Читать книгу NOS4A2 - Joe Hill - Страница 68

Pod

Оглавление

Vic płynęła.

Była pod wodą w jeziorze. Zanurkowała prawie do dna, gdzie świat jest ciemny i powolny. Nie brakowało jej powietrza, nie była świadoma, że wstrzymuje oddech. Zawsze lubiła schodzić głęboko, w nieruchome, milczące, cieniste królestwo ryb.

Mogłaby zostać tam na zawsze, gotowa przemienić się w pstrąga, ale Wayne wołał ją ze świata na powierzchni. Głos płynął z bardzo daleka, a jednak słyszała w nim natarczywość, słyszała, że syn nie woła, lecz wrzeszczy. Jej ręce i nogi nie chciały się ruszyć. Próbowała skupić uwagę na jednej ręce, poruszyć nią w wodzie. Rozczapierzyła palce. Zamknęła dłoń. Otworzyła.

Otworzyła rękę w trawie. Leżała na ziemi, na brzuchu, choć wciąż odczuwała ociężałość, jaka towarzyszyła jej pod wodą. Nie mogła zgłębić – ha, ha, zgłębić! – jak to się stało, że leży na podwórku. Nie mogła sobie przypomnieć, co ją uderzyło. Coś ją uderzyło. Nie mogła unieść głowy.

– Jesteś ze mną, przemądrzała Victorio McQueen? – zapytał ktoś.

Słyszała go, ale nie rozumiała, co mówi. To nie miało znaczenia. Najważniejszy jest Wayne. Słyszała, jak do niej krzyczy, była tego pewna. Czuła jego krzyk w kościach. Musi się podnieść i zobaczyć, czy nic mu się nie stało.

Podjęła wysiłek, żeby się dźwignąć na kolana, i Manx spuścił swój srebrny młotek na jej ramię. Usłyszała trzask kości i ręka się pod nią ugięła. Vic upadła, uderzając podbródkiem o ziemię.

– Nie mówiłem, że możesz wstać. Pytałem, czy słuchasz. Wysłuchasz, co mam do powiedzenia.

Manx. Manx jest tutaj, nie martwy. Manx i jego rolls-royce. Wayne jest w rolls-roysie. Była tego równie pewna jak własnego imienia. Wayne jest w tym samochodzie i ona musi go stamtąd wyciągnąć.

Zaczęła się podnosić i Charlie Manx uderzył ją srebrnym młotkiem, tym razem w plecy. Usłyszała trzask kręgosłupa, który pękł z takim dźwiękiem, jakby ktoś nastąpił na tandetną zabawkę: kruche, plastikowe chrupnięcie. Tępa siła ciosu pozbawiła ją tchu i rzuciła z powrotem na brzuch.

Wayne krzyczał, teraz bez słów.

Vic chciała się rozejrzeć, poszukać go wzrokiem, ale nie mogła unieść głowy. Wydawała się ciężka i obca, zbyt wielka, żeby jej szczupła szyja zdołała ją podźwignąć. Kask, pomyślała. Wciąż mam na sobie kask i kurtkę Lou.

Kurtka Lou.

Vic poruszyła nogą, podciągnęła kolano. Pierwsza część jej planu polegała na tym, żeby stanąć na nogach. Czuła ziemię pod kolanem, czuła drżący mięsień z tyłu uda. Słyszała, jak drugi cios Manxa rozbija w proszek jej kręgosłup, i nie była pewna, dlaczego wciąż ma czucie w nogach. Nie rozumiała, dlaczego nie odczuwa większego bólu. Najbardziej bolały ją ścięgna podkolanowe, nadwyrężone po pchaniu motoru przez kilkaset metrów. Wszystko ją bolało, ale nic nie zostało złamane. Nawet ramię, w którym słyszała trzaśnięcie. Z drżeniem wciągnęła wielki haust powietrza i jej płuca rozszerzyły się bez wysiłku, choć słyszała, jak żebra trzeszczą niczym gałęzie na burzowym wietrze.

Tylko że wcale nie trzeszczały jej kości. Słyszała trzask kevlarowych płytek wszytych w plecy i ramiona masywnej kurtki motocyklowej. Lou powiedział, że w tej kurtce można z prędkością trzydziestu kilometrów zderzyć się ze słupem telefonicznym i wyjść z tego bez szwanku.

Gdy Manx uderzył ją po raz kolejny, krzyknęła – bardziej z zaskoczenia niż z bólu – i znowu usłyszała głośny trzask.

– Masz odpowiadać, kiedy do ciebie mówię – powiedział Manx.

Poczuła cios, pulsujący ból w boku, ale trzask oznaczał jedynie, że pękła kolejna płytka. Vic zachowała jasność umysłu i pomyślała, że jeśli podejmie wielki wysiłek, zdoła się podnieść.

„Nie”, powiedział ojciec tak blisko, jakby szeptał do ucha. „Leż i pozwól mu się bawić. To nie jest odpowiednia chwila, Szkrabie”.

Machnęła na ojca ręką. Nie potrzebowała go i zawsze starała się skracać ich nieliczne rozmowy. Nie chciała od niego niczego. Ale teraz był tutaj i mówił do niej tym samym spokojnym, wyważonym tonem, którego używał, gdy wyjaśniał, jak schwycić „szczura” w polu gry albo dlaczego Hank Williams jest taki ważny.

„Myśli, że naprawdę ci dołożył, mała. Myśli, że cię pokonał. Spróbuj wstać, a się połapie, że wcale nie jest z tobą tak źle, i wtedy cię załatwi. Czekaj. Czekaj na właściwą chwilę. Będziesz wiedziała, kiedy nadejdzie”.

Głos ojca, kurtka kochanka. Przez chwilę czuła, że obaj mężczyźni jej życia nad nią czuwają. Kiedyś myślała, że im jest lepiej bez niej, a jej jest lepiej bez nich, ale teraz, tutaj, na ziemi, uświadomiła sobie, że bez nich niczego by nie osiągnęła.

– Słyszysz mnie? Słyszysz mój głos? – zapytał Manx.

Nie odpowiedziała. Leżała w idealnym bezruchu.

– Może tak, a może nie – powiedział po chwili namysłu. Nie słyszała jego głosu przez ponad dziesięć lat, ale wciąż zaciągał jak palant z jakiegoś zadupia. – Wyglądasz jak kurwa, pełzając w brudzie w swoich kusych dżinsowych spodenkach. Pamiętam czasy, niezbyt dawno temu, kiedy nawet kurwa byłaby zawstydzona, gdyby w takim stroju pojawiła się w miejscu publicznym i rozkładała nogi, żeby jeździć na motocyklu w lubieżnej parodii aktu płciowego. – Po chwili milczenia dodał: – Ostatnim razem też jeździłaś na dwóch kółkach. Nie zapomniałem. Nie zapomniałem też mostu. Czy ten pojazd jest równie wyjątkowy jak tamten? Wiem o twoich wyjątkowych przejażdżkach, Victorio McQueen, i o tajemnych drogach. Mam nadzieję, że nawłóczyłaś się do woli. Bo już więcej nie będziesz się włóczyć.

Trzasnął ją młotkiem w plecy na wysokości pasa. Poczuła się tak, jakby dostała kijem baseballowym po nerkach, i wrzasnęła przez zaciśnięte zęby. Miała wrażenie, że jej wnętrzności przemieniły się w galaretę.

W tym miejscu nie było płytek, które zamortyzowałyby cios. Żadne z wcześniejszych uderzeń nie było równie paskudne. Jeszcze jeden taki cios, a będzie potrzebowała kul, żeby stanąć na nogi. Jeszcze jeden taki cios, a będzie sikała krwią.

– Nie pojedziesz na swoim motorze do baru ani do apteki, żeby kupić lekarstwo na swoją chorą głowę. Och, wiem o tobie wszystko, Victorio McQueen. Panna Kłamczucha, łgarz, łgarz, w majtkach ogień masz. Wiem, że jesteś żałosną pijaczką, nieudolną matką i że wylądowałaś w wariatkowie. Wiem, że masz nieślubnego syna, jak zresztą przystało na kurwę. Pomyśleć, że żyjemy w świecie, w którym takim zerom wolno mieć dziecko. No cóż! Twój chłopak jest teraz ze mną. Swoimi kłamstwami odebrałaś mi moje dzieci, a teraz ja zabieram ci syna.

Ścisnęło ją w brzuchu, skurcz był tak bolesny, jakby Manx znów ją uderzył. Bała się, że zwymiotuje w kask. Prawą rękę miała mocno przyciśniętą do boku, do bolącego brzucha. Jej palce namacały coś w kieszeni kurtki. Coś w kształcie półksiężyca, sierpa.

Manx pochylił się nad nią. Przemówił łagodnym głosem.

– Twój syn jest ze mną i nigdy go nie odzyskasz. Nie spodziewam się, Victorio, że uwierzysz w moje słowa, ale lepiej będzie mu ze mną. Dam mu więcej szczęścia, niż ty byłabyś w stanie mu zapewnić. Obiecuję ci, że w Gwiazdkowej Krainie już nigdy nie będzie nieszczęśliwy. Jeśli masz w sobie choć odrobinę wdzięczności, to mi podziękujesz. – Trącił ją młotkiem i pochylił się niżej. – Śmiało, Victorio. Powiedz to. Powiedz: dziękuję.

Wepchnęła prawą rękę do kieszeni. Jej palce zamknęły się na kluczu w kształcie noża. Kciuk namacał litery, które układały się w napis TRIUMPH.

„Teraz. Teraz nadeszła odpowiednia chwila. Nie zmarnuj tej szansy”, powiedział jej ojciec.

Lou pocałował ją w skroń, jego usta musnęły ją delikatnie.

Vic się poderwała. Drżenie przebiegło jej plecy, mięśnie naprężyły się tak bardzo, że się zachwiała, ale nie pozwoliła sobie nawet na stęknięcie z bólu.

Ujrzała go w postaci rozmytej plamy. Był groteskowo wysoki, nasunęło jej się skojarzenie z gabinetem luster: nogi chude jak patyki i ręce tak długie, że nie miały końca. Miał wielkie, nieruchome, wytrzeszczone oczy i po raz drugi w ciągu kilku minut przyszła jej na myśl ryba. Wyglądał jak spreparowana ryba. Górne zęby zachodziły na dolną wargę, nadając jego twarzy wyraz komicznej, tępej konsternacji. To niepojęte, że jej całe życie było karuzelą nieszczęścia, pijaństwa, niedotrzymanych obietnic i samotności i wszystko to obracało się wokół jednego popołudniowego spotkania z tym człowiekiem.

Chwyciła klucz, żeby go wyjąć z kieszeni. Zahaczył o materiał i przez jedną straszną chwilę się bała, że wypadnie jej z palców. Szarpnęła mocniej, wyrwała go i zamierzyła się na Manxa. Chciała uderzyć w oczy. Cios poszedł trochę za wysoko. Ostry koniec klucza trafił go w lewą skroń i oddarł długi na dziesięć centymetrów płat dziwnie obwisłej, luźnej skóry. Poczuła, jak narzędzie zgrzytnęło o kość.

– Dziękuję – powiedziała.

Manx poderwał do czoła wychudzoną rękę. Miał minę człowieka, któremu nagle wpadła do głowy niepokojąca myśl. Odsunął się chwiejnie, pośliznął w trawie. Wycelowała kluczem w gardło, ale już był poza zasięgiem, osuwając się na maskę Upiora.

– Mamo, mamo! – krzyczał gdzieś Wayne.

Vic miała roztrzęsione, niepewne nogi. Nie myślała o tym. Ruszyła za nim. Teraz, gdy stała, mogła zobaczyć, że jest stary, bardzo stary. Kwalifikował się do domu opieki, gdzie siedziałby z kocem na kolanach, z odżywczym koktajlem w ręce. Zdoła go pokonać. Przyciśnie go do maski i wydłubie mu oczy swoim spiczastym kluczem.

Była już prawie przy nim, gdy uniósł srebrny młotek. Zrobił szeroki zamach – słyszała melodyjny świst w powietrzu – i uderzył ją w bok kasku tak mocno, że obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni i upadła na kolano. Słyszała w głowie trzask czyneli, jak efekt dźwiękowy z kreskówki. Manx wyglądał tak, jakby z osiemdziesiątki szło mu na tysiąc, ale w jego zamachu była gibkość, swobodna siła, która sugerowała krzepę tyczkowatego nastolatka. Na trawę posypały się szkliste odłamki kasku motocyklowego. Gdyby go nie miała, czerwone fragmenty czaszki wbiłyby się w jej mózg.

– Och! – wrzasnął Charlie Manx. – O Boże, rozpłatała mnie jak wołową tuszę! Trach! Trach!

Vic podniosła się szybko. Późne popołudnie ściemniało wokół niej, gdy krew zalała jej oczy. Usłyszała trzaśnięcie drzwi samochodu.

Odwróciła się, przytrzymując głowę – kask – rękami, próbując uciszyć huczące w niej straszne pogłosy. Świat trochę się trząsł, jakby znów siedziała na motorze z silnikiem pracującym na luzie.

Manx wciąż leżał na masce. Jego przerażona, bezmyślna twarz lśniła od krwi. Ale przy samochodzie stał drugi mężczyzna, w każdym razie ktoś o męskiej figurze. Miał głowę ogromnego owada z jakiegoś czarno-białego filmu z lat pięćdziesiątych, głowę gumowego potwora z groteskowo wydłużonym pyskiem i szklistymi pustymi ślepiami.

Człowiek owad miał rewolwer. Vic patrzyła, jak broń się unosi, i spojrzała w czarną lufę, w zaskakująco mały otwór, nie większy niż tęczówka ludzkiego oka.

– Bang, bang – powiedział człowiek owad.

NOS4A2

Подняться наверх