Читать книгу NOS4A2 - Joe Hill - Страница 86

Krótsza Droga

Оглавление

Vic odruchowo nacisnęła stopą na hamulec, co oczywiście nic nie dało. Motocykl jechał dalej, docierając prawie do wjazdu na Most Krótsza Droga, zanim przypomniała sobie o hamulcu ręcznym i zahamowała.

Wyglądało to dziwnie, prawie stumetrowy kryty most leżał na ziemi w środku lasu, nie spinając żadnych brzegów. Za obrośniętym bluszczem wejściem czyhały przerażające ciemności.

– Tak – mruknęła Vic. – W porządku. Masz freudowskie skojarzenia.

Tyle że prawda wyglądała inaczej. To nie była wagina, to nie był kanał rodny; motocykl nie był dla niej symbolem penisa ani metaforą stosunku płciowego. Miała przed sobą most łączący miejsca zgubienia i znalezienia, most przerzucony nad tym, co jest możliwe.

Coś załopotało wśród krokwi. Vic gwałtownie wciągnęła powietrze i poczuła nietoperze: stęchły zwierzęcy zapach, dziki i ostry.

Spośród wszystkich przejazdów przez ten most ani jedna wyprawa nie była wymysłem kobiety cierpiącej na zaburzenia emocjonalne. W grę wchodziło pomieszanie przyczyny i skutku. W jej życiu zdarzały się chwile, kiedy miała zaburzenia emocjonalne, ponieważ przejeżdżała przez most. Może most nie był symbolem, ale na pewno stanowił wyraz myśli, wyraz jej myśli, i za każdym razem, gdy go przekraczała, wrzał wewnętrznym życiem. Trzaskały deski. Śmieci się poruszały. Nietoperze się zbudziły i latały jak szalone.

Tuż za progiem widniały wypisane zieloną farbą słowa

DOM SNU →

Vic wrzuciła jedynkę i wjechała przednim kołem na most. Nie pytała samej siebie, czy Krótsza Droga naprawdę tu jest, nie zastanawiała się, czy przypadkiem go sobie nie uroiła. Sprawa została rozstrzygnięta. Most istnieje.

Strop był wyłożony dywanem nietoperzy, złożone skrzydła zasłaniały głowy, skrywały mordki – nie mordki, twarze, z których każda była jej twarzą. Zwierzęta poruszały się niespokojnie.

Deski klekotały pod kołami motocykla. Były obluzowane i nieregularne, w niektórych miejscach ich brakowało. Cała konstrukcja drżała pod wpływem ciężaru i dudnienia maszyny. Kurz opadał z belek niczym strużki deszczu. Kiedy ostatni raz tędy jechała, most nie był w aż takim rozpaczliwym stanie. Teraz był naprawdę mocno przekrzywiony, ściany wyraźnie nachylały się w prawo, jak korytarz w lunaparkowym pałacu śmiechu.

Dotarła do luki w ścianie, gdzie brakowało deski. Za wąską szczeliną szalała śnieżyca świetlistych cząstek. Vic zwolniła, niemal stanęła, żeby się lepiej przyjrzeć. W tej samej chwili deska pod przednim kołem chrupnęła tak głośno, że zabrzmiało to jak wystrzał z pistoletu, i koło opadło o pięć centymetrów. Przekręciła manetkę i motor skoczył do przodu. Usłyszała, że pękła druga deska pod tylną oponą, gdy ruszyła gwałtownie.

Ciężar motocykla był zbyt wielki dla starego drewna. Uznała, że jeśli się zatrzyma, spróchniałe deski mogą się pod nią zarwać i spadnie w… w to… cokolwiek to jest. W przepaść między myślą i rzeczywistością, może między wyobrażaniem i posiadaniem.

Nie widziała, co jest po drugiej stronie tunelu. Widziała tylko blask, jasność rażącą w oczy. Odwróciła głowę, a wtedy dostrzegła swój stary niebiesko-żółty rowerek z kierownicą i szprychami w festonach pajęczyn. Leżał pod ścianą.

Przednia opona triumpha zadudniła na drewnianym progu i motor wyniósł ją na asfalt.

Vic się zatrzymała i postawiła nogę na ziemi. Ocieniła oczy ręką i się rozejrzała.

Most doprowadził ją do ruin. Znajdowała się za kościołem strawionym przez ogień. Zachował się tylko fronton. Wyglądał jak dekoracja z planu filmowego, jedna ściana złudnie sugerująca, że za nią istnieje cały budynek. W środku walało się kilka poczerniałych ławek i mnóstwo okopconego, potłuczonego szkła zasłanego rdzewiejącymi puszkami po piwie. Nie ocalało nic więcej. Wybielony przez słońce parking, nieogrodzony i pusty, zdawał się ciągnąć bez końca.

Vic wrzuciła jedynkę i przejechała przed frontem tego, co, jak założyła, jest Domem Snu. Znowu się zatrzymała. Silnik pomrukiwał nierówno, od czasu do czasu się zacinając.

Z przodu stała plastikowa tablica z literami, które można przesuwać, żeby układać komunikaty; wydawało się, że taki znak bardziej pasuje do restauracji sieci Dairy Queen niż do kościoła. Vic przeczytała napis i chłód przebiegł jej po krzyżu.

NEW AMERICAN

FAITH TABERNACLE

BÓG SPŁONĄŁ ŻYWCEM

ZOSTAŁ TYLKO DIABEŁ

Dalej biegła podmiejska ulica, drzemiąca w otępiającym skwarze późnego popołudnia. Vic zastanawiała się, dokąd trafiła. To wciąż mogło być New Hampshire. Ale nie, światło było inne, czyste, błękitne i jaskrawe. Panowała wyższa temperatura, przygnębiająco ciemne chmury powoli zasnuwały jasne niebo. Wyglądały na burzowe. Podejrzenie Vic się potwierdziło, gdy z dali napłynęło dudnienie gromu. Pomyślała, że za parę minut zacznie się ulewa.

Jeszcze raz przyjrzała się kościołowi. Przy fundamencie znajdowały się nachylone dwuskrzydłowe drzwi. Drzwi do piwnicy. Były zamknięte na ciężki łańcuch spięty lśniącą mosiężną kłódką.

Dalej wśród drzew stała jakaś szopa czy stodoła, biała, kryta niebieskawym gontem, na którym rósł mech, a nawet chwasty i mlecze. Z przodu były wrota dość wielkie, żeby zmieścił się w nich samochód, a z boku drzwi z okienkiem. Na wewnętrznej stronie szyby naklejony był arkusz papieru.

Tam, pomyślała. Przełknęła ślinę, czując suchość w gardle. On jest tam.

Powtarzała się sytuacja z Kolorado. W szopie stoi Upiór, Wayne i Manx siedzą w samochodzie, przeczekując dzień.

Zerwał się wiatr, gorący, szumiący w liściach. Gdzieś za jej plecami zabrzmiało coś innego: szaleńcze, mechaniczne terkotanie, stalowy szelest. Spojrzała w dół drogi. Najbliżej stał zadbany domek w stylu farmerskim, pomalowany na kolor truskawkoworóżowy z białym wykończeniem. Przypominał lukrowaną babeczkę oprószoną wiórkami kokosowymi. Vic pomyślała, że takie babeczki nazywają się chyba Sno Balls. Na trawniku stało mnóstwo obracających się foliowych kwiatów, które ludzie umieszczają w ogródkach, żeby chwytały wiatr. Teraz dostawały wariacji.

Na podjeździe stał krępy, brzydki emeryt z sekatorem w ręce. Patrzył na nią podejrzliwie. Pewnie należy do straży sąsiedzkiej, co znaczyło, że za pięć minut może mieć do czynienia nie tylko z burzą z piorunami, ale też z policją.

Pojechała na koniec parkingu, wyłączyła silnik, zostawiła kluczyki w stacyjce. Chciała być przygotowana do pospiesznego odwrotu. Spojrzała na szopę stojącą obok spalonego kościoła. Zauważyła, niemal z roztargnieniem, że zaschło jej w ustach. Wnętrze ust było suche jak liście szeleszczące na wietrze.

Poczuła ciśnienie narastające za lewym okiem, wrażenie, które pamiętała z dzieciństwa.

Zostawiła motor, ruszyła w stronę szopy na nagle niepewnych nogach. W połowie drogi schyliła się i podniosła wykruszoną bryłę asfaltu wielkości talerza. Powietrze zawibrowało, wstrząśnięte przez potężne, choć jeszcze dalekie dudnienie grzmotu.

Zdawała sobie sprawę, że wykrzykiwanie imienia syna będzie błędem, ale stwierdziła, że jej usta same układają się w słowo: Wayne, Wayne.

Krew pulsowała jej za oczami, świat wokół niej drgał, wydawał się niestabilny. Gorący wiatr pachniał opiłkami stali.

Stanęła pięć kroków od drzwi. Stąd mogła przeczytać wypisaną odręcznie informację na kartce po drugiej stronie szyby:

WSTĘP WZBRONIONY

TYLKO DLA PERSONELU

Kawałek asfaltu z cichym trzaskiem przeleciał przez okno, rozrywając kartkę. Vic już nie myślała, tylko działała. Już kiedyś przeżyła tę scenę i wiedziała, co będzie dalej.

Może da radę nieść syna, jeśli będzie z nim coś nie w porządku, jak z Bradem McCauleyem. Jeśli stał się podobny do McCauleya – jeśli przemienił się ni to w upiora, ni to w zamarzniętego wampira – ona odwróci zmiany. Zabierze go do najlepszych lekarzy. Naprawi go, jak naprawiła motocykl. Stworzyła go we własnym ciele. Manx nie może tak po prostu „odtworzyć” go w tym swoim samochodzie.

Wsunęła rękę przez wytłuczoną szybę, żeby sięgnąć do klamki po drugiej stronie. Odciągnęła zasuwę, chociaż już widziała, że Upiora tam nie ma. Było miejsce na samochód, tak, ale nie zajmował go żaden pojazd. Pod ścianami piętrzyły się worki nawozu.

– Hej! Co pani robi? – zapytał ktoś piskliwym, wysokim głosem gdzieś za jej plecami. – Mogę zadzwonić na policję! Zaraz to zrobię!

Vic pchnęła drzwi i stała, zasapana, patrząc na niewielkie, chłodne, mroczne wnętrze pustej szopy.

– Już powinienem wezwać policję! Każę was aresztować, całą bandę, za włamanie!

Vic prawie go nie słyszała. Nawet gdyby mogła się skupić, być może nie rozpoznałaby tego głosu. Był trochę ochrypły i wytężony, jakby mężczyzna niedawno płakał albo miał zamiar to zrobić. Tu, na tym wzgórzu, nie przyszło jej do głowy, że już go kiedyś słyszała.

Odwróciła się na pięcie i spojrzała na brzydkiego grubasa w koszulce FDNY, emeryta, który stał w ogródku z nożycami do strzyżenia żywopłotu. Wciąż trzymał narzędzie. Wybałuszał oczy za szkłami okularów w grubej oprawie z czarnego plastiku. Miał krótkie, najeżone czarne włosy upstrzone srebrem.

Vic go zignorowała. Rozejrzała się po ziemi, znalazła błękitnawy kamień, podniosła go i podeszła do nachylonych drzwi, które zamykały wejście do piwnicy spalonego kościoła. Przyklękła i zaczęła uderzać kamieniem w duży mosiężny zamek yale. Skoro Wayne’a i Manxa nie było w szopie, zostało tylko jedno miejsce. Nie wiedziała, gdzie Manx ukrył auto, ale jeśli znajdzie go tam na dole, nie będzie go o nic pytać przed uprzednim walnięciem kamieniem po głowie.

– No dalej – szepnęła pod nosem. – No, otwórz się, ty cholero.

Trzasnęła kamieniem w zamek. Strzeliły iskry.

– To własność prywatna! – krzyknął brzydki mężczyzna. – Pani i pani znajomi nie mają prawa tam wchodzić! Tak! Dzwonię na policję!

Wtedy zwróciła uwagę, co wykrzykuje. Nie to o policji. O znajomych.

Odrzuciła kamień, starła pot z twarzy i podniosła się z ziemi. Kiedy na niego spojrzała, cofnął się dwa kroki i prawie przewrócił o własne nogi. Podniósł sekator.

– Nie! Nie rób mi krzywdy!

Vic przypuszczała, że wygląda jak obłąkana kryminalistka. Jeśli tak właśnie ją widział, nie mogła mieć do niego pretensji. W różnych okresach życia bywała i jednym, i drugim.

Podniosła ręce, poklepując powietrze w uspokajającym geście.

– Nie zrobię panu krzywdy. Nie chcę niczego od pana. Po prostu kogoś szukam. Pomyślałam, że może jest tam – powiedziała, ruchem głowy wskazując drzwi piwnicy. – Co pan mówił o moich znajomych?

Brzydki kurdupel głośno przełknął ślinę.

– Tu ich nie ma. Ludzi, których pani szuka. Odeszli. Odjechali przed chwilą. Może pół godziny temu. Może mniej.

– Kto? Proszę mi pomóc. Kto odjechał? Czy był to ktoś w…

– W starym samochodzie – dokończył konus. – Zabytkowym. Zaparkował go w tamtej szopie… a tu chyba spędził noc! – Wskazał drzwi do piwnicy. – Pomyślałem, żeby wezwać policję. Nie po raz pierwszy włamali się tam ludzie, którzy biorą narkotyki. Ale odjechali! Już ich tu nie ma. Odjechali jakiś czas temu. Pół godziny…

– Już pan to mówił – przerwała mu Vic. Miała ochotę złapać go za tłusty kark i potrząsnąć. – Czy był z nim chłopiec? Chłopiec z tyłu samochodu?

– Nie wiem! – odparł mężczyzna, przyłożył palec do ust i spojrzał w niebo z wyrazem niemal komicznego zdumienia na twarzy. – Pomyślałem, że ktoś z nim jest. Z tyłu. Tak. Tak, założę się, że w samochodzie był dzieciak! – Znów na nią popatrzył. – Dobrze się pani czuje? Wygląda pani okropnie. Chce pani skorzystać z mojego telefonu? Powinna pani się czegoś napić.

– Nie. Tak… dziękuję. W porządku.

Zachwiała się, jakby wstała zbyt szybko i dostała zawrotu głowy. On tu był. Wayne tu był i zniknął. Pół godziny temu.

Most doprowadził ją w niewłaściwe miejsce. Most, który zawsze pozwalał jej przebyć odległość między zgubionym i znalezionym, doprowadził ją w niewłaściwe miejsce. Może ten zrujnowany kościół, to gruzowisko zwęglonych belek i potłuczonego szkła, był Domem Snu i ona chciała znaleźć to miejsce, pragnęła tego z całego serca, ale przecież tylko dlatego, że tutaj miał być Wayne. Wayne miał być tutaj – nie gdzieś w drodze z Charliem Manxem.

W tym problem, pomyślała ze zmęczeniem. Tak jak płytki scrabble Maggie Leigh nie mogły podawać imion i nazwisk – Vic teraz to sobie przypomniała, wiele zapamiętała z tamtego dnia – tak most potrzebował solidnego zakotwiczenia na twardej ziemi z obu swoich końców. Jeśli Manx jechał gdzieś teraz międzystanową most nie mógł znaleźć połączenia. Byłoby to jak próba strącenia kijem wystrzelonej kuli. (Vic wróciła myślą do ołowianego pocisku w jeziorze, jak go odganiała, a potem znalazła w ręce). Krótsza Droga nie wiedział, jak doprowadzić ją do czegoś, co się porusza, więc zrobił to, co w tym wypadku było najlepsze. Nie mogąc doprowadzić jej tam, gdzie Wayne jest, doprowadził ją tam, gdzie się ostatnio zatrzymał.

Wzdłuż fundamentu truskawkoworóżowego domu rosły nienaturalnie czerwone kwiaty. Dom stał z dala od ulicy i od innych domów, niemal tak odludny jak chata czarownicy z bajki – i na swój sposób równie fantastyczny jak chatka z piernika. Trawnik był wypielęgnowany. Brzydki mały mężczyzna zaprowadził ją na tyły do siatkowych drzwi, za którymi znajdowała się kuchnia.

– Chciałbym mieć drugą szansę – powiedział.

– Na co?

Potrzebował dłuższej chwili, żeby się nad tym zastanowić.

– Szansę na dokończenie pewnych spraw. Mogłem zapobiec ich odjazdowi. Tego mężczyzny i pani syna.

– Skąd pan mógł wiedzieć? – zapytała.

Wzruszył ramionami.

– Przebyła pani długą drogę? – zapytał cienkim, nienaturalnym głosem.

– Tak. Na swój sposób – odparła. – Nie naprawdę.

– Aha. Teraz rozumiem – powiedział bez cienia sarkazmu.

Przytrzymał jej drzwi i Vic weszła przed nim do kuchni.

Znalezienie się w klimatyzowanym pomieszczeniu przyniosło jej ulgę, było niemal równie dobre jak szklanka zimnej wody z gałązką mięty.

Była to kuchnia babci, która umie piec kruche ciasteczka i piernikowe ludziki. Dom nawet pachniał trochę piernikami. Na ścianach wisiały kuchenne makatki z rymowankami.

MODLĘ SIĘ DO BOGA CODZIENNIE PO TROCHU

ŻEBY MAMA NIE DAWAŁA MI ZA DUŻO GROCHU.

Vic zobaczyła opartą o krzesło poobijaną zieloną butlę. Przypominała butle z tlenem, które przez ostatnie miesiące życia jej matki dostarczano co tydzień do domu. Założyła, że ten mężczyzna ma chorą żonę.

– Mój telefon jest pani telefonem – powiedział donośnie, fałszywie brzmiącym głosem.

Grzmot huknął na zewnątrz, dość mocno, by wstrząsnąć podłogą.

Vic minęła stół, idąc do starego czarnego telefonu przyśrubowanego do ściany obok otwartych drzwi piwnicy. Na stole leżała otwarta walizka, a w niej kłębowisko bielizny i koszulek, a także zimowych czapek i grubych rękawic z jednym palcem. Na podłodze obok stołu leżały koperty, ale zwróciła na to uwagę dopiero wtedy, gdy zaszeleściły jej pod nogami. Szybko zrobiła krok w bok.

– Przepraszam – powiedziała.

– Nic nie szkodzi. To mój bałagan. Mój bałagan i ja posprzątam. – Pochylił się i zgarnął pocztę w duże, sękate dłonie. – Bingu, Bingu, niebożę, jesteś do chrzanu o każdej porze!

Była to żałosna rymowanka i Vic wolałaby, żeby jej nie zaśpiewał. Jakby coś, co miało wyjść jak marzenie, zaczynało nadpsuwać się na skrajach.

Odwróciła się w stronę telefonu, wielkiego, masywnego aparatu z obracaną tarczą. Chciała podnieść słuchawkę, ale nagle oparła głowę o ścianę i zamknęła oczy. Była zbyt zmęczona i bardzo bolało ją lewe oko. Poza tym nie wiedziała, do kogo zadzwonić. Chciała, żeby Tabitha Hutter dowiedziała się o kościele na szczycie wzgórza, o spalonym Domu Bożym (BÓG SPŁONĄŁ ŻYWCEM, ZOSTAŁ TYLKO DIABEŁ), gdzie Manx i jej syn spędzili noc. Chciała, żeby Tabitha Hutter tu przyjechała i porozmawiała z tym starym, który ich widział, ze starym o imieniu Bing (Bing?). Ale jeszcze nawet nie wiedziała, gdzie jest, i co więcej, nie była pewna, czy telefonowanie na policję leży w jej interesie.

Bing. To imię w pewien sposób ją niepokoiło.

– Mówił pan, że jak się nazywa? – zapytała, zastanawiając się, czy się nie przesłyszała.

– Bing.

– Jak wyszukiwarka Bing?

– Zgadza się. Ale ja używam Google.

Roześmiał się – odgłos wyrażał bardziej wyczerpanie niż dobry humor – i Vic spojrzała na niego z ukosa. Stał odwrócony do niej plecami, zdejmował coś z haczyka wbitego przy drzwiach. Wyglądało to jak bezkształtny czarny kapelusz. Rzuciła okiem na starą, powgniataną zieloną butlę i zobaczyła, że wcale nie zawiera tlenu. Naniesione przez szablon litery układały się w napisy: SEWOFLURAN. ŁATWOPALNE.

Skierowała wzrok z powrotem na telefon. Podniosła słuchawkę, ale wciąż nie wiedziała, do kogo chce zadzwonić.

– To zabawne – mruknęła. – Mam własną wyszukiwarkę. Mogę zadać panu dziwne pytanie, Bing?

– Jasne.

Wsunęła palec w otworek tarczy, ale jej nie obróciła.

Bing. Bing. Nie tyle imię, ile dźwięk srebrnego młoteczka uderzającego w szklany dzwonek.

– Jestem trochę skołowana i nazwa tego miasta uciekła mi z głowy – powiedziała. – Czy mógłby mi pan powiedzieć, gdzie ja, do cholery, jestem?

Manx miał srebrny młotek, a towarzyszący mu mężczyzna rewolwer. „Bang”, powiedział. „Bang”. Tuż zanim do niej strzelił. Tylko że powiedział to w dziwny, śpiewny sposób, więc słowa bardziej przypominały fragment dziecięcej wyliczanki niż groźbę.

– No pewnie – wymamrotał za jej plecami stłumionym głosem, jakby przyciskał chusteczkę do nosa.

Wtedy rozpoznała jego głos. Był głuchy, jak wówczas, gdy słyszała go ostatnio, przez dzwonienie w uszach spowodowane hukiem strzału. W końcu go rozpoznała.

Obróciła się na pięcie, już wiedząc, co zobaczy. Bing miał na głowie tę staroświecką maskę przeciwgazową z drugiej wojny światowej. W prawej ręce trzymał sekator.

– Jesteś w Domu Snu – powiedział. – Koniec pieśni, dziwko.

Uderzył ją w twarz sekatorem, łamiąc jej nos.

NOS4A2

Подняться наверх