Obalili starą babę, potrącili sprzedawcę pierogów, rozgonili skomorochów, dziadów i drapichrustów. Wypadli na most, poszli kłusem, bo tłum gęstniał; przebili się obok strzelców.
Basmanow dał znak katu. Ten zerwał z ramion Szujskiego kaftan – jedwabny i błyszczący terlik – wzorzysty, zdobiony bogato w romby i kwadraty.
Tłum wył i śpiewał pobożne pieśni.