Читать книгу NOS4A2 - Joe Hill - Страница 57

Przy drodze

Оглавление

Kiedy pół godziny później Wayne wyszedł na spacer z Hooperem – nie, poprawka, kiedy uciekł od matki i jej utrzymującego się nastroju smutku – teczka wciąż leżała na najwyższym stopniu schodów, ze schludnie zapakowaną zawartością.

Spojrzał przez ramię, przez jeszcze otwarte drzwi. Mama była w kuchni, poza polem widzenia. Wayne zamknął drzwi. Pochylił się i podniósł teczkę, otworzył ją i rzucił okiem na cienki plik wydruków. Rzekomy seryjny zabójca. Chorzy wandale. Zaginął inżynier Boeinga.

Złożył kartki i schował je do tylnej kieszeni spodenek. Pustą teczkę wcisnął za żywopłot rosnący przed domem.

Nie był pewien, czy chce przeczytać artykuły. Miał zaledwie dwanaście lat i jeszcze nie potrafił sobie uświadomić, że przecież już postanowił to zrobić, że podjął decyzję w chwili, gdy schował teczkę za żywopłotem. Przeszedł przez trawnik i usiadł na krawężniku. Miał wrażenie, że w tylnej kieszeni nosi nitroglicerynę.

Patrzył na drugą stronę ulicy, na trawnik porośnięty więdnącą, żółknącą trawą. Stary facet, który tam mieszkał, naprawdę zapuścił ogródek. Miał śmieszne nazwisko – Sig de Zoet – i pokój pełen małych żołnierzyków. Wayne zabłąkał się tam w dzień pogrzebu babci. Stary pokazał mu makietę i był miły. Powiedział, że kiedyś jego matka, Vic, pomalowała kilka figurek. „Twoja mama już wtedy miała rękę do malowania” – oznajmił z takim akcentem, jaki mają naziści. Potem jego miła stara żona zrobiła Wayne’owi szklankę mrożonej herbaty z plasterkami pomarańczy, smakującej po prostu niebiańsko.

Wayne pomyślał, że tam pójdzie, żeby obejrzeć żołnierzyki starego. Ucieknie z gorąca i zapomni o schowanych w kieszeni wydrukach, których zresztą prawdopodobnie nie powinien oglądać.

Już wstał z krawężnika i był gotów przejść przez ulicę, ale obejrzał się na swój dom i znowu usiadł. Mama nie byłaby zachwycona, gdyby jej nie powiadomił, dokąd się wybiera, a nie sądził, że może wrócić do domu i zapytać o pozwolenie. Dlatego został, patrząc na trawnik wysychający po drugiej stronie ulicy i tęskniąc za górami. Kiedyś widział lawinę, ledwie ubiegłej zimy. Pojechał z tatą nad Longmont, żeby podholować mercedesa, który zsunął się z drogi i ze skarpy. W samochodzie podróżowała rodzina. Wszyscy byli wstrząśnięci, ale na szczęście nikt nie został ranny. Normalna rodzina: mama, tata, dwoje dzieci. Mała dziewczynka miała jasne kucyki. Byli tacy normalni. Wayne potrafił poznać, tylko na nich patrząc, że mama nigdy nie wylądowała w wariatkowie, a ojciec nie trzymał w szafie pancerza szturmowca. Mógł powiedzieć, że dzieciaki mają normalne imiona, jak John i Sue, w przeciwieństwie do imion zaczerpniętych z komiksów. Na dachu mercedesa leżały narty. Ojciec rodziny zapytał Lou, czy przyjmie kartę AmEx. Nie American Express. AmEx. Po paru minutach od spotkania Wayne pokochał całą rodzinę z irracjonalną zagorzałością.

Lou posłał go na dół z hakiem i linką, a gdy Wayne zbliżał się do samochodu, z wysoka napłynął dźwięk: suchy trzask, głośny jak strzał z pistoletu. Wszyscy spojrzeli na ośnieżone szczyty, poszarpane grzbiety Gór Skalistych widoczne nad świerkami.

Na ich oczach biała płachta śniegu, szeroka i długa jak boisko, oderwała się od zbocza i zaczęła się zsuwać. Działo się to kilkaset metrów dalej, więc nic im nie groziło. Po pierwszym trzasku zapadła niemal zupełna cisza. Słyszeli tylko przytłumiony pomruk dalekiego grzmotu. Chociaż Wayne czuł lawinę, rejestrował łagodne dudnienie ziemi pod nogami.

Wielka półka śniegu zsunęła się kilkaset metrów, uderzyła w granicę lasu i eksplodowała bielą, śnieżna fala przypływu wysoka na dziesięć metrów.

Ojciec rodziny podniósł syna i posadził go na ramionach, żeby miał lepszy widok.

– Jesteśmy na dzikich terenach, mały – powiedział, podczas gdy pół hektara lasu na zboczu znikało pod sześciuset tonami śniegu.

– Niech mnie licho – mruknął Lou i spojrzał ze szczytu skarpy na Wayne’a. Jego twarz promieniała ze szczęścia. – Wyobrażacie sobie, że jesteście pod spodem? Możecie sobie wyobrazić, jak całe to gówno spada prosto na was?

Wayne potrafił sobie wyobrazić – i wyobrażał sobie bardzo często. Uznał, że to najlepszy sposób, żeby umrzeć: starty z powierzchni ziemi w lśniącym kłębowisku śniegu i światła, gdy świat ryczy dokoła i rozpada się na kawałki.

Bruce Wayne Carmody był nieszczęśliwy przez tak długi czas, że w końcu przestał zwracać na to uwagę. Czasami czuł, że ziemia od lat usuwa mu się spod nóg. Wciąż czekał, żeby pociągnęła go w dół, wreszcie go pogrzebała.

Jego matka przez jakiś czas była wariatką, słyszała dzwoniący telefon, kiedy nie dzwonił, i rozmawiała z dziećmi, których nie było. Niekiedy uważał, że częściej rozmawiała z martwymi dziećmi niż z nim. Spaliła ich dom. Spędziła miesiąc w szpitalu psychiatrycznym, nie stawiała się w sądzie i zniknęła z jego życia na prawie dwa lata. Przez jakiś czas jeździła po kraju, promując swoją książkę, przed południem odwiedzając księgarnie, a wieczorami miejscowe bary. Przez sześć miesięcy mieszkała w LA, pracując nad animowaną wersją Wyszukiwarki, która nigdy nie powstała, i uzależniła się od kokainy. Potem rysowała kryte mosty na wystawę w galerii, na którą nikt nie przyszedł.

Jego tata miał dość pijaństwa Vic, włóczęg Vic i obłędu Vic i związał się z pewną panią, dziewczyną o imieniu Carol, która zrobiła większość jego tatuaży, miała burzę włosów i ubierała się tak, jakby wciąż żyła w latach osiemdziesiątych. Tylko że Carol miała drugiego chłopaka i razem z nim ukradła dokumenty Lou. Oboje uciekli do Kalifornii, gdzie na jego nazwisko zaciągnęli kredyt w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów. Lou wciąż się użerał z wierzycielami.

Bruce Wayne Carmody chciał kochać i lubić swoich rodziców i czasami się to udawało. Ale oni utrudniali sprawę. Dlatego wydruki z gazet w tylnej kieszeni przywodziły mu na myśl nitroglicerynę, bombę, która jeszcze nie wybuchła.

Przypuszczał, że na wypadek możliwej eksplozji powinien rzucić okiem na artykuły, ocenić potencjalne zniszczenia i zobaczyć, jak najlepiej ochronić się przed skutkami wybuchu. Wyjął kartki z kieszeni, ostatni raz ukradkiem zerknął na dom i rozłożył je na kolanie.

Pierwszemu artykułowi towarzyszyło zdjęcie Charlesa Talenta Manxa, martwego seryjnego zabójcy. Twarz Manxa wyglądała tak, jak gdyby się topiła. Miał wytrzeszczone oczy, koszmarny przodozgryz i łysą, jakby rozdętą czaszkę podobną do jaja dinozaura z kreskówki.

Ten człowiek, Charles Manx, został aresztowany w Gunbarrel prawie piętnaście lat temu. Był porywaczem, który przewiózł niewymienioną z nazwiska niepełnoletnią osobę przez granicę stanu, a potem spalił człowieka, który próbował go zatrzymać.

Nikt nie wiedział, ile ma lat, kiedy go zamknęli. Niezbyt dobrze znosił pobyt za kratkami. W roku 2001 zapadł w śpiączkę i trafił do szpitalnego skrzydła więzienia o zaostrzonym rygorze w Denver. Po jedenastu latach, nie odzyskując w pełni świadomości, zmarł w maju tego roku.

Poza tymi konkretnymi informacjami w artykule roiło się od krwiożerczych spekulacji. Manx miał domek myśliwski niedaleko Gunbarrel, a na okolicznych drzewach wisiały setki ozdób choinkowych. Prasa nazwała to miejsce Saniami Mikołaja, tworząc niezbyt udany kalambur. Artykuł sugerował, że Manx więził i zabijał dzieci przez lata. Tylko mimochodem wspomniano, że na terenie posesji nie znaleziono zwłok.

Co miało to wspólnego z Victorią McQueen, jego matką? Bruce Wayne Carmody nie mógł doszukać się żadnego związku. Może jeśli przeczyta pozostałe artykuły, w końcu to rozgryzie. Przełożył kartki.

Następny artykuł nosił tytuł Rzekomy seryjny zabójca zniknął z kostnicy. Ktoś włamał się do Centrum Medycznego Świętego Łukasza w Denver, ogłuszył ochroniarza i zwiał ze zwłokami starego Charliego Manxa. Porywacz świsnął też trans ama z parkingu po drugiej stronie ulicy.

Trzeci wycinek pochodził z gazety w Louisville w stanie Kentucky i nie miał nic wspólnego z Charlesem Manxem.

Nosił tytuł Zaginął inżynier Boeinga; zagadka trapi miejscową policję i urząd skarbowy. Dołączone zdjęcie przedstawiało opalonego, żylastego mężczyznę z gęstymi czarnymi wąsami, opierającego się łokciami o maskę starego rolls-royce’a.

Bruce ze zmarszczonym czołem przeczytał artykuł. Zaginięcie Nathana Demetera zgłosiła jego nastoletnia córka, która po powrocie ze szkoły zastała otwarty dom i garaż, niedojedzony lunch na stole i brak zabytkowego rolls-royce’a ojca. W skarbówce uważano, że Demeter być może zwiał, żeby uniknąć kary za uchylanie się od płacenia podatku. Jego córka w to nie wierzyła; powiedziała, że albo został porwany, albo nie żyje, ale na pewno nie uciekł, nie mówiąc jej ani słowa, dlaczego i dokąd się udaje.

Wayne nie rozumiał, jaki to ma związek z Charlesem Talentem Manxem. Pomyślał, że coś przeoczył, zastanawiał się, czy nie przeczytać wszystkiego jeszcze raz. Już miał wrócić do pierwszego wydruku, gdy zauważył, że Hooper kuca w ogródku po drugiej stronie ulicy, waląc w trawie klocki wielkości bananów. Miały też kolor bananów: zielonych.

– O nie! – krzyknął Wayne. – Fuj, stary!

Rzucił kartki na chodnik i ruszył przez jezdnię.

Najpierw pomyślał, żeby zabrać Hoopera z trawnika, zanim go ktoś zobaczy. Ale w domu po drugiej stronie ulicy poruszyła się zasłonka. Ktoś patrzył, ten miły staruszek albo jego żona.

Wayne uznał, że najlepiej będzie tam pójść i obrócić całe zdarzenie w żart, zapytać, czy mają torebkę, żeby mógł posprzątać. Staruszek z tym swoim holenderskim akcentem sprawiał wrażenie faceta, którego może rozśmieszyć byle co.

Hooper przestał się garbić, wyprostował zadnie łapy.

– Niedobry – syknął Wayne. – Niedobry pies.

Hooper zamerdał ogonem, rad, że przyciągnął jego uwagę.

Wayne miał zamiar wejść po schodach domu Sigmunda de Zoeta, kiedy zauważył cienie przesuwające się w szczelinie pod drzwiami. Spojrzał na wizjer i pomyślał, że dostrzegł mignięcie koloru i ruchu. Ktoś stał metr dalej, po drugiej stronie drzwi, i go obserwował.

– Halo? – zawołał, stojąc przy schodach. – Panie de Zoet?

Cień w szczelinie pod drzwiami się przesunął, ale nikt mu nie odpowiedział. Zaniepokoił go ten brak reakcji. Dostał gęsiej skórki na ramionach.

Daj spokój, głupiejesz przez te straszne historie o Charliem Manxie. Weź się w garść i zadzwoń.

Wayne pozbył się niepokoju i zaczął wchodzić po ceglanych schodach, już wyciągając rękę do dzwonka. Nie zauważył, że gałka powoli się obraca, że ktoś po drugiej stronie drzwi szykuje się je otworzyć.

NOS4A2

Подняться наверх