Читать книгу NOS4A2 - Joe Hill - Страница 74

Jezioro

Оглавление

Vic popłynęła żabką na płyciznę, przepełzła kawałek dzielący ją od plaży. Przewróciła się na plecy, z nogami wciąż w wodzie. Wstrząsały nią wściekłe, niemal obezwładniające spazmy, a z jej gardła płynęły dźwięki zbyt przepełnione złością, żeby być szlochami. Być może płakała. Nie miała pewności. Bolał ją brzuch, jakby wymiotowała przez cały dzień i całą noc.

W wypadku porwania najważniejsze jest pierwsze pół godziny, pomyślała; jej umysł odtwarzał coś, co kiedyś słyszała w telewizji.

Vic nie sądziła, żeby to, co zrobi w ciągu najbliższych trzydziestu minut, miało jakieś znaczenie, nie sądziła, że jakiś gliniarz zdoła znaleźć Charliego Manxa i Upiora. A jednak dźwignęła się z ziemi, ponieważ musiała zrobić to, co mogła, bez względu na to, czy to coś zmieni, czy nie.

Szła jak pijak w silnym porywistym wietrze, kołysząc się, brnąc zygzakiem do drzwi na tyłach domu. Upadła przed schodami, weszła na nie na rękach i kolanach, podniosła się, przytrzymując poręczy. Zaczął dzwonić telefon. Vic zmusiła się, żeby iść dalej, znosząc kolejny wybuch przeszywającego bólu, tak ostrego, że wycisnął z niej oddech.

Przeszła chwiejnie przez kuchnię, sięgnęła do telefonu, podniosła słuchawkę po trzecim dzwonku, zanim włączyła się poczta głosowa.

– Potrzebuję pomocy – powiedziała. – Kto mówi? Musisz mi pomóc. Ktoś zabrał mojego syna.

– Nic nie szkodzi, panno McQueen – zapewniła ją jakaś mała dziewczynka. – Tatuś przywiezie go bezpiecznie i dopilnuje, żeby Wayne dobrze się bawił. Niebawem będzie z nami. Będzie tutaj, w Gwiazdkowej Krainie, i pokażemy mu wszystkie nasze zabawy. Czy to nie super?

Vic wcisnęła ZAKOŃCZ, potem wybrała 911.

Jakaś kobieta ją poinformowała, że dodzwoniła się pod numer alarmowy. Głos miała chłodny i obojętny.

– Jak się pani nazywa i w jakiej sprawie dzwoni?

– Victoria McQueen. Zostałam napadnięta. Mężczyzna porwał mojego syna. Mogę opisać samochód. Odjechali przed chwilą. Proszę kogoś przysłać.

Dyspozytorka starała się zachować ten sam neutralny ton, ale nie całkiem się jej udało. Adrenalina wszystko zmienia.

– Czy jest pani ranna?

– Mniejsza z tym. Porozmawiajmy o porywaczu. Nazywa się Manx, Charles Talent Manx. Jest… nie wiem, stary. – Martwy, pomyślała Vic, ale tego nie powiedziała. – Po siedemdziesiątce. Ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, łysiejący, około stu kilogramów. Jest z nim drugi mężczyzna, młodszy. Nie widziałam go dobrze. – Bo, kurwa, z jakiegoś powodu miał, kurwa, maskę przeciwgazową. Tego też nie powiedziała. – Jadąrolls-royce’em wraithem, klasykiem z lat trzydziestych. Mój syn jest na tylnym siedzeniu. Ma dwanaście lat. Ma na imię Bruce, ale nie lubi tego imienia. – Vic się rozpłakała, nie mogła temu zaradzić. – Ma czarne włosy, metr pięćdziesiąt i nosił białą koszulkę, bez żadnego nadruku.

– Victorio, policja jest w drodze. Czy ci mężczyźni mieli broń?

– Tak. Młodszy ma rewolwer. A Manx jakiś młotek. Uderzył mnie kilka razy.

– Wysyłam ambulans, obejrzą pani obrażenia. Widziała pani tablicę rejestracyjną?

– To rolls-royce, kurwa, z lat trzydziestych i z moim synem na tylnym siedzeniu. Jak pani myśli, ile takich jeździ w okolicy? – Szloch uciął jej słowa. Zaniosła się kaszlem i wykasłała: – En-o-es-four-a-two. To tablica na zamówienie. Litery i cyfry układają się w niemieckie słowo. Nosferatu.

– Co to znaczy?

– Co to znaczy? Sama niech pani sprawdzi.

– Przepraszam. Rozumiem, że jest pani zdenerwowana. Wysyłamy patrol. Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, żeby odnaleźć pani syna. Wiem, że pani się boi. Proszę się uspokoić. Proszę spróbować się uspokoić.

Vic miała wrażenie, że dyspozytorka mówi na wpół do siebie. Drżał jej głos, jakby starała się powstrzymać od płaczu.

– Pomoc jest w drodze. Victorio…

– Wystarczy Vic. Dziękuję. Przepraszam, że się wyrażałam.

– Nic nie szkodzi, tym się nie przejmuj. Vic, jeśli mają takie charakterystyczne auto jak rolls-royce, to dobrze. Będzie się wyróżniać. W takim samochodzie daleko nie zajadą. Jeśli są gdzieś na drodze, ktoś ich zobaczy.

Ale nikt nie zobaczył.


Kiedy ratownicy próbowali zaprowadzić ją do ambulansu, wyrwała się i kazała im, kurwa, trzymać łapy z daleka.

Policjantka, niewysoka, korpulentna Hinduska, ustawiła się między nią i mężczyznami.

– Możecie obejrzeć ją tutaj – powiedziała, prowadząc Vic do kanapy. Mówiła z leciutkim akcentem, z zaśpiewem, który sprawiał, że wszystkie zdania brzmiały melodyjnie i trochę pytająco. – Będzie lepiej, jeśli ją zostawicie. A jeśli porywacz zadzwoni?

Vic skuliła się na kanapie w mokrych spodenkach, owinięta w narzutę. Ratownik noszący niebieskie rękawiczki stanął obok niej i poprosił, żeby odrzuciła koc i zdjęła koszulę. To przyciągnęło uwagę obecnych w pokoju gliniarzy, którzy rzucali w jej stronę ukradkowe spojrzenia, ale Vic posłuchała bez słowa, bez namysłu. Rzuciła mokrą koszulę na podłogę. Nie nosiła stanika i ręką zasłoniła piersi, garbiąc się, żeby ratownik mógł obejrzeć jej plecy.

Ratownik ze świstem wciągnął powietrze.

Hinduska policjantka – na identyfikatorze widniało imię CHITRA – stanęła po drugiej stronie Vic, patrząc na krzywiznę jej pleców. Krzyknęła cicho ze współczucia.

– Mówiłaś, że próbował cię rozjechać – powiedziała. – Nie mówiłaś, że mu się udało.

– Będzie musiała podpisać formularz – zaznaczył ratownik. – Stwierdzający, że odmówiła przewiezienia do szpitala. Pod tym względem muszę kryć dupę. Może ma złamane żebra albo pękniętą śledzionę, a ja mogłem tego nie wykryć. Chcę mieć czarno na białym, że moim zdaniem udzielanie jej pomocy na miejscu nie leży w jej najlepszym interesie.

– Może leży nie w moim – odezwała się Vic – lecz w twoim.

Usłyszała cichy dźwięk – niezupełnie śmiech, ale blisko, niski odgłos męskiej wesołości. Było ich sześciu czy siedmiu, stojących dokoła, udających, że nie patrzą na jej piersi, na wytatuowany nad nimi silnik V-6.

Jakiś gliniarz usiadł obok niej. Pierwszy, którego widziała po cywilnemu. Miał niebieski blezer z przykrótkimi rękawami, czerwony krawat z plamą po kawie i twarz, która wygrałaby konkurs chodzącej szpetoty: krzaczaste białe brwi żółknące na końcach, zęby żółte od nikotyny, komicznie bulwiasty nos i wystający podbródek z dołeczkiem.

Wsadził rękę do kieszeni, potem drugą, dźwignął szeroki, płaski zad i wyjął z tylnej kieszeni reporterski notes. Otworzył go, wbił oczy w kartkę z głębokim zdumieniem, jakby poproszono go o napisanie eseju długości pięciuset słów na temat malarstwa impresjonistycznego.

Spojrzenie było przede wszystkim puste i Vic zrozumiała, że nie jest Facetem. Był zastępcą. Osoby, która się liczyła – tej, która miała pokierować poszukiwaniami jej syna, koordynować pracę i zbierać informacje – jeszcze tu nie było.

Mimo to odpowiedziała na pytania. Zaczął we właściwym miejscu, od Wayne’a: wiek, wzrost, waga, ubranie. Zapytał ją, czy ma zrobione niedawno zdjęcie syna. W pewnym momencie Chitra wyszła z pokoju. Wróciła z wielką bluzą z nadrukiem POLICJA STANOWA NH na piersi. Vic ją zarzuciła. Bluza sięgała jej do kolan.

– Ojciec? – zapytał brzydki mężczyzna, który nazywał się Daltry.

– Mieszka w Kolorado.

– Rozwiedzeni?

– Nigdy się nie pobraliśmy.

– Nie ma zastrzeżeń, że pani jest opiekunką prawną dziecka?

– Nie jestem opiekunką. Wayne jest u mnie tylko… Umiemy się dogadać co do syna. Wayne nie jest powodem kłótni.

– Ma pani numer, pod którym możemy się z nim skontaktować?

– Tak, ale teraz jest w samolocie. Wpadł z wizytą na czwartego lipca. Dziś wieczorem wraca do domu.

– Jest pani pewna? Skąd pani wie, że wsiadł do samolotu?

– Jestem pewna, że nie ma nic wspólnego z tą sprawą, jeśli o to pan pyta. Nie walczymy o naszego syna. Mój były jest najbardziej nieszkodliwym i wyrozumiałym człowiekiem na świecie.

– No nie wiem. Spotkałem kilku całkiem wyrozumiałych facetów. Znam pewnego faceta z Maine, który prowadzi buddyjską terapię grupową, uczy ludzi, jak z pomocą medytacji transcendentalnej mają sobie radzić z wybuchowym usposobieniem i nałogami. Sam tylko raz wyszedł z siebie, a stało się to w dniu, kiedy jego żona wręczyła mu zakaz zbliżania się do niej. Najpierw stracił swoje zen, a potem stracił dwie kule, pakując je w jej potylicę. Ale buddyjska terapia grupowa, którą kieruje, z pewnością cieszy się popularnością na jego bloku w Shawshank. Jest tam wielu facetów z problemem panowania nad złością.

– Lou nie miał z tym nic wspólnego. Mówiłam panu, że wiem, kto zabrał mojego syna.

– W porządku. Muszę pytać o takie rzeczy. Proszę mi powiedzieć o facecie, który skatował pani plecy. Nie, chwileczkę. Najpierw niech pani opisze samochód.

Zrobiła to.

Daltry pokręcił głową i parsknął – parsknięcie mogłoby ujść za śmiech, gdyby wyrażało choć odrobinę humoru. Wyrażało przede wszystkim niedowierzanie.

– Ten facet nie jest zbyt rozgarnięty. Jeśli jest na drodze, daję mu mniej niż pół godziny.

– Zanim?

– Zanim będzie leżał z gębą na ziemi i butem jakiegoś stanowego gliny na karku. Nie porywa się dzieciaka w zabytkowym samochodzie. To mniej więcej równie mądre, jak skorzystanie z furgonetki lodziarza. Rzuca się w oczy. Ludzie patrzą. Każdy zwróci uwagę na starego rolls-royce’a.

– Nie będzie się rzucać w oczy.

– Co ma pani na myśli? – zapytał.

Nie wiedziała co, więc nic nie powiedziała.

– Rozpoznała pani jednego z napastników – podjął Daltry.

– To… Charles… Manx. – Patrzył na coś nabazgranego w notesie. – Skąd pani go zna?

– Porwał mnie, kiedy miałam siedemnaście lat. I przetrzymywał przez dwa dni.

W pokoju zapadła cisza.

– Proszę sprawdzić – dodała. – To jest w jego aktach. Charles Talent Manx. Jest dobry w uciekaniu. Niełatwo go schwytać. Muszę się przebrać, mam mokre spodenki. Chciałabym to zrobić w sypialni, jeśli nie ma pan nic przeciwko. Wystarczy tego świecenia golizną jak na jeden dzień.


Vic miała przed oczami Wayne’a w chwili, gdy widziała go po raz ostatni, uwięzionego na tylnym siedzeniu rollsa. Widziała, jak macha ręką – Rusz się, uciekaj – niemal jakby był na nią zły. Był blady jak trup.

Widziała Wayne’a w błyskach, jakby znów uderzał ją młotek, ale nie w plecy, tylko w pierś. Tu siedzi na golasa w piaskownicy, za ich domem w Denver, pucołowaty trzylatek ze strzechą czarnych włosów, plastikową łopatką zakopujący plastikowy telefon. Tu w Boże Narodzenie w ośrodku odwykowym siedzi na kanapie obitej spękaną, pomarszczoną sztuczną skórą i skubie zapakowany prezent, potem rozdziera papier, żeby pokazać iPhone’a w białym pudełku. Tu idzie po pomoście ze skrzynką z narzędziami, która jest dla niego zbyt ciężka.

Łup, każdy obraz ją uderzał i ból skręcał jej już potłuczone wnętrzności. Łup, Wayne jest niemowlęciem, śpi nago na jej nagiej piersi. Łup, klęczy w żwirze obok niej, z rękami usmarowanymi po łokcie, pomagając jej naciągnąć łańcuch motocykla na koła zębate. Czasami ból był tak silny, tak czysty, że pokój ciemniał na skraju jej pola widzenia i zaczynała omdlewać.

W pewnym momencie musiała się ruszyć, nie mogła dłużej siedzieć bezczynnie.

– Jeśli ktoś jest głodny, mogę coś przyrządzić – oznajmiła. Dochodziło wpół do dziesiątej wieczorem. – Mam pełną lodówkę.

– Poślemy kogoś po coś – powiedział Daltry. – Proszę nie robić sobie kłopotu.

Mieli włączony telewizor, nastawiony na informacje NECN, New England Cable News. Godzinę temu obejrzeli komunikat o uprowadzeniu Wayne’a. Vic widziała go już dwa razy i wiedziała, że trzeci raz tego nie zniesie.

Najpierw pokazano zdjęcie, które dała policji. Wayne, ubrany w koszulkę z Aerosmith i wełnianą czapkę Avalanche, mrużył oczy w jasnym wiosennym słońcu. Już żałowała, że wybrała akurat tę fotografię, bo czapka skrywała jego czarne włosy i odchylała mu uszy.

Potem ukazało się jej zdjęcie, to ze strony internetowej Wyszukiwarki. Założyła, że jąpokazują, żeby mieć niezłą laskę na ekranie – miała makijaż, czarną spódniczkę, kowbojki i śmiała się na całe gardło, rażące zdjęcie, biorąc pod uwagę okoliczności.

Nie pokazali Manxa. Nawet nie podali jego nazwiska. Opisali porywaczy jako dwóch białych mężczyzn w zabytkowym rolls-roysie, to wszystko.

– Dlaczego nie powiadomili ludzi, kto jest poszukiwany? – zapytała Vic, gdy po raz pierwszy obejrzała komunikat.

Daltry wzruszył ramionami, odparł, że się dowie, i wyszedł na podwórze porozmawiać z innymi policjantami. Kiedy wrócił, nie podał żadnych informacji, a kiedy materiał poleciał drugi raz, wciąż poszukiwano dwóch białych mężczyzn wśród mniej więcej czternastu milionów białych mężczyzn w Nowej Anglii.

Vic pomyślała, że jeśli zobaczy wiadomości po raz trzeci i nie pokażą zdjęcia Charliego Manxa – i nie podadzą jego nazwiska – rzuci krzesłem w telewizor.

– Żaden kłopot – powiedziała – mam trochę surówki z kapusty i szynkę. Cały bochenek chleba. Mogę zrobić kanapki.

Daltry przesunął się na kanapie i spojrzał niepewnie na innych policjantów, rozdarty między głodem a poczuciem przyzwoitości.

– Zgoda – powiedziała Chitra. – Oczywiście. Pomogę pani.

Vic z ulgą wyszła z salonu, w którym panował zbyt wielki rozgardiasz, gliniarze wchodzili i wychodzili, krótkofalówki popiskiwały bez przerwy. Zatrzymała się przed otwartymi drzwiami frontowymi, żeby spojrzeć na trawnik. W blasku reflektorów było tam jaśniej niż podczas mglistego dnia. Zobaczyła przewrócone ogrodzenie i mężczyznę w gumowych rękawiczkach, mierzącego ślady opon odciśnięte w miękkiej glebie.

Światła radiowozów błyskały jak na miejscu nagłego zdarzenia, choć nagłe zdarzenie odjechało kilka godzin temu. Twarz Wayne’a migała w jej wyobraźni tak samo jak światła i przez chwilę czuła się niebezpiecznie zamroczona.

Chitra spostrzegła, w jakim stanie jest Vic, chwyciła ją za łokieć i pomogła przejść do kuchni. Tu było lepiej. Miały pomieszczenie tylko dla siebie.

Kuchenne okna wychodziły na pomost i jezioro. Pomost też oświetlały reflektory na trójnogach. Glina z latarką brodził w wodzie po uda; Vic nie miała pojęcia, po co to robi. Policjant w cywilnym ubraniu nadzorował jego pracę z końca pomostu, wskazując ręką i wydając polecenia.

Tratwa unosiła się dwanaście metrów od brzegu. Stał na niej jakiś chłopiec z psem, patrząc na gliniarzy, światła, dom. Na widok psa Vic przypomniała sobie o Hooperze. Nie pomyślała o nim ani razu od chwili, gdy zobaczyła reflektory Upiora we mgle.

– Niech ktoś… poszuka psa – powiedziała. – Jest… gdzieś na zewnątrz. – Przerywała co parę słów, żeby złapać oddech.

Chitra popatrzyła na nią z wielkim smutkiem.

– Proszę się teraz nie martwić o psa, panno McQueen. Chce pani wody? Nie wolno się odwodnić, to ważne.

– Dziwię się, że nie… że nie szczeka… jak najęty. W całym tym zamieszaniu.

Chitra pogładziła ją po ramieniu, raz i drugi, po czym ścisnęła jej łokieć. Vic spojrzała na nią z nagłym zrozumieniem.

– Ma pani ważniejsze powody do zmartwienia – dodała policjantka.

– Boże… – Vic się rozpłakała, jej całe ciało drżało.

– Nikt nie chciał przysparzać pani zmartwień.

Kołysała się, obejmując ramiona, płacząc tak, jak nie płakała od tamtych pierwszych dni, kiedy ojciec zostawił ją samą z matką. Przez chwilę opierała się o blat, nie była pewna, czy jej nogom wystarczy siły, żeby ją podtrzymywać. Chitra niepewnie pogładziła ją po karku.

– Sza – powiedziała matka Vic, nieżyjąca od dwóch miesięcy. – Oddychaj, Vicki. Oddychaj dla mnie. – Powiedziała to z lekkim hinduskim akcentem, ale mimo to Vic rozpoznała jej głos. Rozpoznała dotyk jej ręki na plecach. – Wszyscy, których utraciłaś, wciąż są tutaj z tobą, i może tak naprawdę nikogo nie straciłaś.

Chyba że odjechali z Charliem Manxem.

Po chwili Vic usiadła i wypiła szklankę wody, pięcioma łykami, bez przerw na złapanie powietrza, rozpaczliwie spragniona. Woda była letnia, słodka i dobra i smakowała jeziorem.

Chitra otwierała szafki, szukając papierowych talerzyków. Vic wstała i nie zwracając uwagi na jej sprzeciw, zaczęła pomagać w szykowaniu kanapek. Ustawiła talerzyki w rzędzie, na każdym położyła po dwie kromki białego chleba, a łzy skapywały z jej nosa na pieczywo.

Miała nadzieję, że Wayne nie wie o śmierci Hoopera. Czasami myślała, że Hooper jest mu bliższy niż ona czy Lou.

Vic wyjęła szynkę, surówkę, torbę chipsów tortilla i zaczęła robić kanapki.

– Kanapki dla gliniarzy mają swój sekret – powiedziała jakaś kobieta, która stanęła za jej plecami.

Vic rzuciła na nią okiem i od razu poznała, że to Facet, nawet jeśli Facet nie był facetem. Ta kobieta miała kędzierzawe włosy i trochę perkaty nos. Na pierwszy rzut oka jej uroda wydawała się pospolita, a na drugi oszałamiająca. W tweedowym żakiecie ze sztruksowymi łatkami na łokciach i w niebieskich dżinsach mogłaby uchodzić za absolwentkę humanistyki, gdyby nie pistolet kalibru dziewięć milimetrów w kaburze pod lewym ramieniem.

– Jaki to sekret? – zapytała Vic.

– Pokażę pani – odparła kobieta. Wzięła łyżkę i na kanapkę z szynką nałożyła surówkę. Na surówce spiętrzyła chipsy, na chipsy strzyknęła kleks musztardy, posmarowała masłem kromkę chleba i przycisnęła nią wszystko razem. – Masło jest najważniejsze.

– Działa jak klej, prawda?

– Tak. A gliniarze z natury są magnesami cholesterolu.

– Myślałam, że FBI angażuje się w sprawy porwań tylko wtedy, gdy dzieciak zostaje przerzucony przez granicę stanu.

Kędzierzawa kobieta ściągnęła brwi, potem spojrzała na laminowany identyfikator przypięty na piersi żakietu, gdzie nad fotografią jej poważnej twarzy widniał napis:


– Formalnie rzecz biorąc, jeszcze nie wzięliśmy tej sprawy – powiedziała. – Ale ten dom stoi trzydzieści minut jazdy od granicy stanu i niespełna dwie godziny od Kanady. Pani napastnicy mają pani syna od prawie…

– Moi napastnicy? – powtórzyła Vic. Poczuła żar rumieńca na policzkach. – Dlaczego ludzie wciąż mówią o moich napastnikach, jakbyśmy nic o nich nie wiedzieli? To zaczyna mnie wkurzać. Charlie Manx to mężczyzna. Charlie Manx i jego koleś zabrali moje dziecko.

– Charles Manx nie żyje, panno McQueen. Zmarł w maju.

– Macie ciało?

Pytanie sprawiło, że Hutter ściągnęła usta i dopiero po chwili odparła:

– Został wystawiony akt zgonu. Są zdjęcia zrobione w kostnicy. Przeprowadzono autopsję. Rozcięto mu klatkę piersiową. Koroner wyjął i zważył jego serce. To przekonujące dowody, by wierzyć, że nie on panią zaatakował.

– A ja mam pół tuzina powodów, by wierzyć, że to zrobił – oświadczyła stanowczo Vic. – Są na moich plecach. Mam zdjąć koszulę i pokazać pani siniaki? Każdy inny glina w tym domu dobrze się im przyjrzał.

Hutter patrzyła na nią bez słowa. Jej spojrzenie wyrażało naiwną ciekawość małego dziecka. Vic była wstrząśnięta, bo nigdy dotąd nie została poddana tak wnikliwym oględzinom. Niewielu dorosłych pozwala sobie na takie spojrzenia.

W końcu agentka skierowała wzrok na kuchenny stół.

– Usiądzie pani ze mną?

Nie czekając na odpowiedź, podniosła swoją skórzaną torbę i usiadła. Spojrzała wyczekująco, zachęcając Vic, żeby zrobiła to samo.

Vic spojrzała na Chitrę, prosząc o radę, pamiętając, że przed chwilą policjantka ją pocieszała i szeptała do niej jak matka. Ale Hinduska skończyła robić kanapki i już z nimi wychodziła.

Vic usiadła.

Hutter wyjęła z aktówki iPada i zielony ekran się rozjarzył. Bardziej niż dotychczas przypominała magistrantkę, która przygotowuje pracę, może na temat sióstr Bronte. Przeciągnęła palcem po ekranie, przekładając jakiś plik, potem uniosła głowę.

– Z ostatniego badania lekarskiego wynika, że Charlie Manx miał około osiemdziesięciu pięciu lat.

– Sądzi pani, że jest za stary, żeby zrobić to, co zrobił? – zapytała Vic.

– Sądzę, że jest na to zbyt martwy. Ale proszę mi powiedzieć, co się stało, a ja spróbuję poukładać to sobie w głowie.

Vic się nie poskarżyła, że już trzy razy opowiedziała przebieg zdarzeń od początku do końca. Tamte razy nie miały znaczenia, ponieważ dopiero teraz rozmawiała z osobą, która się liczyła. O ile w ogóle jakiś glina się liczył. Vic nie była tego pewna. Charlie Manx przez długi czas uchodził za żywego i nie dał się złapać, przenikał przez zastawione na niego sieci stróżów prawa jak srebrny dym. Ile dzieci wsiadło do jego samochodu i słuch po nich zaginął?

Setki, napłynęła odpowiedź, szept myśli.

Vic opowiedziała swoją historię – czyli to, co według siebie mogła powiedzieć. Pominęła spotkania z Maggie Leigh. Nie wspomniała, że wjechała motocyklem na nieprawdopodobny kryty most z wyobraźni, krótko przed tym, zanim Manx próbował ją rozjechać. Nie powiedziała o przerwanym leczeniu psychotropami.

Kiedy doszła do tego, jak Manx uderzał ją młotkiem, Hutter ściągnęła brwi. Poprosiła, żeby Vic szczegółowo opisała młotek, stukając po klawiaturze na ekranie iPada. Przerwała, kiedy Vic opowiadała, jak podniosła się z ziemi i rzuciła na Manxa ze spiczastym kluczem.

– Czym spiczastym? – zapytała.

– Kluczem – odparła Vic. – Triumph produkował je specjalnie dla swoich motorów. Pracowałam przy motocyklu i miałam go w kieszeni.

– Gdzie jest teraz?

– Nie wiem. Miałam go w ręku, kiedy rzuciłam się do ucieczki. Pewnie wciąż go trzymałam, gdy wskoczyłam do jeziora.

– Wtedy ten drugi mężczyzna zaczął do pani strzelać. Proszę o tym opowiedzieć.

Opowiedziała.

– Strzelił Manxowi w twarz? – zapytała Hutter.

– Niezupełnie. Odstrzelił mu ucho.

– Vic, chcę, żeby pani pomogła mi to przemyśleć. Zgodziłyśmy się, że ten człowiek, Charlie Manx, w czasie ostatniego badania lekarskiego miał prawdopodobnie osiemdziesiąt pięć lat. Większość pacjentów wychodzących ze śpiączki zaczyna poruszać się dopiero po miesiącach rehabilitacji. Pani mówi, że cięła go tym kluczem, a potem został postrzelony, lecz mimo to miał siłę, żeby kierować pojazdem.

Vic nie mogła jej powiedzieć, że Manx nie jest taki jak inni ludzie. Czuła to, kiedy zamachnął się młotkiem, czuła sprężystą siłę, która przeczyła jego zaawansowanemu wiekowi i szczupłej budowie ciała. Hutter się upierała, że Manxa poddano sekcji, że wyjęto mu serce, i Vic w to nie wątpiła. Dla człowieka, któremu wyjęto serce i włożono je z powrotem, utrata ucha nie była niczym poważnym.

– Może prowadził ten drugi – odparła. – Chce pani, żebym ja to wyjaśniła? Nie mogę. Mogę tylko powiedzieć, co się stało. Do czego pani zmierza? Manx ma w swoim samochodzie mojego dwunastoletniego syna i zamierza go zabić, żeby wyrównać ze mną rachunki, ale z jakiegoś powodu dyskutujemy o granicach wyobraźni FBI. Dlaczego? – Spojrzała w twarz Hutter, w jej pozbawione emocji spokojne oczy, i zrozumiała. – Jezu… pani nie wierzy, kurwa, w ani jedno moje słowo, prawda?

Hutter namyślała się przez jakiś czas, a kiedy się odezwała, Vic miała wrażenie, że starannie dobiera słowa.

– Wierzę, że pani syn zaginął, i wierzę, że została pani ranna. Wierzę, że w tej chwili przeżywa pani piekło. Poza tym mam otwarty umysł. Mam nadzieję, że uzna to pani za zaletę i będzie ze mną współpracować. Obie chcemy tego samego. Chcemy bezpiecznego powrotu chłopca. Gdybym uważała, że to pomoże, jeździłabym po okolicy i go szukała. Ale nie w taki sposób znajduję złych facetów. Znajduję ich przez zbieranie informacji, a następnie oddzielanie tych pożytecznych od tych, które nie są przydatne. W zasadzie przypomina to pani książki. Historie o Wyszukiwarce.

– Zna je pani? Ile pani ma lat?

Hutter uśmiechnęła się lekko.

– Nie aż tak mało. To jest w pani aktach. Poza tym pewien instruktor w Quantico wykorzystuje na swoich wykładach ilustracje z Wyszukiwarki, żeby nam pokazać, jak trudno jest znaleźć istotne szczegóły w natłoku wizualnych informacji.

– Co jeszcze jest w moich aktach?

Uśmiech Hutter nieco przygasł. Jej spojrzenie pozostało niewzruszone.

– W dwa tysiące dziewiątym została pani uznana za winną podpalenia w Kolorado. Spędziła pani miesiąc w tamtejszym szpitalu psychiatrycznym, gdzie zdiagnozowano u pani ostry zespół stresu pourazowego i schizofrenię. Bierze pani leki przeciwpsychotyczne i była pani uzależniona od alkoholu…

– Jezu… Pani myśli, że z przerażenia dostałam halucynacji? – zapytała Vic, czując skurcz w brzuchu. – Myśli pani, że wyobraziłam sobie, że do mnie strzelano?

– Jeszcze nie potwierdziliśmy, że miała miejsce strzelanina.

Vic odsunęła krzesło.

– Strzelał do mnie. Wystrzelił sześć kul. Opróżnił bębenek.

– Myśl! Stała tyłem do jeziora. Prawdopodobnie każda kula, nawet ta, która przeszła przez ucho Manxa, wpadła do wody.

– Nadal szukamy pocisków.

– A moje siniaki?

– Nie wątpię, że z kimś pani walczyła – powiedziała agentka FBI. – Nie sądzę, by ktokolwiek w to wątpił.

W tym stwierdzeniu było coś – jakaś niebezpieczna implikacja – czego Vic nie potrafiła rozgryźć. Z kim walczyła, jeśli nie z Manxem? Była zbyt wyczerpana, zbyt emocjonalnie wykończona, żeby próbować to zrozumieć. Nie miała siły się zastanawiać, wokół czego krąży Hutter.

Spojrzała na jej laminowaną odznakę. OCENA PSYCHOLOGICZNA.

– Chwileczkę. Kurwa… przecież pani nie jest detektywem. Pani jest lekarką.

– Może przejrzymy kilka zdjęć? – zapytała Hutter.

– Nie. To kompletna strata czasu. Nie muszę oglądać policyjnych fotek. Mówiłam pani. Jeden z nich miał maskę przeciwgazową. Drugim był Charlie Manx. Wiem, jak wygląda Charlie Manx. Jezu, kurwa, dlaczego rozmawiam z lekarzem? Chcę rozmawiać z detektywem.

– Nie zamierzałam prosić o obejrzenie galerii przestępców. Chciałam, żeby obejrzała pani zdjęcia młotków.

Słowa agentki były takie zaskakujące, takie niespodziewane, że Vic po prostu siedziała z otwartymi ustami, niezdolna wykrztusić słowa.

Zanim cokolwiek do niej dotarło, w pokoju wybuchło jakieś zamieszanie. Usłyszała podniesiony ton Chitry, załamujący się i swarliwy, Daltry też coś powiedział, a potem odezwał się ktoś trzeci. Był wyraźne zdenerwowany, mówił z akcentem ze Środkowego Zachodu. Vic natychmiast rozpoznała przybysza, ale nie potrafiła zrozumieć, co robi w tym domu, ponieważ powinien być w samolocie, o ile nie w Denver. Zamieszanie spowolniło czas jej reakcji, więc jeszcze nie zdążyła podnieść się z krzesła, kiedy Lou wszedł do kuchni na czele orszaku gliniarzy.

Zmienił się nie do poznania. Twarz miał popielatą, oczy wysadzone z orbit w dużej, okrągłej twarzy. Wyglądał tak, jakby stracił pięć kilogramów na wadze, odkąd ostatnio go widziała, dwa dni temu. Wstała i wyciągnęła do niego ręce, a on w tej samej chwili wziął ją w ramiona.

– Co zrobimy? – zapytał ją. – Do licha, Vic, co teraz zrobimy?

NOS4A2

Подняться наверх