Читать книгу NOS4A2 - Joe Hill - Страница 66

Droga numer 3

Оглавление

Motor nie chciał zapalić. Nie chciał nawet wykrztusić niczego, co rokowałoby jakąś nadzieję. Vic podskakiwała na nim, aż zmęczyły się jej nogi, ale ani razu nie wydał niskiego, głębokiego, gardłowego dźwięku, który by sugerował, że silnik się budzi. Zamiast tego sapał po cichu jak człowiek syczący z pogardą: ffft.

Nie miała innego wyjścia, jak pójść piechotą.

Pochyliła się nad kierownicą i zaczęła pchać. Z wysiłkiem zrobiła trzy kroki, przystanęła i spojrzała przez ramię. Mostu nie było. Nigdy nie było żadnego mostu.

Vic szła i próbowała wykombinować, jak zacząć rozmowę z Wayne’em.

Hej, mały, złe wiadomości: coś się obluzowało i motor się zepsuł. Poza tym coś obluzowało się w mojej głowie i ja też się zepsułam. Muszę pójść do naprawy. Kiedy się urządzę na oddziale psychiatrycznym, dam ci znać.

Parsknęła śmiechem. Śmiech zabrzmiał w jej uszach jak szloch.

Wayne, bardziej niż czegokolwiek pragnę być mamą, na jaką zasługujesz. Ale nie mogę. Nie umiem.

Na samą myśl, że mówi coś takiego, zebrało jej się na wymioty. Jeśli nawet tak wyglądała prawda, ani trochę nie czuła się przez to mniejszym tchórzem.

Wayne, mam nadzieję, że wiesz, jak cię kocham. Mam nadzieję, że wiesz, że się starałam.

Mgła płynęła w poprzek drogi i Vic miała wrażenie, że przez nią przepływa. Dzień zrobił się nietypowo zimny jak na początek lipca.

W jej myślach przemówił inny głos, silny, czysty, męski, głos jej ojca: Bujać to my, a nie nas, mała. Ty chciałaś znaleźć most. Pojechałaś go szukać. Dlatego przestałaś brać leki. Dlatego wyszykowałaś motor. Czego naprawdę się boisz? Boisz się, że zwariowałaś? A może boisz się tego, że nie zwariowałaś?

Vic często słyszała, jak ojciec mówi jej rzeczy, o których nie chciała wiedzieć, mimo że w ciągu ostatnich dziesięciu lat rozmawiała z nim tylko kilka razy. Zastanawiała się nad tym, dlaczego wciąż potrzebuje głosu człowieka, który porzucił ją bez oglądania się za siebie.

Pchała motocykl przez wilgotny chłód mgły. Kropelki wody pokryły dziwną, woskową powierzchnię jej kurtki motocyklowej. Licho wie, z czego została zrobiona – jakaś mieszanina płótna, teflonu i przypuszczalnie smoczej skóry.

Vic zdjęła kask i zawiesiła go na kierownicy, ale nie chciał tam wisieć, wciąż spadał na jezdnię. W końcu wbiła go na głowę. Pchała, brnąc poboczem. Przyszło jej na myśl, że może zostawić motor, wrócić po niego później, ale nie brała tego pomysłu na poważnie. Kiedyś odeszła od innego jednośladu, raleigha, i zostawiła z nim najlepszą część samej siebie. Kiedy masz kółka, które mogą cię zanieść wszędzie, to ich nie porzucasz.

Vic żałowała, być może po raz pierwszy w życiu, że nie ma komórki. Czasami się wydawało, że jest ostatnią osobą w Stanach bez telefonu komórkowego. Udawała, że to manifestacja wolności, że jest wolna od technicznych sideł dwudziestego pierwszego wieku. W rzeczywistości nie mogła znieść myśli, że przez cały czas miałaby przy sobie telefon, obojętnie dokąd by szła. Zbyt ciężka do zniesienia była świadomość, że w każdej chwili może odebrać telefon z Gwiazdkowej Krainy i usłyszeć jakiegoś martwego dzieciaka, który mówi: „Cześć, panno McQueen, czy za nami tęsknisz?”.

Pchała i szła, szła i pchała. Nuciła coś pod nosem. Przez długi czas nie zdawała sobie z tego sprawy. Wyobrażała sobie, jak Wayne stoi przy oknie w domu, patrząc w deszcz i mgłę, nerwowo przestępując z nogi na nogę.

Vic była świadoma narastającej paniki, nieadekwatnej do sytuacji, i próbowała ją stłumić. Czuła, że jest potrzebna w domu. Nie było jej zbyt długo. Bała się łez i złości Wayne’a i jednocześnie nie mogła się ich doczekać, chciała go zobaczyć, wiedzieć, że wszystko jest w porządku. Pchała. Śpiewała.

Cicha noc, święta noc…

Usłyszała samą siebie i urwała, ale kolęda płynęła dalej w jej głowie, żałosna i brzmiąca fałszywie.

Pokój niesie ludziom wszem…

W kasku czuła się tak, jakby dostała gorączki. Nogi miała przemoczone i zimne od mgły, twarz gorącą i spoconą z wysiłku. Chciała usiąść – nie, położyć się – w trawie, na plecach, patrząc na niskie, jakby zwarzone niebo. Ale w końcu zobaczyła wynajęty dom, ciemny prostokąt po lewej stronie, niemal bezkształtny we mgle.

Ściemniało się i była zaskoczona, że w domku nie palą się światła, poza nikłym niebieskawym blaskiem telewizora. Była też zaskoczona, że Wayne nie czeka przy oknie, nie macha do niej.

Nagle go usłyszała.

– Mamo! – krzyknął. W kasku głos był stłumiony, daleki.

Zwiesiła głowę. Nic mu nie jest.

– Idę – zawołała słabym głosem.

Dochodziła do podjazdu, gdy usłyszała pomruk samochodu na jałowym biegu. Spojrzała. Reflektory płonęły we mgle. Samochód, do którego należały, stał na poboczu, ale gdy go zauważyła, ruszył, wjeżdżając na asfalt.

Vic stała i patrzyła. Gdy auto jechało, szatkując mgłę, nie mogłaby powiedzieć, że jest całkowicie zaskoczona. Posłała go do więzienia i czytała jego nekrolog, ale w głębi duszy przez całe dorosłe życie czekała na to, żeby znowu zobaczyć Charliego Manxa w jego rolls-roysie.

Upiór wyśliznął się z mgły, czarne sanie przedzierające się przez chmurę i wlokące za sobą grudniowy mróz. Grudniowy mróz w lipcu. Skłębiony biały dym wrzał przed tablicą rejestracyjną, starą, powyginaną, zardzewiałą: NOS4A2.

Vic puściła motor, który upadł z potężnym hukiem. Lewe lusterko wybuchło w fontannie srebrnych odłamków.

Odwróciła się i pobiegła. Po lewej stronie stało ogrodzenie z żerdzi. Przypadła do niego w dwóch krokach, wskoczyła na nie. Przełaziła nad górną poprzeczką, gdy usłyszała samochód pędzący za nią po skarpie. Odbiła się, wylądowała na murawie i zrobiła jeszcze jeden krok, a potem Upiór przedarł się przez ogrodzenie.

Drąg zawirował w powietrzu jak śmigło helikoptera i spadł jej na barki. Zbił ją z nóg i strącił z krawędzi świata, rzucił w bezdenną przepaść, w zimny, kłębiący się bez końca dym.

NOS4A2

Подняться наверх