Читать книгу NOS4A2 - Joe Hill - Страница 60

Nad zatoką

Оглавление

Lou czekał na wybuch – nadchodził, mógł nastąpić lada chwila – kiedy Vic podeszła z rękami wbitymi w kieszenie tej swojej wojskowej bluzy i zapytała:

– To krzesło dla mnie?

Spojrzał na kobietę, która nigdy nie była jego żoną, ale, nie do wiary, dała mu dziecko i nadała sens jego życiu. Myśl, że kiedyś trzymał ją za rękę, znał smak jej ust albo się z nią kochał, teraz wydawała się równie nieprawdopodobna jak pokąsanie przez radioaktywnego pająka.

Nie ulegało wątpliwości, że była chora umysłowo. Nie wiadomo, dla kogo ta schizofreniczka ściągnie majtki.

Wayne siedział na kamiennym murze od strony zatoki z paroma innymi dzieciakami. Cały hotel wyległ na pokaz sztucznych ogni i ludzie tłoczyli się na starych czerwonych cegłach nabrzeża z widokiem na Boston. Niektórzy siedzieli na leżakach z kutego żelaza. Inni spacerowali z kieliszkami szampana. Dzieciaki biegały z zimnymi ogniami, rysując czerwone bazgroły na tle ciemności.

Vic patrzyła na swojego dwunastolatka z mieszaniną czułości i smutnej tęsknoty. Wayne jeszcze jej nie zauważył, a ona do niego nie podeszła, w żaden sposób nie dała mu znać, że tu jest.

– Zdążyłaś w samą porę, zaraz się zacznie – powiedział Lou.

Obok niego na wolnym krzesełku leżała jego kurtka motocyklowa. Podniósł ją i przełożył przez kolano, robiąc miejsce dla Vic.

Uśmiechnęła się, zanim usiadła – obdarzyła go tym swoim uśmiechem, unosząc tylko jeden kącik ust, jej mina sugerowała tyle samo ubolewania, ile szczęścia.

– Mój ojciec to robi – powiedziała. – Odpala fajerwerki w Dzień Niepodległości. Urządza niezłe widowisko.

– Myślałaś kiedyś, żeby wyskoczyć tam z Wayne’em, by mógł go poznać? To chyba nie więcej niż pół godziny jazdy od jeziora.

– Skontaktuję się z nim, gdy będę chciała wysadzić coś w powietrze – odparła. – Gdy będę potrzebować trochę ANFO.

– Info?

– ANFO. To materiał wybuchowy. Tata używa go do rozwalania karczów, głazów, mostów i tak dalej. Zasadniczo to tylko duży śliski worek końskiego gówna przeznaczony do niszczenia różnych rzeczy.

– Co? ANFO czy twój tata?

– Jedno i drugie. Już wiem, o czym chcesz pogadać.

– Może po prostu chciałem, żebyśmy razem, jako rodzina, spędzili Dzień Niepodległości. Czy to niemożliwe?

– Czy Wayne mówił coś o kobiecie, która wczoraj zjawiła się przed domem?

– Pytał mnie o Charliego Manxa.

– Cholera. Posłałam go do domu. Myślałam, że nie słyszy naszej rozmowy.

– Cóż, usłyszał. Całkiem sporo.

– Ile? O czym?

– To i owo. Dość, by rozbudziło to jego ciekawość.

– Wiedziałeś, że Manx nie żyje? – zapytała.

Lou wytarł wilgotne dłonie o spodenki turystyczne.

– O ja cię… Najpierw byłaś na odwyku, potem umierała twoja mama… nie chciałem dokładać ci kolejnej sprawy. Chciałem ci powiedzieć, z czasem. Szczerze. Nie lubię cię stresować. Przecież wiesz. Nikt nie chce, żeby… – Głos mu się załamał.

Znów obdarzyła go tym krzywym uśmiechem.

– Mi odwaliło?

Patrzył przez ciemność na ich syna. Wayne zapalił dwa sztuczne ognie. Machał rękami w górę i w dół, potrząsał dłońmi, gdy iskry strzelały. Wyglądał jak Ikar w chwili, gdy sprawy zaczęły iść źle.

– Chcę ci wszystko ułatwić, żebyś mogła być dla Wayne’a. Nie, źle się wyraziłem, wywołuję poczucie winy! – dodał szybko Lou. – Nie chcę ci przysparzać problemów… przysparzaniem problemów. Wayne i ja dobrze sobie radzimy, tylko we dwóch. Pilnuję, żeby szczotkował zęby, odrabiał lekcje. Razem pracujemy, pozwalam mu obsługiwać wyciągarkę. On to uwielbia. Siedzi w tym wszystkim po uszy. Po prostu uważam, że umie z tobą rozmawiać. A może ty umiesz słuchać. Sam nie wiem. To kwestia macierzyństwa. – Po chwili milczenia dodał: – Ale powinienem cię powiadomić o śmierci Manxa. Po prostu żebyś wiedziała, że mogą zjawić się reporterzy.

– Reporterzy?

– Tak. Ta pani, która przyszła do ciebie wczoraj… nie była reporterką?

Siedzieli pod niskim drzewem kwitnącym na różowo. Parę płatków spadło, uwięzło we włosach Vic. Lou czuł, że serce mu pęka ze szczęścia, i nie miało znaczenia, o czym rozmawiają. Jest lipiec, są razem, Vic ma płatki we włosach. To było romantyczne jak piosenka zespołu Journey, jedna z tych dobrych.

– Nie – odparła Vic. – To była wariatka.

– Chcesz powiedzieć, że ktoś ze szpitala?

Vic ściągnęła brwi, chyba poczuła płatki we włosach, bo machnęła ręką i je strzepnęła. I tyle, jeśli chodzi o romantyzm. Szczerze mówiąc, była mniej więcej tak romantyczna jak pudełko świec zapłonowych.

– W gruncie rzeczy nigdy nie rozmawialiśmy o Charliem Manxie – powiedziała. – Jak do niego trafiłam.

Rozmowa zmierzała w kierunku, który nie za bardzo mu się podobał. Nie rozmawiali o tym, jak trafiła do Charliego Manxa, ponieważ Lou nie chciał słyszeć, jak ten stary pojeb molestował ją seksualnie i przez dwa dni trzymał zamkniętą w bagażniku swojego samochodu. Poważne rozmowy zawsze przyprawiały go o nerwowe skurcze żołądka. Wolał beztroskie pogawędki o bohaterach komiksów, na przykład o Zielonej Latarni.

– Uznałem, że gdybyś chciała o tym pogadać, sama byś zaczęła.

– Nigdy o tym nie mówiłam, bo nie wiem, co się stało.

– To znaczy nie pamiętasz. Tak. Tak, rozumiem. Ja też zablokowałbym takie gówno.

– Nie. To znaczy nie wiem. Pamiętam, ale nie wiem.

– Ale… jeśli pamiętasz, to w takim razie wiesz, co się stało. Czy pamięć i wiedza to nie to samo?

– Nie, jeśli pamiętasz na dwa różne sposoby. W mojej głowie są dwie historie o tym, co mnie spotkało, i obie wydają się prawdziwe. Chcesz posłuchać?

Nie. Ani trochę.

Mimo wszystko pokiwał głową.

– W jednej wersji, tej, którą opowiedziałam prokuratorowi federalnemu, pokłóciłam się ze swoją mamą. Uciekłam. Trafiłam na stację kolejową późno w nocy. Zadzwoniłam do taty, żeby zapytać, czy mogę się u niego zatrzymać, a on kazał mi wracać do domu. Kiedy się rozłączyłam, poczułam pieczenie na tyłku. Odwróciłam się, w oczach mi pociemniało i upadłam w ramiona Manxa. Charlie Manx zamknął mnie w bagażniku swojego samochodu i przewiózł przez cały kraj. Zaglądał do mnie tylko po to, żeby podawać mi narkotyki. Byłam świadoma, jak przez mgłę, że jest z nim drugie dziecko, chłopiec, ale przez większość czasu byliśmy rozdzieleni. Kiedy dotarliśmy do Kolorado, zostawił mnie w bagażniku i poszedł dokądś z tym chłopcem. Wydostałam się. Siłą otworzyłam kufer. Podpaliłam dom, żeby odwrócić jego uwagę, i pobiegłam do autostrady. Biegłam przez ten straszny las z drzewami obwieszonymi ozdobami choinkowymi. Biegłam do ciebie, Lou. Całą resztę już znasz. To moja pierwsza wersja, jak to pamiętam. Chcesz wysłuchać drugiej?

Lou nie był pewien, czy tego chce, ale zachęcił ją, kiwając głową.

– W innej wersji mojego życia miałam rower. Tata mi go dał, kiedy byłam mała. I mogłam używać tego roweru do znajdowania różnych zgubionych rzeczy. Wjeżdżałam na wymyślony kryty most, który zawsze doprowadzał mnie tam, gdzie musiałam trafić. Kiedyś moja mama zgubiła bransoletkę, a ja przejechałam przez most i trafiłam do New Hampshire, sześćdziesiąt kilometrów od domu. I bransoletka tam była, w restauracji o nazwie Terry’s Primo Subs. Nadążasz?

– Wyimaginowany most, rowerek o supermocy. Jasne.

– W dzieciństwie wiele razy korzystałam z roweru i mostu, żeby znajdować różne rzeczy. Zawieruszone maskotki, zgubione zdjęcia, takie tam. Nie wyprawiałam się często na poszukiwania. Najwyżej raz, może dwa razy w roku. Gdy podrosłam, jeszcze rzadziej. To mnie przerażało, bo wiedziałam, że przecież to niemożliwe; że świat nie jest tak urządzony. Kiedy byłam mała, można to było uznać za wymysły. Ale później moje wyprawy zaczęły wydawać się urojeniami. Bałam się.

– Dziwię się, że nie użyłaś swojej wyjątkowej mocy, żeby znaleźć kogoś, kto mógłby ci powiedzieć, że nie dzieje się z tobą nic złego – powiedział Lou.

Szerzej otworzyła oczy i zapłonęło w nich zaskoczenie. Lou zrozumiał, że właśnie tak zrobiła.

– Skąd… – zaczęła.

– Czytam wiele komiksów. To logiczny następny krok – odparł. – Odkryć magiczny pierścień, znaleźć Strażników Wszechświata. Standardowa procedura operacyjna. Kto to był?

– Most zabrał mnie do pewnej bibliotekarki w Iowa.

– To miała być bibliotekarka.

– Dziewczyna, niewiele starsza od mnie, też miała wyjątkową moc. Mogła używać scrabble do ujawniania sekretów. Układała wiadomości z tamtego świata. Takie rzeczy.

– Wyimaginowana przyjaciółka.

Uśmiechnęła się do niego nieznacznie, ze strachem i przepraszająco, i pokręciła głową.

– To nie wydawało się wyimaginowane. Nigdy. Wydawało się prawdziwe.

– Nawet ta jazda na rowerze do Iowa?

– Przez Most Krótsza Droga.

– A ile trzeba czasu, żeby przejechać z Massachusetts do kukurydzianej stolicy Ameryki?

– Niewiele. Trzydzieści sekund? Najwyżej minutę.

– Popedałowanie z Massachusetts do Iowa zajęło ci trzydzieści sekund? I nie uważasz tego za wymysł?

– Nie. Pamiętam wszystko tak, jakby się stało naprawdę.

– Dobra. Rozumiem. Mów dalej.

– Więc jak mówiłam, ta dziewczyna z Iowa miała woreczek płytek scrabble. Wyciągała literki i układała wiadomości. Literki pomagały jej rozwiązywać tajemnice, tak jak mój rower pomagał mi w znajdowaniu zgubionych przedmiotów. Powiedziała, że są inni tacy jak my. Ludzie, którzy potrafią robić rzeczy niemożliwe, jeśli mają odpowiedni pojazd. Powiedziała o Charliem Manxie. Ostrzegła mnie przed nim. Powiedziała, że to zły mężczyzna ze złym samochodem. Używa tego samochodu, żeby wysysać życie z dzieci. Był kimś w rodzaju wampira… wampira drogowego.

– Mówisz, że wiedziałaś o Charliem Manxie, zanim cię porwał?

– Nie, wcale tego nie mówię. Ponieważ w tej wersji mojego życia Manx wcale mnie nie porwał. W tej wersji pokłóciłam się z mamą, a później pojechałam na rowerze szukać kłopotów. Chciałam znaleźć jakieś kłopoty, i znalazłam. Przebyłam Most Krótsza Droga i wyjechałam przed domem Charliego Manxa. Nie szczędził starań, żeby mnie zabić, ale zdołałam się wymknąć, uciekłam i spotkałam ciebie. A historia, którą opowiedziałam policji, o napaści i zamknięciu w bagażniku… po prostu ją wymyśliłam, bo wiedziałam, że nikt nie uwierzy w prawdę. Mogłam opowiedzieć o Charliem Manxie taką historię, jaką tylko chciałam, bo wiedziałam, że rzeczy, które robił, są znacznie gorsze niż moje największe kłamstwo. Pamiętaj: w tej wersji mojego życia on nie jest sprośnym starym porywaczem, jest pieprzonym wampirem.

Nie płakała, ale oczy miała wilgotne i lśniące, rozświetlone w taki sposób, że w porównaniu z nimi zimne ognie z okazji Dnia Niepodległości wydawały się tandetne i matowe.

– Więc wysysał życie z dzieci – powiedział Lou. – A co potem? Co się z nimi działo?

– Trafiały do miejsca zwanego Gwiazdkową Krainą. Nie wiem, gdzie to jest… nie jestem nawet pewna, czy leży w naszym świecie… ale mają tam telefony, bo wydzwaniały do mnie przez cały czas. – Vic spojrzała na dzieci stojące przy kamiennym murze, wśród nich Wayne’a, i szepnęła: – Zostały zniszczone w czasie, gdy Manx wyssał z nich życie. Nie pozostało w nich nic prócz nienawiści i zębów.

Lou zadrżał.

– Jezu…

W pobliżu grupka mężczyzna i kobiet wybuchła śmiechem i Lou spojrzał na nich gniewnie. Wydawało się to niewłaściwe, jakby ludzie w ich sąsiedztwie nie mieli prawa dobrze się bawić w tej szczególnej chwili.

Popatrzył na nią i powiedział:

– Więc podsumujmy: jest jedna wersja twojego życia, w której Charlie Manx, obleśny, stary, porąbany porywacz dzieci uprowadza cię ze stacji kolejowej, a ty o włos unikasz śmierci. To oficjalne wspomnienie. Ale jest też druga wersja, w której przejeżdżasz przez wyimaginowany most na rowerze napędzanym psychicznie i zupełnie sama tropisz Manxa w Kolorado. I to jest wspomnienie nieoficjalne. Historia jak z Behind the music na kanale VH1.

– Tak.

– I oba te wspomnienia sprawiają wrażenie prawdziwych.

– Tak.

– Ale zdajesz sobie sprawę… – Lou przypatrywał się jej w skupieniu – że ta historia o Moście Krótsza Droga jest wyssana z palca. W głębi duszy jesteś przekonana, że sama ją sobie opowiedziałaś, żeby nie myśleć o tym, co naprawdę cię spotkało. Żebyś nie musiała myśleć o… o porwaniu i całej reszcie.

– Zgadza się – przyznała Vic. – Właśnie do takiego wniosku doszłam w szpitalu psychiatrycznym. Moja historia o magicznym moście jest klasyczną fantazją i konfabulacją. Nie mogłam znieść myśli, że jestem ofiarą, więc wyssałam z palca tę bujdę, żeby uczynić się bohaterką, wyposażoną w kompletny zestaw wspomnień o tym, co się nigdy nie stało.

Lou opadł na oparcie krzesła, z kurtką motocyklową złożoną na kolanie, i odprężył się, oddychając głęboko. No tak. Nie jest tak źle. Teraz rozumiał, co mu mówiła: przeżyła koszmar i wskutek tego przez pewien czas była wariatką. Uciekła w świat fantazji – kto by tego nie zrobił! – ale teraz była gotowa odrzucić fantazje, żeby stawić czoło rzeczywistości.

– Cholera – mruknął po namyśle. – Trochę odeszliśmy od tego, o czym rozmawialiśmy. Co ten wątek ma wspólnego z kobietą, która wczoraj zjawiła się pod twoim domem?

– To Maggie Leigh – odparła Vic.

– Maggie Leigh? A kim ona jest, do licha?

– Bibliotekarką. Dziewczyną, którą poznałam w Iowa, kiedy miałam trzynaście lat. Wytropiła mnie w Haverhill, żeby mi powiedzieć, że Charlie Manx zmartwychwstał i po mnie przyjdzie.


Wyraz dużej, okrągłej, zarośniętej twarzy Lou był niemal śmiesznie łatwy do odczytania. Gdy Vic powiedziała, że spotkała kobietę ze swojej wyobraźni, Lou otworzył oczy tak szeroko, że nieledwie wyskoczyły z orbit, upodobniając go do postaci z kreskówki, która właśnie pociągnęła potężny łyk z butelki oznaczonej XXX. Gdyby dym wystrzelił mu z uszu, obraz byłby kompletny.

Vic zawsze lubiła dotykać jego twarzy i z trudem się pohamowała, żeby teraz tego nie zrobić. To było tak kuszące, jak gumowa piłka jest kusząca dla dziecka.

Była dzieckiem, gdy pocałowała go po raz pierwszy. W zasadzie oboje byli dziećmi.

– Ja cię… Co jest, kurwa? Nie mówiłaś, że bibliotekarka była wymysłem? Jak ten twój kryty most?

– Tak. Do takiego wniosku doszłam w szpitalu. Że wszystkie te wspomnienia są wymyślone. Wycyzelowana historyjka, którą stworzyłam, żeby się chronić przed prawdą.

– Ale… ona nie może być wytworem wyobraźni. Była w twoim domu. Wayne ją widział. Zostawiła teczkę. To z niej Wayne wyczytał o Manxie – powiedział Lou. Na jego szerokiej, wyrazistej twarzy odmalowała się konsternacja. – O ja cię… Nie miałem ci tego mówić. O teczce.

– Wayne do niej zajrzał? Cholera. Mówiłam jej, żeby ją zabrała. Nie chciałam, żeby Wayne zobaczył.

– Mówiłaś, że nie wolno dopuścić, żeby się dowiedział. – Lou uderzył pięścią w swoje słoniowe kolano. – Jestem do dupy, jeśli chodzi o dotrzymywanie sekretów.

– Jesteś prostolinijny, Lou. Między innymi dlatego cię kocham.

Uniósł głowę i spojrzał na nią ze zdziwieniem.

– Tak, przecież wiesz – dodała. – To nie twoja wina, że zrobiłam taki paskudny burdel ze wszystkiego. Nie twoja wina, że jestem taką totalną porażką.

Luo spuścił głowę i przez chwilę rozważał jej słowa.

– Nie powiesz mi, że nie jestem aż taka zła? – zapytała.

– Mmm… nie. Myślałem jak każdy mężczyzna, który kocha gorącą dziewczynę z rejestrem popełnionych błędów. Ponieważ zawsze jest możliwe, że jednym z tych błędów jest on.

Uśmiechnęła się, położyła rękę na jego dłoni.

– Mam długi rejestr popełnionych błędów, Louisie Carmody, ale ty nie byłeś jednym z nich. Lou, jestem tak cholernie zmęczona tym życiem we własnej głowie. Zawalanie sprawy jest złe, a wymówki są jeszcze gorsze. To łączy obie wersje mojego życia, wiesz. Ta jedna rzecz. W pierwszej wersji jestem chodzącym nieszczęściem, bo mama mnie za mało przytulała, a tata nie nauczył mnie, jak puszczać latawce czy coś. W drugiej wersji wolno mi być porąbaną szajbuską…

– Sza. Przestań.

– …rujnować życie twoje i Wayne’a…

– Przestań sobie dokopywać.

– …bo wszystkie te wyprawy przez Most Krótsza Droga pomieszały mi w głowie. Bo od samego początku konstrukcja była niebezpieczna i za każdym razem, gdy ją przemierzałam, działo się coraz gorzej. Ponieważ ten most jest prawdziwy, ale istnieje również w mojej głowie. Nie spodziewam się, że moje słowa mają jakiś sens. Sama ledwie to ogarniam. Freud się kłania.

– Freud czy nie, mówisz tak, jakbyś to wszystko naprawdę przeżyła – powiedział Lou. Spojrzał w noc. Odetchnął powoli, głęboko, uspokajająco. – Więc jest prawdziwe?

Tak, pomyślała szybko Vic z bólem.

– Nie – odparła. – Nie może być prawdziwe. Nie chcę, żeby tak było. Lou, pamiętasz tego faceta, który zastrzelił członkinię Kongresu w Arizonie? Loughnera? Myślał, że rząd próbuje podporządkować sobie ludzkość przez kontrolowanie języka i gramatyki. On święcie wierzył, że właśnie tak jest. Zewsząd otaczały go dowody. Kiedy wyglądał przez okno i widział kogoś idącego z psem, był przekonany, że to szpieg, ktoś nasłany przez CIA, żeby go obserwować. Schizole przez cały czas wymyślają swoje wspomnienia: spotkania ze sławnymi ludźmi, porwania, heroiczne triumfy. Taka jest natura urojeń. Chemia zaburza ci całe poczucie rzeczywistości. Pamiętasz, jak wpakowałam do piekarnika wszystkie telefony i spaliłam nasz dom? Byłam święcie przekonana, że martwe dzieci dzwonią do mnie z Gwiazdkowej Krainy. Słyszałam dzwoniące telefony, chociaż nikt inny ich nie słyszał. Słyszałam głosy, których nie słyszał nikt poza mną.

– Ale, Vic, Maggie Leigh była w twoim domu. Bibliotekarka. Tego sobie nie wyobraziłaś. Wayne też ją widział.

Vic zdobyła się na uśmiech, który wypadł bardzo blado.

– Zgadza się. Spróbuję wyjaśnić, jak to możliwe. To prostsze, niż sądzisz. Nie ma w tym żadnej magii. Mam wspomnienia o Moście Krótsza Droga i o rowerku, który zabierał mnie na poszukiwania. Tylko że to nie są wspomnienia, to urojenia, zgadza się? W szpitalu mieliśmy sesje grupowe, siadaliśmy i rozmawialiśmy o naszych obłąkańczych fantazjach. Mnóstwo pacjentów słyszało moją opowieść o Charliem Manxie i o Moście Krótsza Droga. Sądzę, że Maggie Leigh jest jedną z nich, jedną z wariatek. Podpięła się do mojej fantazji i po prostu ją sobie przywłaszczyła.

– Co masz na myśli, mówiąc, że sądzisz, że była jedną z pacjentek? Uczestniczyła z tobą w sesjach terapii grupowej czy nie?

– Nie pamiętam jej z tych sesji. Pamiętam, że poznałam Maggie w małomiasteczkowej bibliotece w stanie Iowa. Ale tak działają urojenia. Zawsze zapamiętuję różne rzeczy. – Vic uniosła palce i wyrysowała w powietrzu znaki zapytania, żeby podkreślić z gruntu niegodną zaufania naturę takich wspomnień. – Wspomnienia te po prostu do mnie przyszły, wszystkie naraz, idealnie uporządkowane jak rozdziały w tej obłędnej opowieści, którą napisałam w swojej wyobraźni. Ale oczywiście nie ma w nich niczego prawdziwego. Są wymyślone na poczekaniu. Moja wyobraźnia je podsuwa i jakaś część mnie decyduje, żeby je zaakceptować jako fakt w chwili, gdy napływają. Maggie Leigh mi powiedziała, że ją poznałam, kiedy byłam mała, i moje urojenia natychmiast podsunęły historię na poparcie jej słów. Lou, pamiętam nawet akwarium w jej biurze. Miała w nim jedną dużą rybę koi, a na dnie zamiast kamyków leżały płytki scrabble. Widzisz, jakie wariackie omamy?

– Myślałem, że zażywałaś leki. Myślałem, że wyzdrowiałaś.

– Pigułki, które łykam, są słabe. Tylko tłumią fantazje, to wszystko. Ale fantazje wciąż tam są i przy każdym silnym wietrze czuję, jak grzechoczą, próbując się wydostać. – Spojrzała mu prosto w oczy i dodała: – Lou, możesz mi wierzyć, zamierzam o siebie zadbać. Nie tylko dla mnie samej. Dla Wayne’a. Jestem zdrowa. – Nie dodała, że tydzień temu skończył się jej lek Abilify, że ostatnie pigułki brała rzadziej, niż powinna, żeby uchronić się przed objawami nagłego odstawienia. Nie chciała go martwić bardziej niż to konieczne, a poza tym zamierzała jutro z samego rana poprosić o powtórzenie recepty. – Powiem ci jeszcze coś. Nie pamiętam spotkania z Maggie Leigh w szpitalu, ale to nic dziwnego. Pakowali we mnie tyle leków, że mogłabym zapomnieć o spotkaniu z Barackiem Obamą. I Maggie Leigh, niech Bóg ją błogosławi, jest obłąkana. Poznałam to na pierwszy rzut oka. Pachniała przytułkiem dla bezdomnych, na rękach miała blizny po zastrzykach albo po przypalaniu się papierosem, a może jedno i drugie. Prawdopodobnie jedno i drugie.

Lou siedział obok niej ze zwieszoną głową, marszcząc czoło, pogrążony w myślach.

– A jeśli wróci? Wayne miał porządnego stracha.

– Jutro ruszamy do New Hampshire. Tam nas chyba nie znajdzie.

– Mogłabyś przyjechać do Kolorado. Nie musiałabyś mieszkać ze mną. Nie musielibyśmy mieszkać razem. Nie proszę o nic. Ale moglibyśmy znaleźć ci jakieś mieszkanie, gdzie pracowałabyś nad Wyszukiwarką. Dzieciak mógłby spędzać dni ze mną, a noce z tobą. W Kolorado też mamy drzewa i wodę, wiesz?

Wyprostowała się na krześle. Niebo było niskie i zadymione, chmury odbijały światła miasta i jarzyły się ciemnym odcieniem brudnego różu. W górach nad Gunbarrel, gdzie został poczęty Wayne, niebo było przepastne, rozgwieżdżone, usiane tyloma gwiazdami, ilu nigdy się nie zobaczy nad morzem. W tych górach istniały inne światy. Inne drogi.

– Chyba podoba mi się ten pomysł, Lou – odparła. – Wayne wróci do Kolorado we wrześniu, żeby pójść do szkoły. Przyjadę razem z nim, jeśli nie masz nic przeciwko.

– Jasne, że nie. Odbiło ci?

Przez jedną chwilę, dość długą, by kolejny płatek osiadł jej na włosach, żadne z nich się nie odzywało. Potem wymienili spojrzenie i wybuchli śmiechem. Vic śmiała się tak głośno, tak swobodnie, że zabrakło jej tchu i zaczęła posapywać, zasysając powietrze.

– Przepraszam – wymamrotał Lou. – Pewnie nie najlepszy dobór słów.

Wayne, siedzący sześć metrów dalej na kamiennym murku, odwrócił się i na nich spojrzał. Trzymał w ręce wypalony zimny ogień. Snuła się z niego wstążka czarnego dymu. Pomachał do rodziców.

– Wrócisz do Kolorado i znajdziesz mi jakieś lokum – powiedziała Vic. Pokiwała ręką do syna. – Wayne przyleci pod koniec sierpnia, a ja z nim. Pojechałabym teraz, ale domek nad jeziorem jest wynajęty do końca sierpnia i mam opłacone jeszcze trzy tygodnie półkolonii.

– I musisz skończyć pracę nad motocyklem – dodał Lou.

– Wayne ci powiedział?

– Nie tylko powiedział. Przysłał mi zdjęcia z komórki. Trzymaj. – Lou rzucił jej swoją kurtkę.

Kurtka motocyklowa była wielka, ciężka, z jakiegoś materiału syntetycznego podobnego do nylonu, z naszytymi kościanymi plakietkami – teflonowa zbroja. Vic pomyślała, że to najfajniejsza kurtka na świecie, w chwili, gdy objęła ją rękami, szesnaście lat temu. Na piersi tłoczyły się spłowiałe, wystrzępione naszywki: ROUTE 66, SOUL, tarcza Kapitana Ameryki. Kurtka pachniała jak Lou, jak dom. Jak drzewa, pot, smar i czysty słodki wiatr, który świszcze na górskich przełęczach.

– Może uchroni cię przed śmiercią – powiedział Lou. – Noś ją.

I w tej chwili ciemnoczerwony rozbłysk rozerwał niebo nad zatoką. Rakieta wybuchła z hukiem rozdzierającym bębenki w uszach. Niebiosa się otworzyły i spłynął z nich deszcz białych iskier.

Zaczęła się kanonada.

NOS4A2

Подняться наверх