Читать книгу Grzech - Max Czornyj - Страница 21
21 GRUDNIA
14
ОглавлениеRobert Wolski wrócił do domu wczesnym popołudniem. Zaparkował samochód przed wjazdem do garażu i z ulgą zauważył, że w domu nie ma jego siostry. Wcześniej nie zgodził się, by towarzyszyła mu przy identyfikacji zwłok, a kiedy okazało się, że zamordowaną nie jest Marta, odesłał ją z kwitkiem do domu. Nie chciał, żeby widziała go w tym stanie. Potrzebował samotności. Dzięki niej mógł się w całości poddać biegowi wydarzeń. Oddać cierpieniu, samoudręczeniu, a do tego kontemplacji jedynego, co mu pozostało – nadziei.
Postanowił biernie czekać i zobaczyć, co się stanie. W ciągu kilku ostatnich godzin przeżył zaraz po sobie szok, żałobę i odprężenie. To ostatnie może zupełnie nieracjonalne, może głupie i naiwne, ale przyszło mimochodem. Spłynęło na niego jak łaska niebios i pozwoliło zebrać się w miarę do kupy. Może jest jakaś nadzieja? Kolejna myśl była taka, że łudzenie się happy endami zaboli go jeszcze bardziej, ale jakie to miało znaczenie?
Zdjął płaszcz, zsunął buty i poszedł do kuchni. Do drzwi lodówki przypięta była kolorowa kartka od Klary. Zapewniała na niej, że jest pod telefonem, czeka w każdej chwili, a jej dom jest dla niego zawsze otwarty. Siostrzane frazesy. Na pewno marzyła o tym, żeby zwalił się do niej na święta i rozpaczał, mówiąc tylko o żonie, której ta nie znosiła. Może dociągnęliby tak do Wigilii, a potem wszyscy by się pozabijali. Najlepiej przy otwieraniu prezentów. Chociaż jak miałby wysiedzieć przy wspólnym stole? Jak miałby udawać, że nie myśli?
Chciał być sam.
Zmiął kartkę i wyrzucił ją do śmietnika. Otworzył szafkę, ale nie było w niej whisky. Musiał zostawić butelkę gdzieś indziej poprzedniego wieczoru. Przezornie zerknął jeszcze do lodówki, ale tam także jej nie było. Zirytowany popatrzył na parapecie, pod stołem i ciężko sapiąc, wrócił do salonu. Obok fotela, w którym zasnął, również nie było butelki. Zajrzał nawet pod złożony przez Klarę koc, za poduszkę na wersalce i za telewizor. Dopiero wtedy coś błysnęło mu obok stolika. No tak, nie popatrzył pod szklany, matowy blat.
Niemalże podbiegł, chwycił flaszkę i jednym ruchem ją odkręcił. Nie zamierzał szukać szklanki. Wlał w siebie co najmniej pięćdziesiątkę, wypuścił powietrze i znowu pociągnął prosto z gwinta. Odstawił whisky na stolik i z plaśnięciem opadł na fotel. Robiło się już ciemno, ale nie chciał zapalać światła.
Siedział od kilku minut całkowicie bez ruchu, gdy usłyszał dzwonek telefonu. Wyszarpnął go z kieszeni spodni i zerknął na wyświetlacz.
Klara.
Zapewne po raz setny chciała go pocieszyć, powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, i na koniec zaprosić do siebie. Gdyby odmówił, być może zaoferowałaby, że przyjedzie do niego. Wtedy musiałby odmówić po raz kolejny, a ona namawiałaby go nadal. Byłaby gorsza od bandy jehowych, zawracających dupę zasadami swojej wiary. Ostatecznie stwierdziłaby, że zrobiła już, co miała zrobić, i że zaraz będzie, całusy, pa, pa.
Potrzymał chwilę telefon w dłoni, przyglądając się zdjęciu siostry. Zrobił je dwa lata temu, kiedy spędzali razem wakacje nad morzem. On, Marta, ona i jej mąż. Klara miała wtedy nieco dłuższe włosy, była oczywiście szeroko roześmiana i coś mówiła. Lubił to zdjęcie. To wtedy, po latach problemów, zaczęli prostować swoje relacje.
Nacisnął przycisk rozłączenia.
Sięgnął po raz kolejny po butelkę, pociągnął łyk i otarł usta wierzchem dłoni. Z trudem podniósł się z fotela i na lekko zmiękczonych nogach skierował się w stronę schodów. Podciągając się za poręcz, wszedł na górę i poczłapał do gabinetu. Podszedł do biurka, ale mimo że jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności, nie mógł przez chwilę znaleźć szuflady. Przebiegł palcami po drewnianym rancie, wyczuł opuszkami szczelinę i dopiero wtedy trafił na metalowy kluczyk. Pociągnął za niego, wyciągając szufladę. Przez chwilę przebierał w niej po omacku, wreszcie znalazł to, czego szukał.
W gwałtownym, gniewnym tiku lewą dłonią strącił stertę leżących na blacie kartek. Starannie ułożona kupka rozpadła się i z szelestem sfrunęła na podłogę wokół biurka. To, co napisał, nie miało już żadnego znaczenia. Historie, które wymyślał, wiedząc, że Marta jest tuż obok, nie były warte opowiedzenia.
W prawej ręce ściskał wielki sportowy nóż. Czuł szorstkość jego idealnie wyważonej rękojeści i cieszył się znacznym ciężarem. Dotknął ostrzem policzka. Poczuł, że rozcina mu skórę, a wtedy przycisnął jeszcze mocniej. Na tyle mocno, że ostrze drasnęło kość.
Nie bolało. A chciał czuć ból.
Zszedł na dół i wewnętrznymi drzwiami dostał się do garażu. Tym razem musiał zapalić światło, bo ze względu na brak okien w środku panowała całkowita ciemność. Blask wiszącej tuż nad nim setki na chwilę go oślepił. Miał ochotę z całej siły rąbnąć pięścią w żarówkę, ale się opanował.
Przeszedł przy ścianie i nachylił się nad wielkim tekturowym pudłem. O wiele większym od tego, w którym trzymali rzeczy tej nieszczęsnej ofiary. O wiele większym, o wiele brudniejszym, a do tego śmierdzącym smarem i farbą. Jednym ruchem wyszarpnął je, wyrzucając na cementową podłogę śrubokręty, klucze i puszki. Tę, która potoczyła mu się pod nogę, kopnął z całej siły wprost w bramę wjazdową. Sięgnął po leżącą za pudłem grubą deskę. Z zadowoleniem ustawił ją pionowo pod ścianą i zataczając się, odszedł na drugi koniec garażu.
Wyprostował się, lekko wygiął do tyłu i rzucił.
Nóż zanurzył się w drewnie jak w maśle.