Читать книгу NOS4A2 - Joe Hill - Страница 84

Dom Snu

Оглавление

Wayne nie mógł zasnąć i nie miał czym zająć myśli. Zbierało mu się na wymioty, ale miał pusty żołądek. Chciał wysiąść z samochodu, ale nie wiedział, jak mógłby tego dokonać.

Wpadł na pomysł, że wyciągnie jedną z tych drewnianych szuflad i trzaśnie nią w szybę z nadzieją, że pęknie. Ale oczywiście szuflady nie chciały się otworzyć, gdy je szarpał. Zacisnął pięść i uderzył w okno z taką siłą, jaką tylko udało mu się zmobilizować. Drżąca, paląca strzała bólu przeszyła go od kostek palców do nadgarstka.

Ból go nie zniechęcił – przeciwnie, tym bardziej zwiększył jego desperację i lekkomyślność. Wayne odchylił głowę do tyłu i czołem walnął w szkło. Miał takie wrażenie, jakby ktoś przyłożył mu do czoła gwóźdź do mocowania szyn i trzasnął w niego srebrnym młotkiem Charliego Manxa. Pogrążył się w ciemności. Było to straszne, jak spadanie po długich schodach, nagły, powodujący mdłości skok w ciemność.

Po chwili odzyskał wzrok. W każdym razie uznał, że nastąpiło to po chwili – równie dobrze mogła minąć godzina. Może nawet trzy godziny. Jakkolwiek długo to trwało, kiedy tylko pojaśniało mu w oczach i w głowie, stwierdził, że odzyskał również spokój. Wnętrze jego czaszki wypełniała rezonująca pustka, jakby parę minut temu ktoś zagrał potężny dudniący akord na fortepianie i dopiero teraz cichły ostatnie echa.

Ogarnęło go senne oszołomienie, nie całkiem nieprzyjemne. Nie miał ochoty się ruszać, krzyczeć, planować, płakać, martwić się o to, co będzie dalej. Delikatnie zbadał językiem jeden z przednich dolnych zębów, które wydawały się obluzowane i smakowały krwią. Zastanawiał się, czy uderzył głową tak mocno, że udało mu się częściowo wysadzić ząb z zębodołu. Podniebienie mrowiło w kontakcie z językiem, wydawało się szorstkie jak papier ścierny. Nie przejmował się tym za bardzo, po prostu było to coś, co zauważył.

W końcu się ruszył, ale tylko po to, żeby wyciągnąć rękę i podnieść z podłogi księżycową ozdobę. Była gładka jak ząb rekina, a jej kształt trochę przypomniał mu klucz, którego mama używała podczas reperowania motocykla. To jest swego rodzaju klucz, pomyślał. Jego księżyc jest kluczem do bram Gwiazdkowej Krainy i ta myśl sprawiła mu przyjemność – nie mógł temu zaradzić. Po co przeciwstawiać się zadowoleniu? To jak widok ślicznej dziewczyny ze słońcem we włosach, jak naleśniki z gorącą czekoladą przy ogniu trzaskającym w kominku… Przyjemność jest jedną z fundamentalnych sił istnienia, jak grawitacja.

Po drugiej stronie szyby przysiadł duży brązowy motyl, z kosmatym odwłokiem grubym jak palec Wayne’a. Obserwowanie, jak się porusza, od czasu do czasu rozkładając skrzydła, niosło ukojenie. Gdyby okno było otwarte, uchylone choćby odrobinę, motyl mógłby do niego dołączyć i wtedy Wayne miałby własnego pupilka.

Gładził swój szczęśliwy księżyc, kciuk poruszał się tam i z powrotem w prostym, bezmyślnym, masturbacyjnym geście. Jego matka miała swój motocykl, pan Manx miał Upiora, ale on miał dla siebie cały księżyc.

Śnił na jawie o tym, co zrobiłby ze swoim motylem. Spodobał mu się pomysł, że nauczyłby go lądować na palcu, na wzór wyszkolonego sokoła. Widział go w wyobraźni, siedzącego na czubku palca wskazującego, machającego skrzydłami w powolny, uspokajający sposób. Dobry stary motylek. Nazwie go Sunny.

W dali zaszczekał pies: ścieżka dźwiękowa leniwego letniego dnia. Wayne wyjął z dziąsła obluzowany ząb i schował go do kieszeni spodenek. Wytarł krew z koszulki. Kiedy wrócił do pocierania księżyca, jego palce rozsmarowały na nim krew.

Zastanawiał się, co jedzą motyle. Był całkiem pewien, że żywią się pyłkiem. Zastanawiał się, czego jeszcze mógłby nauczyć swojego motyla: może latania przez płonące obręcze albo chodzenia po miniaturowej linie. Ujrzał samego siebie jako ulicznego artystę, w cylindrze, z doklejonym zabawnym czarnym wąsikiem: Nadzwyczajny Motyli Cyrk Kapitana Bruce’a Carmody’ego! W wyobraźni nosił na klapie swoją księżycową ozdobę jako generalską odznakę.

Zastanawiał się, czy mógłby nauczyć motyla robienia dzikich pętli i korkociągów, takich, jakie wykonuje samolot na pokazach lotniczych. Nagle przyszło mu do głowy, że mógłby wyrwać mu skrzydełko, bo wtedy motyl na pewno fruwałby w spirali. Wyobrażał sobie, jak odrywa skrzydełko niczym kawałek papieru z klejem, z początku napotykając lekki opór, potem słysząc satysfakcjonujący cichy dźwięk.

Okno opuściło się o parę centymetrów, korbka popiskiwała cicho. Wayne nie wstał. Motyl dotarł do końca szyby, zatrzepotał skrzydłami i wylądował na jego kolanie.

– Cześć, Sunny – powitał go Wayne. Wyciągnął palec, chcąc go dotknąć, a wówczas motyl spróbował odlecieć. To wcale nie było zabawne. Wayne usiadł prosto na siedzeniu i złapał go w rękę.

Przez jakiś czas próbował go uczyć sztuczek, ale motyl szybko się zmęczył. Wayne postawił go na podłodze i wyciągnął się na kanapie, sam będąc trochę zmęczony. Był zmęczony, ale poza tym czuł się dobrze. Skłonił motyla do zrobienia kilku dobrych pętli, zanim owad przestał się ruszać.

Zamknął oczy. Jego język niespokojnie badał szorstkie podniebienie. Z dziąsła wciąż sączyła się krew, ale to mu nie przeszkadzało. Jego własna krew miała dobry smak. Nawet gdy zapadł w drzemkę, bezwiednie gładził kciukiem mały księżyc, jego szklisto-gładką krzywiznę.

Wayne otworzył oczy dopiero wtedy, gdy usłyszał dudnienie drzwi podjeżdżających do sufitu garażu. Usiadł z niejakim wysiłkiem, bo w jego mięśniach zagnieździło się przyjemne rozleniwienie.

Manx zwolnił, podchodząc do samochodu. Pochylił się i przekrzywił głowę – jak zaciekawiony pies – i popatrzył na niego przez okno.

– Co się stało z motylem? – zapytał.

Motyl leżał na podłodze zmasakrowany, miał wydarte skrzydełka i wszystkie odnóża. Wayne z konsternacją zmarszczył brwi. Przecież owad był cały i zdrowy, gdy zaczęli się bawić.

Manx mlasnął językiem.

– No tak, spędziliśmy tutaj zbyt wiele czasu. Będzie najlepiej, jeśli ruszymy w dalszą drogę. Chcesz psipsi?

Wayne pokręcił głową. Znów spojrzał na motylka. Narastało w nim poczucie zaniepokojenia, może nawet wstydu. Pamiętał, jak wyrywał mu ostatnie skrzydełko, ale w owym czasie wydawało się to… ekscytujące. Jak zdzieranie taśmy z idealnie zapakowanego gwiazdkowego prezentu.

Zamordowałeś Sunny’ego, pomyślał. Nieświadomie ścisnął w dłoni księżycową ozdobę. Rozczłonkowałeś swojego pupilka.

Nie chciał sobie przypominać, jak wyrywał mu nóżki. Jak wyskubywał je jedną po drugiej, gdy poruszały się szaleńczo. Zgarnął w rękę szczątki Sunny’ego. W drzwiach były osadzone małe popielniczki z orzechowymi wieczkami. Otworzył jedną, wrzucił do niej motyla, pozwolił jej się zamknąć. Tak. Poczuł się znacznie lepiej.

Kluczyk sam przekręcił się w stacyjce, silnik zamruczał. Włączyło się radio. Elvis Presley obiecywał, że będzie w domu na Boże Narodzenie. Manx wsunął się za kierownicę.

– Chrapałeś przez cały dzień – powiedział. – I wcale się nie dziwię, po całym tym wczorajszym podnieceniu. Niestety, przespałeś lunch. Zbudziłbym cię, ale uznałem, że bardziej niż jedzenia potrzebujesz snu.

– Nie jestem głodny – oznajmił Wayne.

Wspomnienie Sunny’ego, rozerwanego na kawałki, źle podziało na jego żołądek i sama myśl o jedzeniu – z jakiegoś powodu ujrzał kiełbaski ociekające tłuszczem – przyprawiała go o mdłości.

– No tak. Wieczorem będziemy w Indianie. Mam nadzieję, że do tej pory odzyskasz apetyt. Znam pewną restauracyjkę przy miedzystanowej osiemdziesiątce, gdzie możesz dostać koszyk frytek batatowych z cynamonem i cukrem. To jedyne w swoim rodzaju wrażenie smakowe! Człowiek nie może przestać jeść, dopóki wszystkie nie znikną, a potem wylizuje talerz do czysta. – Manx westchnął. – Uwielbiam słodycze. To istny cud, że zęby mi nie spróchniały i nie wypadły ze szczęki!

Odwrócił się i uśmiechnął do Wayne’a, pokazując usta pełne brązowych nakrapianych kłów, sterczących we wszystkie strony. Wayne widział stare psy z czystszymi, zdrowszymi zębami.

Manx trzymał w ręce plik papierów spiętych wielkim żółtym spinaczem i przeglądał je pobieżnie. Kartki wyglądały tak, jakby już były przeglądane. Manx poświęcił im tylko pół minuty, po czym zamknął je w schowku.

– Bing posiedział przy komputerze – powiedział. – Pamiętam epokę, kiedy mogłeś stracić nos za zbyt głębokie wtykanie go w cudze sprawy. Teraz wystarczy kliknąć, żeby dowiedzieć się wszystkiego o każdym. Nie ma prywatności ani żadnych względów i każdy wściubia nos w nie swoje sprawy. Pewnie wystarczyłoby zajrzeć do internetu, żeby się przekonać, jaki kolor dziś ma moja bielizna. A jednak muszę przyznać, że technika tej bezwstydnej nowej epoki oferuje pewne udogodnienia. Nie uwierzyłbyś, jakie informacje Bing wykopał o tej Margaret Leigh. Z przykrością powiem, że przyjaciółka twojej matki jest narkomanką i kobietą nikczemnego charakteru. Nie powiem, że odjęło mi mowę z wrażenia. Tatuaże twojej matki i jej mało kobiecy styl wypowiedzi sugerują, że zadaje się z osobami właśnie takiego pokroju. Jeśli chcesz, możesz przeczytać wszystko o pannie Leigh. Nie chciałbym, żebyś się nudził, gdy będziemy w drodze.

Szuflada pod siedzeniem kierowcy sama się wysunęła. Leżały w niej wydruki dotyczące Maggie Leigh. Wayne już kilka razy widział tę sztuczkę i powinien się przyzwyczaić, ale wcale nie przywykł.

Pochylił się i wyjął plik papierów, a szuflada zamknęła się tak szybko i z tak głośnym trzaskiem, że krzyknął i upuścił kartki na podłogę. Charlie Manx parsknął śmiechem, potężnym, chrapliwym rykiem wsiowego półgłówka, który właśnie usłyszał kawał o żydku, czarnuchu i feministce.

– Nie straciłeś palca, prawda? W dzisiejszych czasach samochody mają wszelkiego rodzaju opcje, jakich nikt nie potrzebuje. Mają radia satelitarne, podgrzewacze foteli i GPS dla ludzi, którzy są zbyt zajęci, żeby zwracać uwagę na to, dokąd jadą… zwykle nigdzie, ale za to szybko! Ale ten rolls ma wyposażenie dodatkowe, jakiego nie znajdziesz w wielu współczesnych pojazdach: poczucie humoru! Lepiej zachowaj czujność, kiedy jesteś w Upiorze, Wayne. Starsza pani prawie cię zaskoczyła!

Śmieszne, że boki zrywać. Wayne przez chwilę się zastanawiał, czy gdyby był trochę wolniejszy, szuflada połamałaby mu palce. Zostawił papiery na podłodze.

Manx położył rękę na oparciu fotela i odwrócił głowę, żeby spojrzeć przez tylną szybę, gdy wyprowadzał samochód z garażu. Blizna na jego czole stała się sinoróżowa i wyglądała tak, jakby pochodziła sprzed dwóch miesięcy. Zdjął bandaż z ucha. Ucho nie odrosło, ale poszarpane ciało się zagoiło i nierówny kikut wyglądał trochę mniej odrażająco niż krwawe strzępy.

NOS4A2 dotarł do połowy podjazdu i tam Manx go zatrzymał. Przez podwórko szedł Bing Partridge, Człowiek w Masce Przeciwgazowej, niosąc kraciastą walizkę. Na głowie miał poplamioną, brudną czapkę bejsbolówkę FDNY, idealnie pasującą do poplamionej, brudnej koszulki z nadrukiem FDNY. Nosił groteskowe dziewczęce różowe okulary.

– Ach – mruknął Manx. – Byłoby dobrze, gdybyś przespał również tę część dnia. Obawiam się, młody panie Waynie, że następne minuty mogą być nieprzyjemne. Widok kłócących się dorosłych nigdy nie jest przyjemny dla dziecka.

Bing szybko podszedł do bagażnika i spróbował go otworzyć. Tyle że bagażnik ani drgnął. Bing zmarszczył czoło, szarpiąc klapę. Manx wykręcił się w fotelu, żeby popatrzeć na niego przez tylną szybę. Chociaż uprzedzał, że zaraz zrobi się nieprzyjemnie, w kącikach jego ust igrał uśmiech.

– Panie Manx! – zawołał Bing. – Nie mogę otworzyć bagażnika!

Manx nie odpowiedział.

Bing pokuśtykał do drzwi po stronie pasażera, próbując odciążać kostkę, w którą wgryzł się Hooper. Walizka uderzała o jego nogę, gdy szedł.

Gdy tylko położył rękę na klamce, blokada opadła z własnej inicjatywy.

Bing ściągnął brwi, szarpiąc klamkę.

– Panie Manx?

– Nie mogę ci pomóc – odparł Manx. – Samochód cię nie chce.

Upiór zaczął się cofać.

Bing nie chciał puścić klamki i rolls pociągnął go za sobą. Szarpnął jeszcze raz. Zatrząsł mu się podbródek.

– Panie Manx! Niech pan nie odjeżdża! Panie Manx, proszę na mnie zaczekać! Powiedział pan, że mogę jechać!

– To było zanim pozwoliłeś jej uciec, Bingu. Zawiodłeś nas. Ja może bym ci wybaczył. Wiesz, że zawsze traktowałem cię jak własnego syna. Ale ja w tej sprawie nie mam nic do powiedzenia. Pozwoliłeś jej uciec, a teraz Upiór pozwala odejść tobie. Upiór jest jak kobieta, wiesz. Nie można się kłócić z kobietą! One są inne niż mężczyźni. Nie kieruje nimi rozsądek! Czuję, że jest na ciebie wściekły za to, że nieostrożnie obchodziłeś się z bronią.

– Nie! Panie Manx! Proszę mi dać jeszcze jedną szansę. Proszę! Chcę jeszcze jedną szansę!

Potknął się i uderzył walizką w nogę. Walizka się otworzyła, jego koszulki, bielizna i skarpety rozsypały się po podjeździe.

– Bingu – odezwał się Manx. – Bingu, Bingu, odejdź, moje niebożę. Przyjadę i zabawimy się o innej porze.

– Poprawię się! Zrobię wszystko, co tylko pan chce! Proszę, proszę, panie Manx! Chcę mieć drugą szansę! – wrzeszczał Człowiek w Masce Przeciwgazowej.

– Jak my wszyscy – powiedział Manx. – Ale jedyną osobą, która dostała drugą szansę, jest Victoria McQueen. A to niedobrze, Bingu.

Samochód się cofnął i zaczął skręcać, żeby ustawić się przodem w kierunku jazdy. Bing został zbity z nóg i upadł na asfalt. Upiór wlókł go kawałek, zawodzącego i szarpiącego klamkę.

– Wszystko! Wszystko, panie Manx! Dla pana wszystko! Moje życie! Dla pana!

– Mój biedny chłopcze. Mój biedny, słodki chłopcze. Nie zasmucaj mnie. Przez ciebie czuję się okropnie! Puść drzwi, proszę! To już jest wystarczająco trudne!

Bing puścił klamkę, choć Wayne nie umiałby powiedzieć, czy tamten spełnił polecenie Manxa, czy może po prostu zabrakło mu sił. Padł brzuchem na drogę i leżał, szlochając.

Upiór zaczął przyspieszać, oddalając się od domu Binga, od osmalonych ruin kościoła na wzgórzu. Bing pozbierał się z jezdni i truchtał za nimi może z dziesięć metrów, choć dzieląca ich odległość szybko się zwiększała. W końcu stanął pośrodku drogi i zaczął bić się pięściami po głowie, po uszach. Różowe okulary słoneczne się przekrzywiły, jedna soczewka pękła. Jego szeroka, brzydka twarz miała jaskrawy, jadowity odcień czerwieni.

– Zrobię wszystko! – wrzasnął. – Wszystko! Tylko niech pan mi da jeszcze jedną szansę!

Upiór zatrzymał się przy znaku stopu, potem skręcił i Bing zniknął z pola widzenia.

Wayne odwrócił się przodem w kierunku jazdy.

Manx zerknął na niego w lusterku wstecznym.

– Przepraszam, że widziałeś to wszystko – powiedział. – Przykro jest oglądać kogoś w stanie takiego wzburzenia, zwłaszcza takiego poczciwca jak Bing. Wyglądał po prostu strasznie. Ale również… również trochę głupio, nie sądzisz? Widziałeś, jak nie chciał puścić drzwi? Myślałem, że będziemy go wlec przez całą drogę do Kolorado! – Manx znów się roześmiał, z całego serca.

Wayne dotknął ust i z mdlącym skurczem żołądka zdał sobie sprawę, że się uśmiecha.

NOS4A2

Подняться наверх