Читать книгу NOS4A2 - Joe Hill - Страница 62

Jezioro Winnipesaukee

Оглавление

Wayne zbudził się w łóżku matki, na długo zanim się wyspał. Coś wyrwało go ze snu, ale nie wiedział co, dopóki się nie powtórzyło – delikatne stuknięcia w drzwi sypialni.

Oczy miał otwarte, ale jeszcze nie czuł się w pełni przytomny – ten stan umysłu miał się utrzymać przez cały dzień, więc wszystko, co zobaczył i usłyszał, miało magiczny charakter marzeń sennych. Wszystko wydawało się hiperrealistyczne i przesycone tajemnym znaczeniem.

Nie pamiętał, jak to się stało, że zasnął w łóżku matki, ale nie był zaskoczony, gdy się tam obudził. Często zanosiła go do swojego łóżka, gdy zasnął w jakimś przypadkowym miejscu. Pogodził się, że czasami jego towarzystwo jest konieczne, jak dodatkowy koc w zimną noc. Ale teraz jej nie było. Prawie zawsze wstawała przed nim.

– Kto tam? – zapytał, trąc oczy palcami.

Pukanie ucichło, a potem zaczęło się na nowo, urywane, niemal pytające: Puk? Puk? Puk?

– Kto tam? – powtórzył.

Pukanie ponownie ucichło. Drzwi sypialni uchyliły się na kilka centymetrów. Na tle ściany ukazał się cień, profil mężczyzny. Wayne zobaczył duży zakrzywiony nos i wysoką, gładką jak u Sherlocka Holmesa krzywiznę czoła Charliego Manxa.

Chciał krzyknąć. Chciał zawołać mamę. Ale z jego gardła wydobył się tylko dziwny świst, dziwne terkotanie, jakby pęknięta zębatka obracała się bezsensownie w jakiejś zepsutej maszynie.

Na zdjęciu policyjnym Charles Manx patrzył prosto w aparat, oczy miał wytrzeszczone, a zakrzywione górne zęby wysunięte na dolną wargę nadawały jego twarzy wyraz tępego zdumienia. Wayne nie znał go z profilu, a jednak wystarczył mu jeden rzut oka, żeby rozpoznać cień.

Drzwi się poruszyły. Znów zabrzmiało pukanie. Wayne starał się odzyskać oddech. Chciał coś powiedzieć – Pomocy! Proszę! – ale widok cienia odebrał mu głos, jak ręka zaciśnięta na ustach.

Wayne zamknął oczy, z desperacją nabrał powietrza i wykrzyknął:

– Odejdź!

Usłyszał, jak drzwi się otwierają, poskrzypując na zawiasach. Ręka oparła się ciężko na brzegu łóżka, tuż przy jego kolanie. Wayne jęknął piskliwie, prawie niesłyszalnie. Otworzył oczy i spojrzał – i zobaczył Hoopera.

Wielki, jasny pies wpatrywał się pilnie w jego twarz, oparty przednimi łapami o łóżko. Jego wilgotne oczy były nieszczęśliwe, nawet zrozpaczone.

Wayne spojrzał ku drzwiom, ale cień Manxa zniknął. Z jednej strony rozumiał, że nigdy go tam nie było, że jego wyobraźnia stworzyła profil z przypadkowych cieni. Z drugiej był pewien, że widział go tak wyraźnie, jakby został wyrysowany atramentem na ścianie. Przez uchylone drzwi roztaczał się widok na korytarz biegnący przez długość domu. Nikogo tam nie było.

A jednak był przekonany, że słyszał pukanie, tego na pewno sobie nie wymyślił. I gdy patrzył w głąb korytarza, znowu je usłyszał. Rozejrzał się i zobaczył, że Hooper wali krótkim, grubym ogonem w podłogę.

– Hej, piesku – powiedział, wsuwając palce w miękki puch za uszami Hoopera. – Przestraszyłeś mnie, wiesz. Co cię sprowadza?

Hooper ciągle się w niego wpatrywał. Gdyby ktoś poprosił Wayne’a o opisanie wyrazu wielkiego, brzydkiego pyska, rzekłby, że wyglądało to tak, jakby pies próbował powiedzieć, że jest mu przykro. Ale prawdopodobnie był głodny.

– Przyniosę ci coś do jedzenia. Masz jakieś szczególne życzenie?

Hooper sapnął na znak przeczenia, dźwięk bezzębnego trybiku, który bezskutecznie próbuje połączyć się z maszyną.

Tylko że… nie. Wayne słyszał ten dźwięk wcześniej, przed chwilą. Myślał, że płynął z jego gardła. Ale nie on był jego źródłem, i nie Hooper. Odgłos dobiegał z zewnątrz, skądś z mroku wczesnego poranka.

A Hooper wciąż patrzył mu w twarz, jego oczy miały błagalny, żałosny wyraz. Tak mi przykro, mówiły. Chciałem być dobrym psem. Chciałem być twoim dobrym psem. Wayne słyszał w głowie tę myśl, jakby Hooper ją wypowiedział, jak gadający pies z historyjki obrazkowej.

Wayne odepchnął Hoopera, wstał i wyjrzał przez okno na ogródek przed domem. Było jeszcze tak ciemno, że z początku widział tylko własne odbicie w szybie.

A potem po drugiej stronie okna, niespełna dwa metry dalej, Cyklop otworzył jedno mętne oko.

Krew napłynęła chłopcu do serca i drugi raz w ciągu trzech minut poczuł, jak krzyk narasta mu w gardle.

Oko się otworzyło, powoli, duże, jakby Cyklop właśnie się budził. Płonęło brudnym odcieniem ni to moczu, ni to pomarańczowego napoju Tang w proszku. Zanim Wayne zdążył krzyknąć, zaczęło przygasać, aż w ciemności została tylko jarząca się tęczówka. Chwilę później zupełnie zgasło.

Wayne z drżeniem wypuścił powietrze. Reflektor. To reflektor motocykla.

Jego matka podniosła się i odgarnęła włosy z twarzy. Widziana przez stare, nierówne szkło, wydawała się swoim własnym duchem, jakby tak naprawdę wcale jej tam nie było. Miała białą bluzkę wiązaną pod szyją, stare bawełniane spodenki i tatuaże. W ciemności nie można było rozróżnić szczegółów tatuaży i wyglądało to tak, jakby noc przywarła do jej skóry. Ale przecież Wayne wiedział, że mama zawsze była związana z jakąś własną ciemnością.

Hooper już był z nią, ocierał się o jej nogi, woda ściekała mu z futra. Najwyraźniej przed chwilą wyskoczył z jeziora. Wayne dopiero po chwili zarejestrował jego obecność przy matce, co nie miało sensu, bo przecież Hooper stał obok niego. Tyle że gdy się obejrzał, zobaczył, że jest sam.

Nie zastanawiał się nad tym długo. Wciąż był bardzo zmęczony. Może zbudził go pies, który mu się przyśnił. Może tracił rozum jak kiedyś jego mama.

Wayne wciągnął dżinsy z obciętymi nogawkami i wyszedł w chłód przedświtu. Mama pracowała ze szmatą w jednej ręce, z jakimś dziwnym narzędziem w drugiej, z kluczem, który wyglądał jak hak albo zakrzywiony sztylet.

– Jak się znalazłem w twoim łóżku? – zapytał.

– Złe sny – odparła.

– Nie pamiętam.

– Nie ty je miałeś.

Ciemne ptaki pomykały we mgle, która pełzła po powierzchni jeziora.

– Znalazłaś ten zepsuty trybik? – zapytał Wayne.

– Skąd wiesz, że ma zepsuty tryb?

– Nie wiem. Tak to brzmiało, kiedy próbowałaś zapuścić motor.

– Bywasz w warsztacie? Pracujesz ze swoim tatą?

– Czasami. Mówi, że się przydaję, bo mam małe ręce. Mogę sięgnąć i odkręcić to, czego on nie może. Jestem dobry w rozbieraniu różnych rzeczy na części. Mniej dobry w składaniu.

– Witaj w klubie.

Pracowali razem. Wayne nie był pewien, jak długo, ale gdy skończyli, zrobiło się gorąco i słońce wisiało wysoko nad czubami drzew. Niewiele rozmawiali podczas pracy. To mu odpowiadało. Nie było powodu psuć pełnej smaru i otartych palców zabawy, jaką było naprawianie motocykla, gadaniem o uczuciach, o tacie czy o dziewczynach.

W pewnym momencie Wayne przysiadł na piętach i spojrzał na mamę. Miała ręce usmarowane po łokcie i ciemną plamę na nosie, krwawiła ze skaleczeń na prawej dłoni. Wayne, który kłębkiem waty stalowej szorował upstrzoną przez rdzę rurę wydechową, przerwał pracę, żeby spojrzeć na siebie. Był równie brudny jak ona.

– Nie mam pojęcia, jak się pozbędziemy tego syfu – zauważył.

– Mamy jezioro – powiedziała, odrzucając włosy i kiwając głową. – Coś ci powiem. Jeśli pobijesz mnie w pływaniu, zjemy śniadanie w Greenbough Diner.

– A co będziesz miała, jeśli pobijesz mnie?

– Przyjemność udowodnienia, że starsza pani wciąż może prześcignąć małego neptka.

– Co to jest neptek?

– To…

Ale Wayne już wystartował i pędził, ściągając koszulę przez głowę, rzucając ją Hooperowi w pysk. Jego ręce i nogi poruszały się szybko i płynnie, bose stopy sunęły po skrzącej się od rosy wysokiej trawie.

Vic pojawiła się obok niego, wysuwając język, gdy się z nim zrównała. Jednocześnie wpadli na pomost. Ich bose stopy bębniły po deskach.

W połowie pomostu położyła rękę na jego ramieniu i go pchnęła. Wayne słyszał jej śmiech, gdy stracił równowagę, młócąc rękami powietrze. Uderzył w wodę i zanurkował w mroczną zieleń. Usłyszał niski, głęboki plusk, kiedy chwilę później mama dała nura z końca pomostu.

Wynurzył się, parskając, i ruszył do tratwy zacumowanej sześć metrów od brzegu. Była to duża platforma z rozpadających się szarych desek na zardzewiałych beczkach po ropie, na pewno stanowiących zagrożenie dla środowiska. Hooper ujadał wściekle na pomoście za nimi. Z reguły nie pochwalał zabawy, chyba że sam w niej uczestniczył.

Wayne przebył większą część drogi do tratwy, kiedy zdał sobie sprawę, że jest sam w jeziorze. Woda wyglądała jak tafla czarnego szkła. Matki nigdzie nie było widać, z żadnej strony.

– Mamo? – zawołał. Nie bał się. – Mamo?

– Przegrałeś – oznajmiła niskim, głuchym, odbijającym się echem głosem.

Nabrał powietrza, zanurkował, wpłynął pod platformę.

Była tam, w ciemności, jej twarz lśniła od wody, włosy połyskiwały. Powitała go uśmiechem, gdy wynurzył się obok niej.

– Patrz – powiedziała. – Zaginiony skarb.

Wskazała drżącą pajęczynę, szeroką na więcej niż pół metra, ozdobioną tysiącami lśniących paciorków srebra, opali i brylantów.

– Pojedziemy na śniadanie?

– Tak – odparła. – Koniecznie. Zwycięstwo nad neptkiem wiele znaczy, ale nie jest zbytnio sycące.

NOS4A2

Подняться наверх