Читать книгу Prześcignąć swój czas - Maciej Petruczenko - Страница 34

Towa­rzy­szu, czy to nie szkoda błony…

Оглавление

Skła­ma­ła­bym, twier­dząc dziś, że w latach szkol­nych marzy­łam o karie­rze spor­t­smenki. Byłam dziec­kiem dość ane­micz­nym, choć wyro­śnię­tym nad wiek. Moje ówcze­sne zain­te­re­so­wa­nia nie odbie­gały od zain­te­re­so­wań kole­ża­nek z klasy. W szkole pod­sta­wo­wej przy ul. Zakro­czym­skiej na Sta­rym Mie­ście kli­matu dla sportu nie było. I może ni­gdy moje pre­dys­po­zy­cje lek­ko­atle­tyczne nie zosta­łyby odkryte, gdy­bym nie tra­fiła na taką nauczy­cielkę wycho­wa­nia fizycz­nego, jaką nieco póź­niej, bo już w Liceum Ogól­no­kształ­cą­cym im. Jaro­sława Dąbrow­skiego na rogu Świę­to­krzy­skiej i Koper­nika, była pani Liliana Buch­holz-Onu­fro­wicz. Gdy tylko zaczę­łam tam naukę w roku 1960, ta pełna ener­gii kobieta wcią­gnęła nas w naj­róż­niej­sze spraw­dziany spor­towe, w któ­rych brali udział wszy­scy ucznio­wie i uczen­nice, więc było to cał­ko­wite prze­ci­wień­stwo zwy­cza­jów na Zakro­czym­skiej, gdzie lek­cje wf. bar­dzo czę­sto zamie­niano na tzw. godziny wycho­waw­cze. Tym­cza­sem Liceum Dąbrow­skiego oka­zało się szkołą bar­dzo uspor­to­wioną, cho­ciaż nie miało obiek­tów, jakich póź­niej docze­kały się szkoły śred­nie, cho­ciażby Tech­ni­kum Łącz­no­ści, gdzie tre­no­wał przy­szły mistrz olim­pij­ski w skoku wzwyż Jacek Wszoła. Dla­tego pierw­szy spraw­dzian na dystan­sie 60 metrów mia­łam na zwy­kłym kory­ta­rzu szkol­nym naszego liceum. Po biegu pani Buch­holz aż się zła­pała za głowę, spoj­rzaw­szy na sto­per, no i nie wie­rząc wła­snym oczom, kazała mi pobiec jesz­cze raz. Dopiero wtedy upew­niła się, że pierw­szy pomiar nie był błędny. No i tak doszło do mojego debiutu w lek­ko­atle­tyce.

Przy­znam szcze­rze, że swo­imi dobrymi wyni­kami byłam jesz­cze bar­dziej zasko­czona od pani pro­fe­sor. Ot, w wieku 14 lat przy­szło mi zwró­cić uwagę na tę dzie­dzinę życia, którą się wcze­śniej w ogóle nie inte­re­so­wa­łam, sie­dząc wiecz­nie z nosem w książ­kach. W dodatku sport w for­mie bie­ga­nia na czas od razu mi się spodo­bał, bo to nie była pre­fe­ro­wana wów­czas w szko­łach gim­na­styka, do któ­rej się kom­plet­nie nie nada­wa­łam.

W ślad za wrze­śnio­wym spraw­dzia­nem na kory­ta­rzu przy­szedł zaraz pierw­szy start na sta­dio­nie. Były to mię­dzysz­kolne zawody w parku Agry­kola. Wzię­łam udział w aż pię­ciu kon­ku­ren­cjach. Na 60 metrów zmie­rzono mi 8.3 sekundy, w skoku wzwyż 1,38 m, w skoku w dal około 4 metrów. Wyni­ków w pchnię­ciu kulą i rzu­cie dys­kiem już nawet nie pamię­tam.

Począt­kowo wyda­wało mi się, że naj­więk­sze moż­li­wo­ści mam w skoku wzwyż. Było to zresztą zro­zu­miałe, bowiem pośród rówie­śni­czek wyróż­nia­łam się warun­kami fizycz­nymi. Wysoki wzrost i dłu­gie nogi pre­de­sty­no­wały mnie do tej spe­cjal­no­ści już na pierw­szy rzut oka.

Pani pro­fe­sor potrak­to­wała sprawę cał­kiem serio i po uda­nym teście w Agry­koli skie­ro­wała mnie od razu do tre­nera Jana Kopyty w war­szaw­skiej Polo­nii, wcze­śniej jed­nego z naj­lep­szych oszczep­ni­ków na kuli ziem­skiej, któ­remu ciężka kon­tu­zja barku unie­moż­li­wiła zosta­nie rekor­dzi­stą świata i następcą legen­dar­nego Janu­sza Sidły. W naszym liceum Kopyto pro­wa­dził popo­łu­dniami zaję­cia Szkol­nego Koła Spor­to­wego. Oka­zało się to wyjąt­kowo dogod­nym splo­tem oko­licz­no­ści, ponie­waż zwią­za­nie się z Polo­nią było dla mnie aku­rat naj­ła­twiej­sze. Sta­dion tego klubu odda­lony był zale­d­wie o dwa przy­stanki tram­wa­jowe od placu Dzier­żyń­skiego (dziś Ban­ko­wego – przyp. aut.), gdzie miesz­ka­ły­śmy z mamą. Bli­skość dojazdu na tre­ning stała się więc dla mnie dodat­kową zachętą.

– Towa­rzy­szu, czy to nie szkoda błony – takimi słowy zwró­ciła się wtedy 16-let­nia Irena do innego począt­ku­ją­cego lek­ko­atlety Leszka Fidu­sie­wi­cza, który tak się zachwy­cił płyn­no­ścią jej biegu na sta­dio­nie Gwar­dii, że posta­no­wił sfo­to­gra­fo­wać mło­dziutką zawod­niczkę. Kto wtedy mógł prze­wi­dy­wać, że ona zosta­nie kie­dyś gwiazdą lek­ko­atletycznych sta­dio­nów, a on asem foto­re­por­terki…

Zimą 1960/1961 ćwi­czy­łam jesz­cze na kory­ta­rzu szkol­nym, ale wio­sną to już były tre­ningi na sta­dio­nie Polo­nii przy Kon­wik­tor­skiej, gdzie zna­la­złam się w pro­wa­dzo­nej przez Kopytę gru­pie razem z Marzeną Szych, Ewą Wyso­kiń­ską, Teresą Małecką, Hanną Puław­ską i Elż­bietą Cymer­man. Przy­go­to­wy­wa­łam się w zasa­dzie do dwóch kon­ku­ren­cji: skoku wzwyż i biegu na 100 metrów, lecz tre­ning był na tym eta­pie jesz­cze bar­dzo wszech­stronny. Kopyto nale­żał do zwo­len­ni­ków ostroż­nego postę­po­wa­nia z mło­dymi zawod­ni­kami bez przed­wcze­snej spe­cja­li­za­cji.

Pierw­szy suk­ces jako polo­nistka odnio­słam w zawo­dach na sta­dio­nie Gwar­dii. Miała to być inau­gu­ra­cja sezonu 1961. Począ­tek rywa­li­za­cji zapla­no­wano na godzinę dzie­siątą rano. Na Racła­wicką doje­cha­łam dopiero o 9.50. Pozo­stało mi nie­spełna dzie­sięć minut na roz­grzewkę. Mimo to zwy­cię­ży­łam w skoku wzwyż wyni­kiem 1,50 m, co było pewną nie­spo­dzianką, bo za fawo­rytki uwa­żano Cymer­man i Jaku­bow­ską. A roz­po­czę­łam kon­kurs od wprost dzie­cin­nej wyso­ko­ści… 1,00 m.


Sprinty zaczynała od razu od zdecydowanych zwycięstw.

– Pół­tora metra to dzi­siaj rów­nież śmieszna wyso­kość, nawet dla juniorki – kon­ty­nu­uje wspo­mnie­nia Irena. – Nie można jed­nak zapo­mi­nać, że w owym cza­sie lek­ko­atle­tyka nie była jesz­cze tak roz­wi­nięta jak obec­nie. Rekor­dzistka świata – Rumunka Iolanda Balas sto­so­wała wciąż archa­iczny styl noży­cowy i ja też prze­cho­dzi­łam poprzeczkę tym spo­so­bem. Bez­kon­ku­ren­cyjny teraz styl Fos­bury-flop, tyłem do poprzeczki, miał być zapre­zen­to­wany światu dopiero za sie­dem lat, gdy po raz drugi star­to­wa­łam na igrzy­skach olim­pij­skich – w Mek­syku – i o ska­ka­niu wzwyż zdą­ży­łam cał­ko­wi­cie zapo­mnieć.

Okres moich prób­nych star­tów koja­rzy mi się przede wszyst­kim ze sław­nymi wtedy Czwart­kami Lek­ko­atle­tycz­nymi, orga­ni­zo­wa­nymi przez redak­cję „Expressu Wie­czor­nego” na sta­dio­nie Legii przy Łazien­kow­skiej. Była to nie­sły­cha­nie poży­teczna, póź­niej nie­słusz­nie zanie­chana na czas pewien coty­go­dniowa impreza, którą w pierw­szej poło­wie lat dzie­więć­dzie­sią­tych zaczęto roz­wi­jać w skali ogól­no­pol­skiej. Czwartki expres­sowe dawały na początku lat sześć­dzie­sią­tych szansę spraw­dze­nia się każ­demu, kto miał choć tro­chę zapału do lek­ko­atle­tyki, nie­za­leż­nie od tego, czy był zrze­szony w klu­bie, czy nie. Wielu naszych lek­ko­atle­tów roz­po­czy­nało karierę poprzez udział w Czwart­kach. Nie ukry­wam, że i mnie te zawody przy­nio­sły pierw­szy roz­głos w obrę­bie War­szawy. „Express Wie­czorny” czy­tany był dosłow­nie przez wszyst­kich, a w rubryce spor­to­wej zawsze poda­wano nazwi­ska i wyniki trium­fa­to­rów kon­ku­ren­cji. Wkrótce osią­gnę­łam rezul­tat, który sku­pił uwagę kibi­ców na mojej oso­bie. Był to rekord Pol­ski mło­dzi­czek w skoku wzwyż – 1,565 m – przy­po­mina sobie ówcze­sna boha­terka Lek­ko­atle­tycz­nych Czwart­ków.

Prześcignąć swój czas

Подняться наверх