Читать книгу NOS4A2 - Joe Hill - Страница 73

Jezioro

Оглавление

Wayne, gdy tylko został sam na tylnym siedzeniu Upiora, zrobił jedyną sensowną rzecz: spróbował się wydostać.

Jego matka uciekała w dół zbocza – wydawało się, że nie tyle biegnie, ile frunie – a Człowiek w Masce Przeciwgazowej sadził za nią jakby pijackimi, chwiejnymi susami. Potem nawet Manx ruszył w stronę jeziora, z ręką przyciśniętą do głowy.

Widok odchodzącego Manxa na długą chwilę przykuł jego uwagę. Zapadał wodnisty niebieskawy zmierzch, świat stawał się płynny. Wśród drzew wisiała gęsta mgła o barwie jeziora. Jezioro o barwie mgły czekało u stóp wzgórza. Wayne, siedzący w głębi samochodu, z ledwością widział tratwę na wodzie.

Na tle dryfujących oparów Manx wyglądał niczym cudak z cyrku: ludzki szkielet skrzyżowany ze szczudlarzem, nieprawdopodobnie wysoka, wychudzona, wyniszczona postać w archaicznym fraku. Jego bulwiasta łysa głowa z haczykowatym nosem przywodziła na myśl sępy. Mgła płatała figle z jego cieniem, więc się wydawało, że idzie w dół przez szereg ciemnych drzwi o jego kształcie, przy czym każde kolejne były większe od poprzednich.

Oderwanie od niego oczu okazało się najtrudniejszą rzeczą w świecie. Piernikowy dym, pomyślał Wayne. Wciągnął do płuc trochę tego świństwa, gdy Człowiek w Masce Przeciwgazowej je rozpylał, i to go spowalniało. Oburącz potarł twarz, w nadziei, że odzyska pełnię świadomości, a potem przystąpił do działania.

Już próbował otworzyć tylne drzwi, ale blokady nie chciały ustąpić bez względu na to, jak mocno je ciągnął, i szyby nie chciały się opuścić. Przednie fotele – to zupełnie inna historia. Drzwi po stronie kierowcy były otwarte, szyba opuszczona do połowy. To wystarczy, zdoła się przecisnąć, jeśli drzwi odmówią współpracy.

Wayne się zmusił, żeby wstać z kanapy i odbyć długą, mozolną podróż przez tylną część samochodu, pokonując odległość mniej więcej jednego metra. Chwycił za oparcie przedniego fotela, przeciągnął się i…

Spadł na podłogę z tyłu samochodu.

Szybki ruch przyprawił go o dziwne zawroty głowy. Przez kilka sekund trwał na czworakach, oddychając głęboko, próbując zapanować nad mdlącymi skurczami w brzuchu. Próbował również ocenić, co właśnie go spotkało.

Przez ten gaz był tak otumaniony, że miał kłopot z określeniem, gdzie jest dół, a gdzie góra. Stracił orientację i upadł na tylne siedzenie; na tym polegał problem.

Wstał, żeby spróbować jeszcze raz. Świat podskakiwał niestabilnie wokół niego, ale Wayne odczekał chwilę i w końcu wszystko się uspokoiło. Wziął głęboki oddech (znów czując smak piernika), podciągnął się na oparcie, stracił równowagę i klapnął na podłogę przed tylnym siedzeniem.

Jego żołądek fiknął kozła i śniadanie podeszło mu do gardła. Przełknął je. Za pierwszym razem smakowało znacznie lepiej.

Na dole Manx niespiesznie i spokojnie przemawiał do jeziora.

Wayne pokręcił głową, próbując zrozumieć, jak to się stało, że znów tu wylądował. Było tak, jakby tylne siedzenie ciągnęło się w nieskończoność. Było tak, jakby nie istniało nic oprócz tylnego siedzenia. Czuł się oszołomiony, jak gdyby właśnie wysiadł z gravitronu w wesołym miasteczku, obracającym się coraz szybciej, aż siła odśrodkowa przykleja człowieka do ściany.

Wstawaj. Nie poddawaj się. Zobaczył te słowa w wyobraźni tak wyraźnie, jak czarne litery namalowane na białych deskach płotu.

Tym razem schował głowę w ramiona, odbił się, skoczył na oparcie i… wrócił tam, skąd wystartował. Spadł na wyłożoną dywanikiem podłogę. Z kieszeni spodenek wysunął się iPhone.

Podniósł się na ręce i kolana, ale musiał wbić palce w kudłaty dywanik, żeby z powrotem nie upaść, tak bardzo kręciło mu się w głowie. Miał wrażenie, że samochód jedzie, ślizga się po czarnym lodzie, zatacza szerokie kręgi w opadającej, przyprawiającej o mdłości spirali. Wrażenie ruchu w bok było niemal przytłaczające i musiał na chwilę zamknąć oczy, żeby się go pozbyć.

Kiedy odważył się unieść głowę i rozejrzeć, pierwszą rzeczą, którą zobaczył, był jego telefon.

Sięgnął po niego w zwolnionym tempie, jak astronauta po unoszący się w powietrzu batonik.

Zadzwonił do swojego ojca, pod jedyny numer, który miał w ulubionych, wystarczyło nacisnąć. Czuł, że to jedno muśnięcie ekranu jest prawie wszystkim, na co go stać.

– Co jest, kolego? – zapytał Lou Carmody głosem tak ciepłym, życzliwym i beztroskim, że na sam jego dźwięk w gardle Wayne’a wezbrał szloch.

Do tej chwili nie zdawał sobie sprawy, jak bliski jest łez. Gardło zacisnęło mu się niebezpiecznie. Nie był pewien, czy da radę oddychać, a co dopiero mówić. Zamknął oczy i naszło go przelotne, niemal paraliżująco namacalne wspomnienie własnego policzka przyciśniętego do szczeciniastej twarzy ojca, do szorstkiego, trzydniowego zarostu kłującego jak niedźwiedzia sierść.

– Tato – powiedział. – Tato… Jestem w samochodzie. Nie mogę wyjść.

Próbował wyjaśnić, ale to było trudne. Trudno było nabrać powietrza, którego potrzebował, żeby mówić, trudno było mówić przez łzy. Czuł pieczenie pod powiekami, w oczach mu się ćmiło. Trudno było opowiedzieć o Człowieku w Masce Przeciwgazowej, o Charliem Manxie, o Hooperze, o dymie piernikowym i o tym, jak tylne siedzenie ciągnie się w nieskończoność. Nie był pewien, co powiedział. Coś o Manxie. Coś o samochodzie.

Potem Człowiek w Masce Przeciwgazowej znów krzyknął. Wypalił rewolwer, strzały huczały jeden po drugim, gdy celował w tratwę. Broń podskakiwała mu w ręce, ogień z lufy błyskał w półmroku. Kiedy zrobiło się tak ciemno?

– Strzelają, tato! – powiedział chrapliwym, wytężonym głosem, który ledwie rozpoznawał. – Strzelają do mamy!

Wayne spojrzał przez przednią szybę w mrok. Nie umiał ocenić, czy kule trafiły jego matkę. Nie widział jej. Stała się częścią jeziora, stopiła się z ciemnością. Jak ona lubiła ciemność! Jak łatwo mu się wysmyknęła!

Manx nie został, żeby patrzeć, jak Człowiek w Masce Przeciwgazowej strzela w wodę. Był już w połowie zbocza. Przykładał rękę do głowy, jakby miał w uchu słuchawkę i właśnie odbierał ważną wiadomość od swoich przełożonych. Chociaż trudno było sobie wyobrazić, kto mógłby być zwierzchnikiem Manxa.

Człowiek w Masce Przeciwgazowej opróżnił bębenek i odwrócił się od wody. Kołysał się, idąc pod górę, jakby dźwigał wielki głaz na ramionach. Zaraz obaj dotrą do samochodu. Wayne nie wiedział, co się wtedy stanie, ale zachował dość przytomności umysłu, żeby rozumieć, że jeśli zobaczą jego telefon, to natychmiast mu go zabiorą.

– Muszę kończyć – powiedział do ojca. – Wracają. Zadzwonię, gdy będę mógł. Nie dzwoń do mnie, mogą usłyszeć. Mogą usłyszeć, nawet jeśli wyłączę dzwonek.

Ojciec wykrzykiwał jego imię, ale nie było czasu, żeby powiedzieć mu coś więcej. Wayne nacisnął ZAKOŃCZ i przełączył telefon na tryb wyciszenia.

Rozejrzał się, szukając miejsca, gdzie mógłby go schować. Najpierw pomyślał, że może wepchnie go między siedzenia, ale potem zobaczył umieszczone pod przednimi fotelami orzechowe szuflady z polerowanymi srebrnymi gałkami. Wysunął jedną, wrzucił do niej telefon i zatrzasnął ją, gdy Manx otwierał drzwi po stronie kierowcy.

Manx rzucił srebrny młotek na drugi fotel i wsiadł. Przykładał jedwabną chusteczkę do policzka, ale ją opuścił, kiedy zobaczył Wayne’a klęczącego na wyłożonej dywanikiem podłodze. Wayne pisnął z przerażenia na jego widok. Długą, wymizerowaną twarz Manxa pokrywały czerwone smugi krwi. Ucho miał rozerwane. Z czoła zwisał płat skóry, z kępką brwi, odsłaniając lśniącą kość.

– Pewnie wyglądam jak straszydło – powiedział Manx i uśmiechnął się szeroko, pokazując zęby poplamione na różowo. Wskazał na swoją głowę. – Dzisiaj masz ucho, jutro go nie masz.

Wayne’owi zrobiło się słabo. Wnętrze samochodu wydało się niewytłumaczalnie ciemne, jakby Manx sprowadził ze sobą noc, kiedy otworzył drzwi.

Wysoki mężczyzna opadł za kierownicę. Drzwi zatrzasnęły się same – a potem podniosła się szyba. To nie Manx, on nie mógł tego zrobić. Znowu przyciskał rękę do ucha, a drugą delikatnie przykładał luźny płat skóry do czoła.

Człowiek w Masce Przeciwgazowej podszedł do drugich drzwi i pociągnął klamkę. W tej samej chwili zamek się zatrzasnął.

Dźwignia zmiany biegów przesunęła się na wsteczny. Samochód przetoczył się kawałek do tyłu, wyrzucając kamyki spod kół.

– Nie! – wrzasnął Człowiek w Masce Przeciwgazowej. Trzymał klamkę, gdy auto ruszyło, i o mało nie stracił równowagi. Pobiegł za samochodem, próbując złapać maskę, jakby mógł zatrzymać rolls-royce’a. – Nie! Panie Manx! Niech pan nie odjeżdża! Przepraszam! Nie chciałem! To był błąd!

Jego głos był pełen przerażenia i rozpaczy. Dobiegł do drzwi pasażera, chwycił klamkę i szarpnął jeszcze raz.

Manx pochylił się w jego stronę. Przez okno powiedział:

– Jesteś teraz na mojej liście tych niegrzecznych, Bingu Partridge. Jeśli sądzisz, że zabiorę cię do Gwiazdkowej Krainy po tym, co zrobiłeś, to grubo się mylisz. Boję się wpuścić cię do auta. Jeśli pozwolę ci jechać z nami, to skąd mogę wiedzieć, czy nie poszatkujesz kulami karoserii?

– Przysięgam, będę grzeczny! Będę grzeczny, naprawdę, będę grzeczny i słodki jak polne stokrotki. Niech pan mnie nie zostawia! Przepraszam, bardzo przepraaaaszaaaam! – Wnętrze maski przeciwgazowej zaparowało i szloch przerywał słowa Binga. – Wolałbym się zastrzelić! Naprawdę! Żałuję, że to nie moje ucho! Och, Bing, Bing, ty palancie!

– Dość tego hałasowania. Głowa mi pęka.

Blokada podskoczyła. Człowiek w Masce Przeciwgazowej szarpnął drzwi i wskoczył do samochodu.

– Nie chciałem! Przysięgam, że nie chciałem. Zrobię wszystko! Wszystko! – Jego oczy rozszerzyły się w przebłysku inspiracji. – Mogę odciąć sobie ucho! Moje własne ucho! Nie obchodzi mnie! Nie potrzebuję go, mam drugie! Chce pan, żebym odciął sobie ucho?

– Chcę, żebyś się zamknął. Jeśli uważasz, że powinieneś coś sobie odciąć, zacznij od języka. Wtedy przynajmniej będziemy mieć trochę spokoju.

Samochód przyspieszył, jadąc tyłem, wpadł na asfalt, podwozie zachrzęściło. Na jezdni skręcił w prawo, zwracając się przodem ku autostradzie. Dźwignia zmiany biegów znów zmieniła położenie. Przez cały ten czas Manx nie dotknął kierownicy ani gałki, tylko trzymał się za ucho, obrócony na fotelu, patrząc na Człowieka w Masce Przeciwgazowej.

Dym piernikowy, pomyślał Wayne ze swego rodzaju tępym zdumieniem. Z powodu dymu mam zwidy. Samochody nie prowadzą się same. Tylne siedzenia nie ciągną się w nieskończoność.

Człowiek w Masce Przeciwgazowej kołysał się do przodu i do tyłu, pojękując żałośnie i kiwając głową.

– Głupi – szepnął. – Jestem taki głupi. – Uderzył czołem w deskę rozdzielczą, mocno, dwa razy.

– Albo natychmiast się uciszysz, albo zostawię cię na drodze. Nie ma powodu, żebyś niszczył piękne wnętrze mojego wozu – przestrzegł Manx.

Samochód ruszył, oddalając się od domku. Manx ani na chwilę nie oderwał rąk od twarzy. Kierownica przekręcała się nieznacznie, rolls trzymał się drogi. Wayne zmrużył oczy, wbił spojrzenie przed siebie. Uszczypnął się w policzek, bardzo mocno, skręcając skórę, ale wcale nie pojaśniało mu w oczach. Samochód sam się prowadził, więc albo dym piernikowy powodował halucynacje, albo… Ale ten tok rozumowania nie uwzględniał żadnego „albo”. Wayne nie chciał nawet myśleć o „albo”.

Odwrócił głowę i spojrzał przez tylną szybę. Ostatni raz zobaczył jezioro, spowite niskim kocem mgły. Woda była gładka jak świeżo wylana płyta stali, gładka jak ostrze noża. Jeśli mama gdzieś tam była, to jej nie zobaczył.

– Bing, zajrzyj do schowka. Jestem pewien, że znajdziesz tam nożyczki i plaster.

– Mam sobie obciąć język? – zapytał z nadzieją Człowiek w Masce Przeciwgazowej.

– Opatrzysz mi głowę. Chyba że wolisz siedzieć i patrzeć, jak się wykrwawiam na śmierć. Przypuszczam, że byłby to zabawny widok.

– Nie! – wrzasnął Człowiek w Masce Przeciwgazowej.

– W takim razie będziesz musiał zrobić, co tylko można, dla dobra mojego ucha i mojej głowy. I zdejmij tę maskę. Niepodobna rozmawiać, gdy masz ją na sobie.

Głowa Binga wyskoczyła z maski z pyknięciem, jak korek wyciągnięty z butelki wina. Twarz miał zarumienioną i łzy spływały po jego obwisłych, drżących policzkach. Sięgnął do schowka, wyjął rolkę plastra i niewielkie srebrne nożyczki. Zdjął bluzę, odsłaniając poplamioną białą koszulkę i ramiona tak kosmate, że przywodziły na myśl grzbiet goryla. Ściągnął koszulkę i zapiął bluzę.

Włączył się migacz. Samochód zwolnił przed znakiem stopu, po czym skręcił na autostradę.

Bing pociął koszulkę na długie pasy. Zwinął jeden i przyłożył prowizoryczny opatrunek do ucha Manxa.

– Proszę przytrzymać – powiedział i czknął żałośnie.

– Chciałbym wiedzieć, czym mnie pocięła – mruknął Manx. Spojrzał do tyłu, napotkał wzrok Wayne’a. – Wiesz, to nie pierwsze moje spotkanie z twoją matką. To było szczególnie niemiłe. Jak walka z workiem kotów.

– Chciałbym, żeby zeżarły ją robaki. Chciałbym, żeby robaki wyżarły jej oczy – powiedział Bing.

– To obrzydliwe.

Bing pasem materiału okręcił głowę Manxa, mocując opatrunek na uchu i zakrywając rozcięte czoło. Zaczął przyklejać bandaż paskami plastra.

Manx wciąż patrzył na Wayne’a.

– Cichy jesteś. Masz coś do powiedzenia?

– Niech pan mnie puści – poprosił Wayne.

– Puszczę – zapewnił Manx.

Przemknęli obok Greenbough Diner, gdzie dziś rano Wayne jadł z mamą kanapki na śniadanie. Wracanie myślą do poranka było jak próba przypomnienia sobie na wpół zapamiętanego snu. Czy rzeczywiście widział cień Charliego Manxa, gdy zbudził się nad ranem? Wyglądało na to, że tak.

– Wiedziałem, że pan przyjedzie – powiedział i był zaskoczony, gdy usłyszał własne słowa. – Wiedziałem przez cały dzień.

– W Wigilię trudno powstrzymać dzieci od myślenia o prezentach – stwierdził Manx. Skrzywił się, gdy Bing przylepił następny kawałek plastra.

Kierownica obracała się lekko, samochód płynnie pokonywał zakręty.

– Czy ten wóz sam się prowadzi? – zapytał Wayne. – A może tak mi się zdaje, bo on psiknął mi w twarz jakimś świństwem?

– Przestań gadać! – wrzasnął na niego Człowiek w Masce Przeciwgazowej. – Zaczęły się milczków sprawy! Koniec śmiechu, dość zabawy, bo jak nie, wytniemy ci ten głupi jęzor!

– Zechcesz nie mówić o wycinaniu języków? – zapytał Manx. – Dochodzę do przekonania, że masz na tym punkcie obsesję. Rozmawiam z chłopcem. Nie potrzebuję twoich komentarzy.

Stropiony Człowiek w Masce Przeciwgazowej wrócił do przyklejania plastra.

– To nie zwidy, a ten samochód jest mną. To autentyczny rolls-royce wraith, wyprodukowany w Bristolu w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym siódmym, przywieziony do Ameryki w trzydziestym ósmym jako jeden z niespełna pięciuset egzemplarzy na tych brzegach. Ale jest również przedłużeniem moich myśli i może zabrać mnie na drogi, które istnieją tylko w wyobraźni.

– Gotowe – oznajmił Bing. – Wszystko na swoim miejscu.

Manx parsknął śmiechem.

– Dla mnie wszystko byłoby na swoim miejscu, gdybyśmy wrócili i przetrząsnęli trawnik tej kobiety w poszukiwaniu reszty mojego ucha.

Twarz Binga się skurczyła, oczy zwęziły w szczeliny, ramiona zadrżały w milczącym szlochu.

– Ale czymś prysnął mi w twarz – przypomniał im Wayne. – Czymś, co pachniało jak piernik.

– To tylko coś dla odprężenia umysłu. Gdyby Bing właściwie użył tego aerozolu, już byś smacznie spał. – Manx obrzucił swojego towarzysza podróży chłodnym spojrzeniem pełnym pogardy.

Wayne rozważał jego słowa. Myślenie przypominało przesuwanie ciężkiej paki przez pokój – wymagało ogromnego wysiłku.

– Jak to się stało, że wy dwaj nie śpicie? – zapytał po jakimś czasie.

– Hm? – mruknął Manx. Patrzył na swoją białą jedwabną koszulę, teraz poplamioną szkarłatną krwią. – Aha. Tam z tyłu jesteś w swoim kieszonkowym wszechświecie. Nie pozwalam niczemu stamtąd się wydostać. – Westchnął ciężko. – Nic nie uratuje tej koszuli! Uważam, że powinniście poświęcić jej chwilę ciszy. To jedwabny wyrób Riddle-McIntyre’a, od stu lat najlepszego producenta koszul na Zachodzie. Gerald Ford nosił tylko koszule Riddle-McIntyre’a. Teraz równie dobrze mogę jej użyć do czyszczenia części silnika. Krew nigdy nie zejdzie z jedwabiu.

– Krew nigdy nie zejdzie z jedwabiu – szepnął Wayne. Słowa miały epigramatyczny charakter, sprawiały wrażenie stwierdzenia ważnego faktu.

Manx patrzył na niego chłodno z przedniego fotela. Wayne widział go w stroboskopowych błyskach, jakby pędzące chmury przysłaniały słońce. Ale tego dnia słońce się nie pokazało. I ta pulsująca jasność migotała w jego głowie, za oczami. Był na krawędzi potężnego szoku, w miejscu, gdzie czas płynie inaczej, skokowo, zatrzymuje się i raptownie rusza do przodu.

Wayne usłyszał jakiś dźwięk, dalekie, pełne złości natarczywe zawodzenie. Przez chwilę był przekonany, że ktoś krzyczy. Przypomniał sobie, jak Manx uderzał jego mamę srebrnym młotkiem, i pomyślał, że może jest chory. Ale gdy dźwięk się zbliżał i nasilał, rozpoznał syrenę policyjną.

– Nic jej nie jest i wezwała gliny – domyślił się Manx. – Muszę oddać sprawiedliwość twojej matce. Nie zwleka, gdy chodzi o sprawianie mi kłopotów.

– Co pan zrobi, gdy policja nas zobaczy? – zapytał Wayne.

– Nie sadzę, żeby zawracali nam głowę. Jadą do twojej matki.

Samochody przed nimi zaczęły zjeżdżać na bok.

Błękitnosrebrne migające światło pojawiło się na szczycie niskiego wzniesienia, opadło po zboczu i popędziło w ich kierunku. Upiór skręcił na pobocze i zwolnił, ale się nie zatrzymał.

Radiowóz przemknął obok nich z prędkością prawie stu kilometrów na godzinę. Wayne odwrócił głowę, żeby patrzeć w ślad za nim. Kierowca nawet na nich nie spojrzał. Manx jechał dalej – a raczej samochód jechał dalej. Manx nadal nie dotykał kierownicy. Rozłożył osłonę przeciwsłoneczną i przejrzał się w lusterku.

Jasno-ciemne błyski następowały wolniej, zwalniały jak koło ruletki, kulka niebawem wpadnie na czerwone lub czarne. Wayne wciąż nie odczuwał prawdziwego przerażenia, zostawił je na podwórzu wraz z mamą. Podniósł się z podłogi i usiadł na kanapie.

– Powinien pan pójść do lekarza – powiedział. – Jeśli wysadzi mnie pan gdzieś tu w lesie, będzie pan mógł jechać do lekarza. Opatrzy panu ucho i głowę, zanim dotrę do miasteczka albo ktoś mnie znajdzie.

– Dziękuję ci za troskę, ale wolałbym nie otrzymywać pomocy medycznej w kajdankach – odparł Manx. – Droga sprawi, że poczuję się lepiej. Droga zawsze tak robi.

– Dokąd jedziemy? – zapytał Wayne. Jego głos zdawał się płynąć z daleka.

– Do Gwiazdkowej Krainy.

– Do Gwiazdkowej Krainy – powtórzył Wayne. – Co to takiego?

– Wyjątkowe miejsce. Wyjątkowe miejsce dla wyjątkowych dzieci.

– Poważnie? – Wayne dumał nad tym przez jakiś czas, po czym oznajmił: – Nie wierzę panu. Tylko pan tak mówi, żebym się nie bał. – Znów zamilkł, później ośmielił się zadać jeszcze jedno pytanie: – Pan mnie zabije?

– Dziwię się, że musisz o to pytać. Zabicie cię byłoby bardzo łatwe już w domu twojej matki. Nie. I Gwiazdkowa Kraina jest najzupełniej prawdziwa, choć niełatwo ją znaleźć. Nie można do niej dotrzeć żadną drogą w tym świecie, ale są inne drogi niż te, które znajdziesz na mapie. Gwiazdkowa Kraina leży na zewnątrz naszego świata i jednocześnie tylko kilka kilometrów od Denver. Istnieje też tutaj, w mojej głowie… – postukał placem w prawą skroń – i zabieram ją wszędzie ze sobą. Są tam inne dzieci i żadne nie jest przetrzymywane wbrew własnej woli. Nie chcą stamtąd odejść za skarby świata. Wszystkie dzieci pragną cię poznać, Waynie Carmody. Pragną się z tobą zaprzyjaźnić. Niebawem je zobaczysz… i kiedy to nastąpi, poczujesz się tak, jakbyś wrócił do domu.

Asfalt szemrał i mruczał pod kołami.

– Ostatnia godzina była ogromnie podniecająca – dodał Manx. – Połóż się, dziecko. Jeśli zdarzy się coś interesującego, na pewno cię obudzę.

Wayne nie miał powodu, żeby spełniać polecenia Charliego Manxa, ale niedługo później stwierdził, że leży na boku, z głową na miękkiej, obitej skórą kanapie. Jeśli na świecie jest bardziej uspokajający dźwięk niż pomruk drogi pod kołami, to on go nie znał.

Koło ruletki terkotało coraz wolniej i w końcu znieruchomiało. Kulka wpadła do czarnej przegródki.

NOS4A2

Подняться наверх