Читать книгу NOS4A2 - Joe Hill - Страница 48

Centrum Medyczne
Świętego Łukasza, Denver

Оглавление

Kiedy zmarł ktoś interesujący, Hicks zawsze robił mu zdjęcie.

Do kostnicy trafiła prezenterka wiadomości z lokalnej stacji, śliczna trzydziestodwulatka o wspaniałych blond włosach i jasnoniebieskich oczach; urżnęła się i zadławiła na śmierć własnymi rzygami. Hicks wsunął się do kostnicy o pierwszej w nocy, wyciągnął ją z szuflady i posadził. Objął ją i pochylił się, żeby liznąć jej sutek, trzymając telefon komórkowy, gotowy do pstryknięcia fotki. Tak naprawdę wcale jej nie polizał. To byłoby wulgarne.

Był tam również gwiazdor rocka – w każdym razie pomniejszy gwiazdor. Facet należał do zespołu, który grał hit z filmu ze Stallone’em. Zmarł na raka i po śmierci wyglądał jak pomarszczona staruszka z pierzastymi brązowymi włosami, długimi rzęsami i szerokimi, w pewien sposób kobiecymi ustami. Hicks wyjął go z szuflady i ułożył jego dłoń w diabelskie rogi, sam wyprostował mały i wskazujący palec, po czym zrobił im wspólne zdjęcie. Nieboszczykowi opadły powieki, więc wyglądał sennie i spokojnie.

Dziewczyna Hicksa, Sasha, powiedziała, że w kostnicy leży słynny seryjny zabójca. Sasha była pielęgniarką na oddziale dziecięcym, osiem pięter wyżej. Uwielbiała jego zdjęcia ze znanymi martwymi ludźmi; zawsze jej pierwszej wysyłał je pocztą elektroniczną. Sasha uważała, że jest szalenie zabawny. Powiedziała, że powinien wystąpić w telewizyjnym programie satyrycznym The Daily Show. On też ją bardzo lubił. Miała klucz do szafki z lekami i w sobotnie noce zawsze podwędzała coś ekstra, trochę oksykodonu albo kokainy o pierwszej klasie czystości. W wolnej chwili znajdowali pustą izbę porodową, a tam Sasha zdejmowała luźne spodnie, sadowiła się na fotelu i wsuwała stopy w strzemiona.

Hicks nigdy nie słyszał o tym facecie, więc Sasha skorzystała z komputera w dyżurce pielęgniarek, żeby przeczytać o nim kilka artykułów. Zdjęcie było paskudne, przedstawiało łysego faceta o pociągłej twarzy z ustami pełnymi ostrych, zakrzywionych zębów. Oczy miał jasne, okrągłe i głupawe, w głębokich oczodołach. Podpis identyfikował go jako Charlesa Talenta Manxa, który ponad dziesięć lat temu trafił do więzienia federalnego za spalenie żywcem jakiegoś żałosnego dupka na oczach tuzina świadków.

– Też mi! – parsknął Hicks. – Zabił tylko jednego gościa.

– Akurat. Jest gorszy niż John Wayne Stacy. Zabijał dzieciaki, bez względu na wiek i płeć. Miał dom, w którym to robił. Na drzewach wieszał aniołki, po jednym dla każdego dziecka, z którym się rozprawił. To niesamowite. Symbolika przyprawia o gęsią skórkę. Małe gwiazdkowe aniołki. Nazwali to miejsce Saniami Mikołaja. Łapiesz, Hicks?

– Nie.

– Sanie Mikołaja, tak po prostu, ale też ssanie, z podtekstem seksualnym. Teraz kumasz?

– Nie. – Hicks nie miał pojęcia, co wspólnego ma Święty Mikołaj z facetem pokroju Manxa.

– Dom spłonął, ale ozdoby wciąż tam są, wiszą na drzewach, na pamiątkę. – Szarpnęła tasiemki stroju pielęgniarki. – Seryjni zabójcy mnie podniecają. Mogę myśleć tylko o tym, co bym takiemu zrobiła, żeby mnie nie zabił. Idź, pstryknij fotkę i prześlij mi e-mailem. I powiedz, co zrobisz, jeśli się dla ciebie nie rozbiorę.

Hicks nie widział powodu, żeby spierać się z taką logiką, a poza tym i tak musiał pójść na obchód. Co więcej, jeśli ten facet zabił wielu ludzi, może faktycznie warto pstryknąć fotkę i dodać ją do kolekcji. Już zrobił kilka zabawnych zdjęć, ale uznał, że dobrze będzie mieć takie z seryjnym zabójcą, żeby zademonstrować mroczniejszą, poważniejszą stronę swojej natury.

W windzie wycelował z rewolweru w swoje odbicie i powiedział:

– Co wolisz mieć w ustach, lufę czy mojego wielkiego pytona? – Ćwiczył, co powie Sashy.

Wszystko było dobrze, dopóki nie włączyła się jego krótkofalówka.

– Słuchaj, kretynie, baw się dalej bronią, a może palniesz sobie w łeb i będziemy mogli zatrudnić kogoś, kto naprawdę zna się na tej robocie – powiedział jego wuj.

Hicks zapomniał, że w windzie jest kamera. Na szczęście nie było ukrytego mikrofonu. Schował trzydziestkęósemkę do kabury i spuścił głowę, mając nadzieję, że rondo kapelusza skrywa jego twarz. Odczekał dziesięć sekund, walcząc ze złością i zakłopotaniem, potem wcisnął klawisz nadawania, mając zamiar wygarnąć coś naprawdę, kurwa, ostrego, żeby ten stary pryk natychmiast się zamknął. Ale zamiast tego wykrztusił „potwierdzam” cichym, piskliwym głosem, którego nienawidził.

Wuj Jim załatwił mu robotę w ochronie, tuszując fakt, że Hicks nie skończył szkoły i był aresztowany za pijaństwo w miejscu publicznym. Hicks pracował w szpitalu zaledwie od dwóch miesięcy i już dwa razy zasłużył na „wzmiankę pochwalną”, raz za spóźnienie, raz za to, że się nie zgłosił przez radio (w tym czasie była jego kolej w strzemionach). Wuj Jim już zapowiedział, że jeśli dostanie trzecie upomnienie przed upływem roku, będą musieli się z nim pożegnać.

Wuj Jim miał nieskazitelne akta – prawdopodobnie dlatego, że jego jedyne zadanie polegało na sześciogodzinnym siedzeniu w biurze ochrony, gdzie jednym okiem patrzył na monitory, a drugim oglądał pornole w Skinemaxie. Pomyśleć tylko, trzydzieści lat oglądania telewizji za czternaście dolarów za godzinę plus pełen pakiet świadczeń. Hicksowi marzyła się taka posada, ale jeśli straci pracę w ochronie – gdy znowu dostanie naganę – być może będzie musiał wrócić do McDonalda. Byłoby paskudnie. Kiedy zatrudnił się w szpitalu, zrezygnował z nadzwyczaj prestiżowego stanowiska w okienku baru dla zmotoryzowanych i nie cierpiał samej myśli o starcie od najniższego szczebla. Co gorsza, najprawdopodobniej oznaczałoby to również rozstanie z Sashą, z jej kluczem do szafki z lekami i całą zabawą z zamienianiem się miejscami w strzemionach. Sasha leciała na jego uniform; nie przypuszczał, że zdoła ją zauroczyć dziwacznym mundurkiem pracownika McDonald’s.

Hicks zjechał na dół i wyszedł z windy nonszalanckim krokiem. Kiedy drzwi się zamknęły, odwrócił się, złapał za krocze i posłał im namiętny pocałunek.

– Poliż mi jaja, zboczona gruba dupo – mruknął. – Idę o zakład, że ci się spodoba!

O wpół do dwunastej w nocy w piwnicach szpitala niewiele się działo. Większość świateł była zgaszona, jarzeniówki paliły się co piętnaście metrów w ramach wprowadzonych niedawno oszczędności. Od czasu do czasu z korytarza korzystali ludzie, którzy przychodzili tunelem z parkingu po drugiej stronie ulicy.

Na parkingu stała bezcenna własność Hicksa, czarny trans am z tapicerką w zebrę i niebieskimi neonowymi lampami, które zamontowano w podwoziu, wskutek czego ryczący samochód pędzący drogą wyglądał jak UFO rodem z E.T. Jeśli straci tę robotę, z niego też będzie musiał zrezygnować. Nie da rady go spłacić, przewracając hamburgery. Sasha uwielbiała pieprzyć się z nim w tym aucie. Miała fioła na punkcie zwierząt i fotele obite sztuczną skórą w zebrę ujawniały dziką stronę jej natury.

Hicks myślał, że znajdzie seryjnego zabójcę w kostnicy, ale jak się okazało, przewieziono go do prosektorium. Któryś z lekarzy rozpoczął sekcję, ale przerwał pracę, żeby dokończyć jutro. Hicks zapalił tylko światła nad stołami, więc resztę pomieszczenia spowijały ciemności. Zaciągnął zasłonkę na okienku w drzwiach. Nie było zasuwy, więc wcisnął pod drzwi klin, jak najgłębiej, żeby nie wszedł tu jakiś nieproszony gość.

Lekarz, który zajmował się Charliem Manxem, przed wyjściem zakrył go prześcieradłem. Tej nocy było tu tylko jedno ciało, wózek stał pod tabliczką z napisem: HIC LOCUS EST UBI MORS GAUDET SUCCURRERE VITAE. Hicks postanowił, że pewnego dnia sprawdzi w Google, co to, do diabła, znaczy.

Ściągnął z Manxa prześcieradło, przyjrzał się zwłokom. Klatka piersiowa została rozcięta, a następnie zszyta szorstką czarną nicią. Cięcie miało kształt litery Y i sięgało od obojczyków do kości miednicy. Pyton Charliego Manxa był długi i chudy jak koszerna parówka Hebrew National. Truposz miał upiorny przodozgryz, zakrzywione brązowe zęby zachodziły na dolną wargę. Oczy były otwarte i Hicks odniósł wrażenie, że patrzą na niego z czymś w rodzaju tępej fascynacji.

Nie był tym zachwycony. Widział wielu nieboszczyków, ale zwykle mieli zamknięte oczy. A jeśli były otwarte, zasnuwała je mleczna błona, jakby coś się w nich ścięło – może samo życie. Oczy Manxa wydawały się jasne i czujne, jak oczy żywej osoby. Wyrażały żądną, ptasią ciekawość. Nie, Hicks ani trochę się tym nie przejmował.

W zasadzie nie bał się zmarłych. Nie bał się również ciemności. Trochę się bał wuja Jima i Sashy, gdy zapowiadała, że wetknie mu palec w dupę (upierała się, że będzie zadowolony). Miał nawracające koszmary o tym, że przychodzi do pracy bez spodni i błąka się po korytarzach z fiutem zwisającym między udami, a ludzie odwracają się i wytrzeszczają oczy. To było mniej więcej wszystko, jeśli chodzi o jego lęki i fobie.

Zastanawiał się, dlaczego nie zapakowali Manxa do szuflady, ponieważ wyglądało na to, że skończyli z klatką piersiową. Ale kiedy go posadził – oparł o ścianę, układając długie chude ręce na podołku – zobaczył wyrysowaną markerem kropkowaną linię z tyłu czaszki. Z artykułu przeczytanego przez Sashę wiedział, że Manx ponad dziesięć lat spędził w śpiączce, z której czasami się wybudzał. Nic dziwnego, że lekarze chcieli pogrzebać w jego głowie. Poza tym kto nie chciałby zerknąć na mózg seryjnego zabójcy? Pewnie był przypadkiem na jakąś medyczną publikację.

Na wózku przy zwłokach leżały narzędzia do przeprowadzania sekcji – piła, kleszcze, kostotomy, młotek do kości. Z początku Hicks pomyślał, że wciśnie w rękę Manxa skalpel, który wyglądał naprawdę seryjniezabójczo, ale narzędzie było zbyt małe. Wiedział, że nie wypadnie dobrze na zdjęciu, które zrobi tym gównianym aparatem w swojej komórce.

Młotek kostny to zupełnie inna sprawa. Był duży, srebrny, z główką w kształcie cegły, z jednej strony spłaszczoną i ostrą jak tasak. Na końcu trzonka znajdował się haczyk służący do podważania krawędzi czaszki i ściągania jej jak kapsel z butelki. Młotek był hardcorowy.

Wpasowanie go do ręki Manxa zajęło mu minutę. Skrzywił się z obrzydzenia na widok ohydnych długich paznokci, rozszczepionych na końcach i żółtych jak krzywe zęby. Facet przypominał tego aktora z Obcego, Lance’a Henriksena – gdyby ktoś ogolił Henriksenowi głowę, a później kilka razy przywalił mu ciężkim kijem. Na domiar złego Manx miał różowobiałe, obwisłe cycki, które w koszmarny sposób przywodziły Hicksowi na myśl to, co jego matka ma pod biustonoszem.

Hicks wybrał dla siebie piłę do kości i objął ramiona Manxa. Manx się pochylił, jego duża łysa głowa opadła na pierś. W porządku. Teraz wyglądają jak kumple od kielicha po paru głębszych. Hicks wyłuskał komórkę z kieszonki u pasa i odsunął ją od siebie. Przymrużył oczy, zrobił złowieszczy grymas i pstryknął.

Opuścił trupa i spojrzał na ekran. Zdjęcie nie było porażająco dobre. Hicks chciał wyglądać groźnie, ale zbolały wyraz jego twarzy sugerował, że Sasha w końcu wwierciła mu palec w dupę. Postanowił zrobić powtórkę, gdy nagle usłyszał głosy płynące zza drzwi prosektorium. Przez krótką straszną chwilę myślał, że jednym z rozmawiających jest wuj Jim.

– Tego małego drania czeka paskudna niespodzianka. Nie ma pojęcia…

Hicks zakrył ciało prześcieradłem, serce waliło mu tak, jakby ktoś szybko strzelał z glocka. Rozmawiający zatrzymali się tuż za drzwiami i był pewien, że zaraz zaczną je pchać, żeby wejść do prosektorium. Ruszył do drzwi, chcąc wyciągnąć klin, gdy spostrzegł, że wciąż trzyma piłę. Drżącą ręką położył ją na wózku z narzędziami.

W połowie drogi do drzwi odzyskał nieco pewności siebie. Drugi mężczyzna się śmiał, a pierwszy mówił:

– …kazał wyrwać wszystkie cztery trzonowce. Podali mu sewofluran i kiedy rwali zęby, nic nie czuł. Ale kiedy się ocknie, poczuje się tak, jakby dostał w gębę łopatą…

Hicks nie wiedział, komu usunięto zęby, ale gdy przysłuchał się głosowi, poznał, że to nie wuj Jim. W korytarzu perorował jakiś stary sukinsyn o trzeszczącym głosie starego sukinsyna. Hicks zaczekał, aż mężczyźni odejdą, i dopiero wtedy wyjął klin. Policzył do pięciu i wysmyknął się z prosektorium. Musiał napić się wody i umyć ręce. Wciąż czuł się trochę roztrzęsiony.

Oddychając głęboko, wybrał się na długą, uspokajającą przechadzkę. Kiedy w końcu dotarł do męskiej toalety, chciał nie tylko się napić, ale też rozładować jelita. Wybrał kabinę dla niepełnosprawnych, żeby mieć więcej miejsca na nogi. Gdy zrzucał bomby, wysłał Sashy zdjęcie z Manxem i napisał: Nachyl się i spusc spodnie tatus idzie jak zobaczy ze nie robisz co kaze szalona dziwko. Czekaj na mnie w pokoju kary.

Ale gdy pochylał się nad umywalką, hałaśliwie siorbiąc wodę, opadły go niepokojące myśli. Był tak wstrząśnięty brzmieniem głosów w korytarzu, że nie mógł sobie przypomnieć, czy ułożył zwłoki w takiej samej pozycji, w jakiej je zastał. Prześladowała go straszna myśl, że zostawił młotek w garści Charliego Manxa. Jeśli rano znajdą narzędzie, jakiś przemądrzały doktorek będzie chciał wiedzieć, dlaczego zostało przełożone, i wtedy wuj Jim przemagluje cały personel. Hicks nie wiedział, czy da radę wytrzymać taki stres.

Postanowił wrócić do prosektorium i sprawdzić, czy zostawił wszystko w należytym porządku.

Przystanął przed drzwiami, żeby zajrzeć przez okienko, ale przecież wcześniej zaciągnął zasłonkę. To jedna z rzeczy do poprawienia. Pchnął drzwi i zmarszczył czoło. Opuszczając w pośpiechu prosektorium, zgasił wszystkie światła – nie tylko te nad wózkiem, ale również światła bezpieczeństwa, które zawsze paliły się w kątach pomieszczenia i nad biurkiem. Wnętrze pachniało jodyną i benzaldehydem. Hicks pozwolił, żeby drzwi ze szmerem zamknęły się za jego plecami, i stanął w ciemności.

Przeciągał ręką po wyłożonej płytkami ścianie, szukając po omacku włączników światła, kiedy usłyszał pisk kółek i ciche brzęknięcie metalu.

Zamarł, żeby nadstawić ucha, i w następnej chwili poczuł, że ktoś pędzi w jego stronę. Nie uprzedził go dźwięk ani nic, co mógłby zobaczyć. Było to coś, co poczuł na skórze i w uszach, jakby zmieniło się ciśnienie. Zrobiło mu się niedobrze. Przestał szukać włącznika światła i sięgnął do kabury po rewolwer. Wyjął go do połowy, gdy nagle usłyszał świst, i coś, co przypominało aluminiowy kij do baseballu, uderzyło go w brzuch. Zgiął się wpół z przeciągłym jękiem. Rewolwer wsunął się z powrotem do kabury.

Pałka się odsunęła i wróciła. Trafiła go w lewą stronę głowy, nad uchem, z taką siłą, że obrócił się na pięcie i runął na podłogę. Poleciał do tyłu: wypadł z samolotu i szybował w dół przez zamarznięte nocne niebo, bez jednego dźwięku, z powietrzem wyciśniętym z płuc.


Kiedy Ernest Hicks otworzył oczy, pochylał się nad nim jakiś mężczyzna z nieśmiałym uśmiechem. Hicks otworzył usta, żeby zapytać, co się stało, a wtedy ból zalał mu wnętrze czaszki. Przekręcił głowę i wyrzygał się na czarne mokasyny faceta. Jego żołądek wypompowywał kolację – kurczaka General Tso – w wonnym strumieniu.

– Przepraszam, stary – wymamrotał, gdy skończył wymiotować.

– Nic nie szkodzi, synu – powiedział lekarz. – Nie próbuj wstawać. Zabierzemy cię na erkę. Musimy sprawdzić, czy nie doznałeś pęknięcia czaszki.

Hicksowi zaczęło się przypominać, co się stało: mężczyzna w ciemności przywalił mu metalową pałką.

– Co jest, kurwa? – krzyknął. – Co, kurwa? Mój rewolwer…? Czy ktoś widział mój rewolwer?

Lekarz – na identyfikatorze widniało nazwisko SOPHER – położył rękę na jego piersi, nie pozwalając mu usiąść.

– Chyba zniknął, synu – odrzekł.

– Nie próbuj wstawać, Ernie – przykazała Sasha, stojąca metr dalej i patrząca na niego z przerażoną miną. Towarzyszyło jej kilka innych pielęgniarek, wszystkie blade i przemęczone.

– Boże… O mój Boże. Ukradli moją trzydziestkęósemkę. Zabrali coś więcej?

– Tylko twoje spodnie – odparł Sopher.

– Tylko moje… co? Kurwa, co?

Hicks wykręcił głowę, żeby spojrzeć, i zobaczył, że jest nagi od pasa w dół, z fiutem wywalonym na pokaz doktorowi, Sashy i pozostałym pielęgniarkom. Pomyślał, że zaraz znowu zwymiotuje. Było to jak zły sen, który czasami go nękał, ten o przychodzeniu do pracy bez spodni, gdy wszyscy się na niego gapią. Nagle przyszła mu do głowy koszmarna myśl, że ten chory kutas, który ściągnął mu spodnie, być może palcem spenetrował jego dupę, czym zawsze groziła mu Sasha.

– Dotykał mnie? Czy, kurwa, mnie macał?

– Nie wiemy – odparł lekarz. – Prawdopodobnie nie. Prawdopodobnie po prostu nie chciał, żebyś wstał i rzucił się za nim w pościg. Wykombinował, że na pewno tego nie zrobisz, jeśli będziesz na wpół nagi. Całkiem możliwe, że zabrał rewolwer tylko dlatego, że miałeś go w kaburze na pasku.

A jednak facet nie zabrał mu koszuli. Wziął wiatrówkę, lecz nie koszulę.

Hicks zaczął płakać. Pierdnął: przeciągłe, świszczące, jakby wilgotne pierdnięcie. Nigdy nie czuł się taki żałosny.

– Boże, o mój Boże… Kurwa, co się dzieje z tymi ludźmi? – krzyknął.

Doktor Sopher pokręcił głową.

– Kto wie, co sobie myślał? Może czegoś się naćpał. Może to jakiś chory czubek, który chciał zdobyć jedyne w swoim rodzaju trofeum. Niech gliny się o to martwią. Ja chcę się skupić wyłącznie na tobie.

– Trofeum? – krzyknął Hicks, wyobrażając sobie swoje spodnie wiszące w ramie na ścianie.

– Tak, całkiem możliwe – potwierdził doktor Sopher, zerkając przez ramię na prosektorium. – To jedyny powód, jaki przychodzi mi na myśl, dlaczego ktoś chciałby tu przyjść i ukraść ciało słynnego seryjnego zabójcy.

Hicks obrócił głowę – gong zahuczał w mózgu, przepełniając jego czaszkę mrocznymi echami – i zobaczył, że wózek został przetoczony na środek pomieszczenia. Ba, był pusty. Jęknął i zamknął oczy.

Usłyszał szybki stukot obcasów płynący z głębi korytarza i rozpoznał kacze człapanie swojego wuja Jima, wyrwanego zza biurka i mocno z tego powodu niezadowolonego. Nie miał logicznego powodu bać się wuja. Na litość boską, przecież to on jest ofiarą, on został napadnięty. Ale osamotniony i żałosny w swojej jedynej kryjówce – ciemności pod powiekami – czuł, że logika nie ma tu nic do rzeczy. Nadchodzi wuj Jim, a wraz z nim trzecie upomnienie, które spadnie na niego niczym srebrny młotek. Hicks dosłownie został przyłapany z opuszczonymi spodniami i wiedział, że przynajmniej w jednym znaczeniu tego wyrażenia już nigdy więcej nie wskoczy w spodnie ochroniarza.

Wszystko przepadło, wszystko zostało mu zabrane w tej jednej chwili w cieniach prosektorium: dobra praca, figlowanie z Sashą, strzemiona i poczęstunki z szafy medykamentów, a także zabawne zdjęcia ze zwłokami. Przepadł nawet jego trans am z tapicerką w zebrę, choć o tym miał się dowiedzieć dopiero za kilka godzin; chory kutas, który go ogłuszył, skorzystał ze znalezionych w kieszeni kluczyków i odjechał w siną dal.

Przepadło. Wszystko przepadło.

Odeszło wraz z martwym starym Charliem Manxem i już nigdy nie wróci.

NOS4A2

Подняться наверх