Читать книгу NOS4A2 - Joe Hill - Страница 54

Haverhill

Оглавление

Codziennie po lunchu Sigmund de Zoet miał godzinę dla siebie i poświęcał ją na malowanie swoich ołowianych żołnierzyków. Słuchając Filharmoników Berlińskich wykonujących Cloud Atlas Sextet, malował Hunów w dziewiętnastowiecznych hełmach, płaszczach z wydłużonymi połami i w maskach przeciwgazowych. Na płycie sklejki o wymiarach dwa na dwa stworzył miniaturowy krajobraz, który miał wyobrażać okolice Verdun nad Mozą: połać krwawego błota, spalonych drzew, splątanych krzaków, drutu kolczastego i zwłok.

Sig był dumny ze swojej starannej pracy. Malował złote epolety, mikroskopijne mosiężne guziki na płaszczach, cętki rdzy na hełmach. Czuł, że kiedy jego żołnierzyki są dobrze pomalowane, zyskują napięcie, sugestię, że lada chwila mogą ruszyć i przypuścić szarżę na linię francuską.

Pracował nad nimi tego dnia, gdy wreszcie zaczęły się ruszać.

Malował rannego szwaba, człowieczka chwytającego się za pierś, z ustami otwartymi w milczącym krzyku. Sig miał kropelkę czerwieni na koniuszku pędzelka, zamierzał ją rozbryznąć wokół palców niemieckiego żołnierza, ale kiedy przybliżył pędzel, szwab się cofnął.

Sigmund wytrzeszczył oczy, przypatrując się wysokiemu na dwa i pół centymetra żołnierzykowi w jasnym blasku lampy z przegubowym ramieniem. Znów sięgnął czubkiem pędzelka, a żołnierz znów się odsunął.

Sig spróbował po raz trzeci. Spokojnie, mały łajdaku, pomyślał – i chybił, nie był nawet blisko celu. Namalował szkarłatną ranę na kloszu lampy.

I nie tylko jeden żołnierzyk się poruszył. Wszyscy skoczyli jedni na drugich, chwiejąc się jak płomyki świec.

Sigmund potarł ręką czoło, rozmazując gorący, śliski pot. Odetchnął głęboko i poczuł zapach pierniczków.

Udar, pomyślał. Mam udar. Pomyślał to po holendersku, bo w tej chwili zapomniał angielskiego, choć w tym języku mówił od czasu, gdy skończył pięć lat.

Wyciągnął rękę, chcąc chwycić brzeg stołu, żeby się podnieść na nogi – nie trafił i upadł. Upadł na orzechową podłogę i poczuł, że coś chrupnęło w prawym biodrze. Coś pękło jak suchy patyk pod niemieckim buciorem. Jego upadek wstrząsnął całym domem. Pomyślał – wciąż po holendersku – że to sprowadzi Giselle.

Hulp! – krzyknął. – Ik heb een slag. Nee. Nee. – Nie brzmiało to właściwie, ale potrzebował chwili, żeby zrozumieć dlaczego. Holenderski. Przecież ona nie zna holenderskiego. – Giselle! Przewróciłem się!

Nie przyszła, w ogóle nie dała znaku życia. Próbował odgadnąć, co takiego robi, że go nie słyszy, potem zaczął się zastanawiać, czy nie wyszła na zewnątrz z serwisantem klimatyzacji. Serwisant, przysadzisty mężczyzna Bing Jakiśtam, stawił się w zatłuszczonym kombinezonie, żeby w ramach gwarancji wymienić spiralę skraplacza.

Tu, na podłodze, trochę przejaśniało mu w głowie. Kiedy siedział na stołku, powietrze wydawało się gęste jak zupa, nieruchawe, przegrzane i mdłe, przesycone zapachem pierników. Na dole było chłodniejsze i świat jakby znormalniał. Sig zobaczył śrubokręt, który zaginął wiele miesięcy temu, wtulony w koty kurzu pod warsztatem.

Był pewien, że złamał szyjkę stawu biodrowego. Czuł pęknięcie jak gorący drut wrażony pod skórę. Pomyślał, że jeśli zdoła się podnieść, oprze się na stołku jak na prowizorycznym balkoniku, żeby przejść przez pokój do drzwi na korytarz.

Może uda mu się dotrzeć do drzwi i przywołać faceta od klimatyzacji. Albo Vic McQueen po drugiej stronie ulicy. Ale nie. Vicki McQueen jest gdzieś w New Hampshire z tym swoim chłopakiem. Nie – jeśli zdoła się dostać do telefonu w kuchni, po prostu zadzwoni na pogotowie i będzie miał nadzieję, że Giselle go znajdzie, zanim ambulans wjedzie na podjazd. Nie chciał wstrząsnąć nią bardziej, niż potrzeba.

Sig wyciągnął chudą jak patyk rękę, chwycił stołek i podniósł się z trudem, wspierając ciężar ciała na lewej nodze. I tak bolało. Usłyszał chrzęst kości.

– Giselle! – krzyknął gardłowo. – Gott dam, Giselle!

Oparł się o stołek, trzymając go oburącz, i wziął długi, drżący oddech – i znów poczuł bożonarodzeniowy zapach piernika. Niemal się wzdrygnął, bo zapach był zbyt silny i czysty.

Udar, pomyślał. Tak się dzieje, kiedy masz udar. Mózg źle funkcjonuje i czujesz zapachy, których nie ma, podczas gdy świat wokół ciebie roztapia się niczym brudny śnieg w ciepłym wiosennym deszczu.

Odwrócił się twarzą do drzwi, odległych o niespełna dwanaście kroków. Drzwi do pracowni były szeroko otwarte. Nie miał pojęcia, dlaczego Giselle nie słyszała jego krzyku, jeśli była gdzieś w domu. Może stała na zewnątrz przy hałaśliwym klimatyzatorze, może poszła na zakupy albo umarła.

Jeszcze raz rozważył te możliwości – na zewnątrz przy hałaśliwym klimatyzatorze, na zakupach albo martwa – i się zaniepokoił, że trzecia możliwość nie była wcale taka niedorzeczna.

Uniósł stołek nad podłogę, przesunął do przodu, postawił, pokuśtykał za nim. Teraz, gdy stał, znów zakręciło mu się w głowie, jego myśli płynęły jak gęsie pióra na ciepłym wietrze.

Słyszał piosenkę, powtarzającą się jak w idiotycznej pętli. Pewnego razu stara baba na obiad muchę zjada. Nikt nie wie dlaczego. Czy umrze od tego? Tylko że piosenka brzmiała coraz głośniej, dźwięk narastał, jak gdyby wyrwał się z głowy w otaczające go powietrze, zdawał się płynąć w głąb korytarza.

– Potem połknęła pająka, który w jej brzuchu się błąka.

Głos był wysoki, fałszujący i dziwnie głuchy, jakby dobiegał z daleka, przez szyb wentylacyjny.

Sig uniósł wzrok i zobaczył człowieka w masce przeciwgazowej, przechodzącego za otwartymi drzwiami. Mężczyzna trzymał Giselle za włosy i wlókł ją w głąb korytarza. Giselle jakby nie miała nic przeciwko. Była ubrana w elegancką niebieską płócienną suknię i dopasowane niebieskie czółenka, ale gdy ją wlókł, jeden but zsunął się jej z nogi. Człowiek w Masce Przeciwgazowej okręcił wokół dłoni jej długie kasztanowe włosy przetykane pasemkami bieli. Oczy miała zamknięte, na jej pociągłej, wymizerowanej twarzy malował się spokój.

Człowiek w Masce Przeciwgazowej odwrócił głowę, spojrzał na niego. Sig nigdy nie widział niczego równie strasznego. To było jak w tym filmie z Vincentem Price’em, w którym naukowiec skrzyżował się z owadem. Jego głowa była gumową bulwą z lśniącymi soczewkami i groteskowym zaworem zamiast ust.

Sig doszedł do wniosku, że coś jest nie w porządku z jego mózgiem, że być może to coś gorszego niż udar. Czy udar może powodować halucynacje? Jeden z malowanych szwabów wymaszerował z makiety Verdun na tylny korytarz i porwał jego żonę. Może dlatego nie szczędził starań, żeby utrzymać się na nogach. Szwaby zaatakowały Haverhill i zbombardowały ulicę gazem musztardowym. Chociaż powietrze nie pachniało jak musztarda. Pachniało jak ciastka.

Człowiek w Masce Przeciwgazowej podniósł palec na znak, że niedługo wróci, po czym ruszył dalej, wlokąc Giselle za włosy. Znów zaczął śpiewać.

– Potem zjadła koziołka, który jej wpadł do gardziołka. Zachłanna suka!

Sig opadł na stołek. Jego nogi – nie czuł nóg. Podniósł rękę, żeby otrzeć twarz z potu, i dźgnął się w oko.

Buty zadudniły na podłodze pracowni.

Uniesienie głowy wymagało wielkiego wysiłku. Sig miał wrażenie, że balansuje na niej wielki ciężar, dziesięć kilogramów żelaza.

Człowiek w Masce Przeciwgazowej stanął nad makietą Verdun, patrząc na równinę pełną lejów, ruin, zasieków. Trzymał ręce na biodrach. Sig wreszcie rozpoznał jego ubranie: poplamiony kombinezon serwisanta klimatyzacji.

– Ludziki, ludziki! – zawołał Człowiek w Masce Przeciwgazowej. – Uwielbiam ludziki! „Chodzimy po górach i trawiastymi dolinami, boimy się polować ze strachu przed ludzikami”. – Spojrzał na Siga i dodał: – Pan Manx mówi, że jestem demonem rymów. Ja mówię, że jestem poetą, tylko o tym nie wiem. Ile lat ma pańska żona?

Sig nie miał zamiaru odpowiadać. Chciał zapytać, co serwisant zrobił z Giselle. Ale zamiast tego powiedział:

– Poślubiłem ją w siedemdziesiątym szóstym. Moja żona ma pięćdziesiąt dziewięć lat. Jest piętnaście lat młodsza ode mnie.

– Ty psie, ty! Rajcował cię seks z młodszymi. Nie macie dzieci?

Neerr. Nie. Mam mrówki w mózgu.

– To przez sewofluran – wyjaśnił Człowiek w Masce Przeciwgazowej. – Wpompowałem go przez klimatyzator. Od razu poznałem, że twoja żona jest bezdzietna. Ma twarde cycuszki. Ścisnąłem i mogę ci powiedzieć, że kobiety, które miały dzieci, nie mają takich cycków.

– Dlaczego to robisz? Dlaczego tu jesteś? – zapytał Sig.

– Mieszkacie naprzeciwko Vic McQueen. I macie garaż na dwa samochody, ale tylko jedno auto – odparł Człowiek w Masce Przeciwgazowej. – Kiedy pan Manx się zjawi, będzie miał gdzie zaparkować. Obracają się koła, obracają się koła jadącego Upiora. Obracają się koła, obracają się koła, od rana do wieczora.

Sig de Zoet słyszał powtarzające się odgłosy – syk, zgrzyt i łupnięcie. Nie wiedział, skąd pochodzą. Zdawało mu się, że brzmią w jego głowie, jak wcześniej piosenka Człowieka w Masce Przeciwgazowej. Miał je tam teraz, te syki, zgrzyty i łupnięcia, zamiast myśli.

Człowiek w Masce Przeciwgazowej popatrzył na niego.

– Victoria McQueen wygląda tak, jakby miała prawdziwy komplet cycuszków mamusi. Widziałeś je na własne oczy. Co myślisz o jej cyckach?

Sig wbił w niego spojrzenie. Rozumiał, o co pyta Człowiek w Masce Przeciwgazowej, ale nie mógł wymyślić odpowiedzi na takie pytanie. Przecież Vic McQueen ma tylko osiem lat… W jego umyśle Vic znów stała się dzieckiem, dziewczynką z chłopięcym rowerkiem. Przychodziła od czasu do czasu malować figurki. Przyjemnie było obserwować ją podczas pracy – malowała ludziki w cichym skupieniu, przymrużając oczy, jakby patrzyła w głąb długiego tunelu i próbowała zobaczyć, co jest po drugiej stronie.

– To jej dom po drugiej stronie ulicy, prawda? – zapytał Człowiek w Masce Przeciwgazowej.

Sig nie miał zamiaru mu mówić. Kolaborować. Właśnie to słowo przyszło mu do głowy, „kolaborować”, nie „współpracować”.

– Tak – usłyszał własny głos. Potem zapytał: – Dlaczego ci powiedziałem? Dlaczego odpowiadam na twoje pytanie? Nie jestem kolaborantem.

– To też sewofluran – odparł Człowiek w Masce Przeciwgazowej. – Nie uwierzyłbyś, jakie rzeczy ludzie mi mówią, gdy podam im trochę słodkiego piernikowego dymu. Pewna stara babcia, co najmniej sześćdziesiąt cztery lata, powiedziała mi, że doszła tylko jeden raz, gdy wzięła go w tyłek. Sześćdziesiąt cztery lata! A niech mnie! Czy będziesz mnie potrzebował, czy będziesz od tyłu ładował, gdy skończę sześćdziesiąt cztery lata? – zaśpiewał i wybuchnął niewinnym, perlistym śmiechem dziecka.

– Czy to serum prawdy? – zapytał Sig. Wypowiedzenie pytania wymagało ogromnego wysiłku; każde słowo było wiadrem wody, które trzeba mozolnie wyciągnąć z głębokiej studni.

– Niezupełnie, ale na pewno przytępia intuicję. Otwiera umysł, czyni go podatnym na sugestie. Zaczekasz, dopóki żona nie zacznie przytomnieć. Będzie pożerać mojego fiuta jak głodny człowiek lunch. Będzie myślała, że tak trzeba! Nie martw się, nie każę ci patrzeć. Wtedy będziesz już martwy. Słuchaj: Gdzie jest Vic McQueen? Obserwowałem dom przez cały dzień. Wygląda na to, że nikogo tam nie ma. Nie wyjechała na lato, prawda? To dopiero byłby ból. Chociaż ból jest cool!

Ale Sigmund de Zoet nie odpowiedział. Był rozproszony. W końcu do niego dotarło, co słyszy, co oznaczają te syki, zgrzyty i łupnięcia.

Dźwięki nie brzmiały w jego głowie. To płyta, której słuchał, Filharmonicy Berlińscy grali Cloud Atlas Sextet.

Muzyka się skończyła.

NOS4A2

Подняться наверх