Читать книгу NOS4A2 - Joe Hill - Страница 65

Dom nad jeziorem

Оглавление

Przedwieczorna mgła była peleryną, która się rozchyliła, żeby otulić Vic McQueen i jej zepsutą maszynę, a później się za nią zamknęła, pochłaniając nawet dźwięk silnika.

– Chodź, Hooper – powiedział Wayne. – Idziemy do domu.

Hooper stał na poboczu i patrzył na niego, nic nie rozumiejąc.

Wayne znów zawołał, kiedy już wszedł do domu. Przytrzymał otwarte drzwi, czekając na psa. Hooper odwrócił wielką kudłatą głowę i patrzył na drogę – nie tam, dokąd pojechała Vic, ale w drugą stronę.

Wayne nie miał pojęcia, na co patrzy Hooper. Kto wie, co widzą psy? Jakie kształty we mgle mają dla nich znaczenie? Jakie dziwne, przesądne myśli przemykają im przez głowę? Wayne był pewien, że psy są równie przesądne jak ludzie. Może nawet bardziej.

– Jak chcesz – mruknął i zamknął drzwi.

Usiadł przez telewizorem z iPhone’em w ręce i przez parę minut korespondował ze swoim tatą:

Jesteś jeszcze na lotnisku?

Tak. Przesunęli mój lat na 3, więc posiedzę tu jakiś czas.

Do bani. Co robisz?

Skoczę do baru. Skoczę tak, że aż WRZAŚNIE.

Mama uruchomiła motor. Wybrała się na przejażdżkę.

Włożyła kask?

Tak, kazałem jej. Kurtkę też.

Dobry chłopak. Tak kurtka dodaje +5 do wszystkich pojazdów opancerzonych.

LOL. Kocham cię. Życzę bezpiecznego lotu.

Jeśli zginę w katastrofie lotniczej, pamiętaj, żeby zawsze przechowywać komiksy w foliowych kopertach z tekturkami. Ja też cię kocham.

Nie mieli nic więcej do powiedzenia. Wayne sięgnął po pilota, włączył telewizor, znalazł SpongeBoba. Jego oficjalne stanowisko było takie, że wyrósł ze SpongeBoba, ale uznał, że podczas pobytu u mamy może zrezygnować z oficjalnego stanowiska i robić to, co lubi.

Hooper zaczął szczekać.

Wayne wstał i podszedł do panoramicznego okna, ale nigdzie nie mógł zobaczyć bernardyna. Wielki pies zniknął w wodnistym białym oparze.

Słuchał pilnie, zastanawiając się, czy wraca motocykl. Mama miała wrócić po pięciu minutach; odnosił wrażenie, że minęło więcej czasu.

Skoncentrował się i zobaczył odbicie telewizora w szybie. SpongeBob miał szalik i rozmawiał ze Świętym Mikołajem. Mikołaj wbił mu w czaszkę stalowy hak i wrzucił go do swojego worka z zabawkami.

Wayne gwałtownie odwrócił głowę, ale SpongeBob rozmawiał z Patrickiem i nie było tam żadnego Świętego Mikołaja.

Szedł do kanapy, kiedy wreszcie usłyszał Hoopera pod drzwiami, jego ogon łomotał tak samo, jak nad ranem.

– Idę – powiedział. – Chwila moment.

Ale kiedy otworzył drzwi, okazało się, że to wcale nie Hooper. W progu stał niski, zarośnięty, gruby mężczyzna w dresie, szarym ze złotymi paskami, z podciągniętymi rękawami. Głowę miał pełną łysych placków, jakby miał parchy. Jego oczy wybrzuszały się po obu stronach szerokiego, spłaszczonego nosa.

– Cześć – odezwał się. – Mogę skorzystać z telefonu? Mieliśmy okropny wypadek. Przed chwilą potrąciliśmy psa naszym samochodem. – Zacinał się jak człowiek, który czyta swoją kwestię z kartki, ale ma kłopot ze zrozumieniem słów.

– Co? – zapytał Wayne. – Co pan powiedział?

Brzydki mężczyzna obrzucił go zmartwionym spojrzeniem.

– Cześć? Czy mogę skorzystać z telefonu. Mieliśmy okropny wypadek? Przed chwilą potrąciliśmy psa. Naszym samochodem! – Słowa były te same, ale akcentował zdania w innych miejscach, jakby nie był pewien, które z nich są pytające, a które oznajmiające.

Wayne spojrzał przez otwarte drzwi. Na drodze zobaczył coś, co wyglądało jak brudna rolka białego dywanu leżąca przed samochodem. W bladym, snującym się dymie trudno było zobaczyć samochód i biały pagórek. Tylko że oczywiście to nie był dywan. Wayne dobrze wiedział, co to jest.

– Nie widzieliśmy go, stał na drodze. Uderzył go samochód – powiedział mężczyzna, wskazując ręką przez ramię.

W mgle stał drugi mężczyzna, wysoki. Pochylał się przy prawej przedniej oponie z rękami na kolanach i z namysłem spoglądał na psa, jakby się spodziewał, że Hooper wstanie.

Ten niski przez chwilę patrzył na swoją dłoń, potem uniósł wzrok i dodał:

– To był straszny wypadek. – Uśmiechnął się z nadzieją. – Możemy skorzystać z telefonu?

– Co? – powtórzył Wayne, choć doskonale słyszał jego słowa, choć dzwoniły mu w uszach. Poza tym facet powiedział to samo trzy razy, prawie bez żadnych zmian. – Hooper? Hooper!

Przecisnął się obok grubaska. Nie biegł, ale szedł szybkim, nierównym, sztywnym krokiem.

Hooper wyglądał tak, jakby położył się na boku i zasnął na drodze przed samochodem. Łapy miał wyciągnięte. Lewe oko było otwarte, patrzyło w niebo, zaciągnięte błonką i matowe, ale gdy Wayne się zbliżył, przesunęło się na niego. Jeszcze żył.

– O Boże, piesku… – jęknął Wayne. Osunął się na kolana. – Hooper…

W blasku reflektorów mgła wyglądała jak tysiące kropelek wody drżących w powietrzu. Zbyt lekkie, żeby opaść, płynęły jak deszcz, który nie chce padać.

Hooper grubym językiem zlizał kremową ślinę, która ciekła mu z pyska. Jego brzuch poruszał się w szybkim, zasapanym oddechu. Wayne nie dostrzegł krwi.

– Boże – odezwał się mężczyzna, który patrzył na psa. – To się nazywa pech! Tak mi przykro. Biedaczysko. Możesz się założyć, że nie wie, co go spotkało. Może to cię pocieszy!

Wayne stopniowo unosił wzrok, patrząc na mężczyznę stojącego przed samochodem. Miał czarne buty z cholewami prawie do kolan i frak z podwójnym rzędem mosiężnych guzików. Wayne zobaczył też samochód – stary, ale jary, jak powiedziałby jego ojciec.

Mężczyzna trzymał w prawej ręce srebrny młotek wielkości drewnianego młotka do krokieta. Miał białą jedwabną koszulę, gładką i lśniącą jak świeżo nalane mleko.

Wayne spojrzał jeszcze wyżej. Charlie Manx przyglądał mu się z fascynacją w dużych oczach.

– Niech Bóg błogosławi psy i dzieci – powiedział. – Świat jest dla nich zbyt ciężki. Świat jest złodziejem, kradnie dzieciństwo wam i wszystkim najlepszym psom. Ale możesz mi wierzyć, on jest teraz w drodze do lepszego miejsca!

Charlie Manx wyglądał jak na policyjnym zdjęciu, choć był starszy – stary stawał się prastarym. Kilka cienkich pasemek siwych włosów przecinało jego plamistą, nagą czaszkę. Między rozchylonymi wąskimi wargami widniał okropnie bezkrwisty język, biały jak martwa skóra. Manx był wysoki jak Lincoln i równie nieżywy. Wayne czuł śmierć, smród rozkładu.

– Nie dotykaj mnie – mruknął.

Podniósł się na niepewnych nogach i cofnął o krok, wpadając na brzydkiego mężczyznę. Grubas chwycił go za ramiona, zmuszając do pozostania w miejscu, naprzeciwko Manxa.

Wayne wykręcił głowę, żeby się obejrzeć. Gdyby miał powietrze w płucach, wrzasnąłby na całe gardło. Mężczyzna za nim miał nową twarz. Nosił gumową maskę przeciwgazową z groteskowym pochłaniaczem na wysokości ust i lśniącymi plastikowymi okienkami zamiast oczu. Jeśli oczy są oknami duszy, to z oczu Człowieka w Masce Przeciwgazowej wyzierała absolutna pustka.

– Pomocy! – wrzasnął Wayne. – Pomóżcie mi!

– Właśnie to jest moim celem – oznajmił Charles Manx.

– Ratunku! – zawył Wayne.

– Ja krzyczę, ty wrzeszczysz, wołamy o lody, wszyscy chcemy lodów dla ochłody – powiedział Człowiek w Masce Przeciwgazowej. – Krzycz. Przekonaj się, co dostaniesz. Jedna podpowiedź, mały: nie ma lodów dla krzykaczy!

– POMOCY! – ryknął Wayne.

Charlie Manx wsunął chude palce do uszu i zrobił zbolałą minę.

– Mnóstwo paskudnego hałasu.

– Chłopcy, którzy hałasują, na zabawki nie zasługują – zauważył Człowiek w Masce Przeciwgazowej. – Chłopcy, którzy głośno krzyczą, na ratunek niech nie liczą.

Wayne chciał wymiotować. Otworzył usta do krzyku, a Manx uniósł rękę i przycisnął palec do jego warg. Sza. Wayne się wzdrygnął, czując płynący od niego zapach, odór formaldehydu i krwi.

– Nie zrobię ci krzywdy. Nie skrzywdziłbym dziecka. Nie ma potrzeby wydzierać się jak kot. Mam sprawę do twojej matki. Z pewnością jesteś grzecznym chłopcem. Wszystkie dzieci takie są… przez jakiś czas. Ale twoja matka to zakłamany nicpoń, który złożył fałszywe świadectwo przeciwko mnie. To jeszcze nie wszystko. Mam własne dzieci, a ona od lat mnie do nich nie dopuszcza. Przez dziesięć lat nie widziałem ich uśmiechniętych buziek, chociaż często w snach słyszałem ich głosy. Słyszałem, jak mnie nawołują, i wiem, że zgłodniały. Nie masz pojęcia, jak to jest, gdy wiesz, że twoje dzieci są w potrzebie, a ty nie możesz im pomóc. To doprowadza normalnego człowieka do obłędu. Oczywiście, ktoś mógłby powiedzieć, że mnie nie trzeba daleko prowadzić!

Obaj mężczyźni się roześmiali.

– Proszę – jęknął Wayne. – Puśćcie mnie.

– Mam go potraktować gazem, panie Manx? Czy nadszedł czas na odrobinę piernikowego dymu?

Manx splótł ręce na piersi i zmarszczył czoło.

– Krótka drzemka może być najlepszym rozwiązaniem. Trudno przemówić do rozumu dziecku, które jest wykończone nerwowo.

Człowiek w Masce Przeciwgazowej zaczął ciągnąć Wayne’a wokół maski samochodu. Wayne teraz zobaczył, że to rolls-royce, i natychmiast sobie przypomniał jeden z artykułów Maggie Leigh, ten o człowieku, który zaginął w Kentucky wraz z rollsem rocznik trzydziesty ósmy.

– Hooper! – wrzasnął.

Grubas przepychał go obok psa. Hooper wykręcił głowę, jakby chciał kłapnąć zębami na muchę, poruszając się bardziej żywo, niż Wayne uważał za możliwe. Ugryzł, zatapiając zęby w lewej kostce Człowieka w Masce Przeciwgazowej.

Człowiek w Masce Przeciwgazowej pisnął i się potknął. Wayne przez chwilę myślał, że może zdoła się uwolnić, ale grubas miał zaskakująco długie, silne ręce, jak pawian, i złapał go za kark.

– Panie Manx – poskarżył się Człowiek w Masce Przeciwgazowej. – Gryzie! Ten pies gryzie! Wbił we mnie zęby!

Manx uniósł srebrny młotek i opuścił go na głowę Hoopera, jak człowiek, który w wesołym miasteczku uderza w siłomierz, żeby się przekonać, czy brzęknie dzwonek. Czaszka Hoopera pękła jak żarówka pod obcasem buta. Manx dla pewności uderzył go drugi raz. Człowiek w Masce Przeciwgazowej uwolnił stopę, odwrócił się i kopnął bernardyna.

– Paskudny pies! – krzyknął. – Mam nadzieję, że to bolało! Mam nadzieję, że bardzo bolało!

Kiedy Manx się wyprostował, na jego koszuli lśniła wilgotna krew mniej więcej w kształcie litery Y. Przesączała się przez jedwab z rany na jego piersi.

– Hooper… – szepnął Wayne. Chciał krzyknąć, ale ledwie sam siebie usłyszał.

Białą sierść Hoopera brudziła teraz czerwień. Wyglądało to jak krew na śniegu. Wayne nie mógł patrzeć na to, co się stało z głową psa.

Manx pochylił się nad Hooperem, wstrzymując oddech.

– No tak. Psiak pogonił swoje ostatnie stado gołębi.

– Zabił pan Hoopera – powiedział Wayne.

– Tak. Na to wygląda – zgodził się Manx. – Biedaczek. Wielka szkoda. Zawsze chciałem być przyjacielem psów i dzieci. Spróbuję ci to wynagrodzić, młody człowieku. Jestem ci to winien. Zapakuj go do samochodu, Bing, i daj mu coś, co uwolni go od trosk.

Człowiek w Masce Przeciwgazowej pchnął Wayne’a przed sobą, podskakując, odciążając prawą kostkę.

Tylne drzwi rolls-royce’a pyknęły i otworzyły się na całą szerokość. Nikt nie siedział w samochodzie. Nikt nie dotknął klamki. Wayne był zdezorientowany – nawet zdumiony – ale się nad tym nie zastanawiał. Wypadki rozgrywały się bardzo szybko i po prostu nie miał kiedy poświęcić im jednej myśli.

Zdawał sobie sprawę, że jeśli zajmie miejsce w samochodzie, to nigdy więcej z niego nie wysiądzie. To będzie jak wskoczenie do własnego grobu. Ale Hooper próbował mu pokazać, co zrobić. Hooper próbował mu pokazać, że nawet wtedy, kiedy praktycznie nie masz żadnych szans, możesz jeszcze pokazać zęby.

Wayne przekręcił głowę i wbił zęby w przedramię grubasa, Zacisnął szczęki i gryzł, aż poczuł smak krwi.

Człowiek w Masce Przeciwgazowej wrzasnął.

– Boli! On mnie krzywdzi!

Jego ręka otworzyła się i zamknęła. Wayne z bliska zobaczył słowa wypisane czarnym flamastrem we wnętrzu dłoni:

TELEFON

WYPADEK

SAMOCHÓD

– Bing! – syknął pan Manx. – Ciszej! Zapakuj go do wozu i zamknij się!

Bing – Człowiek w Masce Przeciwgazowej – chwycił Wayne’a za włosy i szarpnął. Wayne miał wrażenie, że jest skalpowany, że owłosiona skóra głowy jest zdzierana jak stara wykładzina. Mimo to poderwał nogę, zaparł się o karoserię. Człowiek w Masce Przeciwgazowej jęknął i uderzył go w ucho.

Było tak, jakby zapaliła się żarówka, tylko że zamiast białego światła błysnęła ciemność, gdzieś za oczami. Wayne opuścił nogę. Gdy pojaśniało mu w oczach, został wepchnięty do samochodu. Upadł na ręce i kolana za przednimi fotelami.

– Bing! – krzyknął Manx. – Zamknij drzwi! Ktoś nadchodzi! Nadchodzi ta okropna baba!

– Jesteś dziecię głupie i masz trawę na dupie – powiedział Człowiek w Masce Przeciwgazowej do Wayne’a. – Masz dupę porośniętą trawą, a ja jestem kosiarzem. Wykoszę ci dupę, a potem cię w nią przelecę. Przelecę cię prosto w dupę.

– Bing, słuchaj, co mówię!

– Mamo! – wrzasnął Wayne.

– Idę! – odkrzyknęła ze zmęczeniem, jej głos płynął z dali i nie zdradzał szczególnego pośpiechu.

Człowiek w Masce Przeciwgazowej zatrzasnął drzwi samochodu.

Wayne podniósł się na kolana. Czuł tętnienie w lewym uchu i pieczenie na policzku. W ustach miał paskudny posmak krwi.

Spojrzał nad przednimi fotelami przez przednią szybę.

Ktoś nadchodził drogą. Mgła płatała figle, zniekształcając i powiększając sylwetkę. Wyglądało to tak, jakby groteskowy garbus pchał wózek inwalidzki.

– Mamo! – wrzasnął.

Otworzyły się drzwi po stronie pasażera – po lewej stronie, czyli tam, gdzie w amerykańskim samochodzie znajdowałaby się kierownica. Człowiek w Masce Przeciwgazowej wsiadł, zamknął drzwi, wykręcił się w fotelu i wycelował z rewolweru w twarz Wayne’a.

– Albo się zamkniesz – powiedział – albo wywiercę ci w głowie dziurkę. Napakuję cię ołowiem. Co wolisz? Założę się, że to pierwsze!

Popatrzył na swoją prawą rękę. Zęby Wayne’a zostawiły bezkształtny siniak w nawiasach jasnej krwi, gdzie przebiły skórę.

Manx wsunął się za kierownicę. Położył srebrny młotek między sobą a Człowiekiem w Masce Przeciwgazowej. Silnik już pracował, emitując niski, dźwięczny pomruk, bardziej odczuwalny niż słyszalny, rozkoszne wibracje.

Garbus z wózkiem inwalidzkim wyłonił się z mgły, przybierając kształt kobiety z wysiłkiem pchającej motocykl, z rękami zaciśniętymi na kierownicy.

Wayne otworzył usta, żeby znów krzyknąć do matki. Człowiek w Masce Przeciwgazowej pokręcił głową. Wayne wlepił oczy w czarny okrąg lufy. To nie było straszne. To było fascynujące – jak widok z wysokiego szczytu na skraju przepaści.

– Koniec śmiechu – oznajmił Człowiek w Masce Przeciwgazowej. – Dość zabawy. Zaczęły się milczków sprawy.

Charlie Manx przesunął dźwignię zmiany biegów, która zareagowała z głośnym zgrzytem. Spojrzał przez ramię.

– Nie zwracaj na niego uwagi – powiedział. – On z reguły psuje zabawę. Ja uważam, że możemy się trochę zabawić. Jestem tego całkowicie pewien. Prawdę mówiąc, właśnie mam zamiar to zrobić.

NOS4A2

Подняться наверх