Читать книгу Grzech - Max Czornyj - Страница 5
20 GRUDNIA
3
ОглавлениеPoznał Martę osiemnaście lat temu. Była sama końcówka lat dziewięćdziesiątych. Zmierzch ery Pegasusa, Atari, gum Turbo i kaset wideo. Zmierzch czasów, które mógł teraz nazwać beztroską młodością. Mimo wszystko nie czuł do nich łzawego sentymentu, który wywoływałby lawinę przyjemnych wspomnień. Wręcz przeciwnie. Dzieciństwo spędzone w podlubelskim miasteczku, które od młodości zasysało w swoje podwórka, krzaki i bramy, jedynie cudem nie zakończyło się katastrofą. W wieku dwunastu lat po raz pierwszy wlał w siebie wódkę, niedługo później wstrzyknął jakiś gówniany narkotyk.
Do szkoły chodził niewiele albo wcale. Co z tego, że wzywali jego matkę, skoro nie mogła sobie z nim poradzić. Ojciec zasuwał w fabryce po czternaście godzin, więc po powrocie nie miał nawet siły go sprać. Teraz wiedział, że w rzeczywistości pracował kilka godzin mniej, a później zwyczajnie chlał, ale to też odbierało mu wychowawczy animusz. Matka sprytnie zakryła alkoholizm pracoholizmem.
Nieszczęśliwy wypadek ojca też zapewne wynikał z umiłowania do trunków. Spadł z platformy podnośnika wyciągniętej na wysokość trzeciego piętra. Mimo lądowania na betonie jakimś cudem przeżył. O kocie powiedziałoby się wtedy, że stracił jedno z żyć. Jego ojciec stracił jedynie czucie od pasa w dół i pracę. Renta w żałosnej wysokości nie wystarczała na zakup lekarstw i środków pielęgnacyjnych. Mimo wszystko upadek ojca otrzeźwił go i postawił na nogi.
Nie było rady. Matka musiała pójść do pracy. Wieczna kura domowa i zrzędliwa plotkara nie mogła jednak przebierać w ofertach. W tych paskudnych latach dziewięćdziesiątych nie miała możliwości żadnego legalnego zarobku, a budżet domowy wołał o pomoc. Co za eufemizm. To ich żołądki wołały o coś lepszego od chleba i salcesonu. A jak wiadomo, głód wymusza zdecydowane działania. Do tego jego siostra miała iść w przyszłym roku na studia, a to był dodatkowy wydatek. Wszelkie ambicje matki skupiły się na niej. Jego przyszłość już dawno uznała za straconą.
Wtedy gdy cały świat mówił o sklonowaniu owcy Dolly, udało im się sprzedać mieszkanie. Zawiły stan prawny zakładowego lokum ojca obniżył cenę do poziomu śmieszności. Tyle że dla nich to była fortuna. Pozwoliła wynająć małą kawalerkę na obrzeżach Lublina i wprowadzić do menu kilka nowych produktów. Tak więc era Pegasusa, Atari, gum Turbo i kaset wideo kojarzyła mu się zupełnie inaczej. Dla niego prawdziwy przełom tysiąclecia nadszedł wtedy, gdy poznał Martę. Naiwne i słodkie wspomnienie. Pieprzona melancholia oparta na projekcji kiczowatych scen miłości.
Zanim jednak los zetknął go z Martą, zdążył wymierzyć mu ostre ciosy. Oderwany od dawnych przyjaciół, od zarzyganych podwórek i zaszczanych piwnic, został całkiem sam. Bez pieniędzy, bez alkoholu i bez znajomych, którzy pędziliby narkomański kompot. Na Klarę też nie miał co liczyć. Wyrosła na taką samą cichą świętoszkę jak ich matka i tak samo jak ona miała go za menela.
Przeprowadzka do Lublina zrujnowała poczucie stabilności, ostatnią deskę ratunku staczającego się nastolatka. Zamiast wódki kupionej przez przyjaciela wypijał czteropak piwa wyniesionego pod pazuchą z delikatesów. O wódkę było o wiele trudniej. Zawsze skrzyła się na honorowym miejscu, na półkach za ladą.
W dniu, kiedy zetknęli się po raz pierwszy, był mocno zawiany. W tym czasie poranny cug wynosił go z domu, wlókł obok zawodówki, do której się jakimś cudem dostał, i wyrzucał gdzieś w centrum. Czasem zahaczał o dwie, trzy lekcje, ale nie wtedy. Tego dnia przespał właściwy przystanek. Pięć kolejnych też. Obudził się dopiero na Turystycznej. W tamtych czasach była to właściwie zamiejska ulica, prawdziwy limes pomiędzy tym, co można było nazwać Lublinem, a jego dzikimi peryferiami.
Był marzec, od kilku dni w powietrzu dało się wyczuć wiosnę. Ten straszny kicz wspomnień łagodził obraz śnieżycy, która rozpętała się, kiedy wysiadł z autobusu. Nieoczekiwana, przy dodatniej temperaturze, szybko owiała okolicę mokrym, białym puchem.
Wściekły na siebie postanowił pójść do centrum na piechotę. Nawet gdyby na co dzień komunikacja publiczna działała poprawnie, w taką pogodę nie było sensu czekać. Prędzej zamieniłby się w bałwana. Naciągnął na dłonie rękawy, splótł ręce i ruszył przed siebie. Chodnik był wąski, a śnieg pokrywał go coraz grubszą warstwą. Zszedł na ulicę, ustępując miejsca idącej z naprzeciwka dziewczynie.
Przez ułamek sekundy zwrócił na nią uwagę. Przytrzymywała kaptur, który wiatr i nacierający śnieg ściągały jej z głowy. Kiedy się minęli, miał wrażenie, że się uśmiecha. Nie był ani casanovą, ani nawet dzielnicowym donżuanem, więc pozostawił to bez odzewu. Zresztą co miał zrobić? Odwrócić się, pobiec za nieznajomą i zaoferować jej swoją starą i poplamioną kurtkę? Iść przed nią, torując drogę jak średniowieczny papieski pupilek? Nawet o tym nie pomyślał. Po prostu minął ją i kuląc się z zimna, poszedł dalej.
Wtedy odezwał się Bóg, los lub przeznaczenie.
Usłyszał świst kół ślizgających się na śniegu, trzask uderzenia o chodnik i plaśnięcie upadającego ciała. Kiedy się odwrócił, dziewczyna leżała kilka metrów od przechylonego na bok poloneza. Od razu zauważył, że tak usilnie przytrzymywany kaptur został zerwany z głowy, wokół której zebrała się krew. Czerwona aureola na bieli śniegu.
Jakiś instynkt kazał mu działać. Dobiegł do dziewczyny i bezradnie zaklął. O reanimacji nie miał żadnego pojęcia. Roztrzęsionymi rękami poprawił głowę leżącej i wyczuł, że prawa strona jej twarzy została potrzaskana. Skostniałymi palcami dotykał ciepłej, lepkiej krwi. Z trudem oddychał, wściekły, że nie wie, co robić. Wtedy ktoś odsunął go na bok i nachylił się nad dziewczyną. Nie mógł patrzeć na to, jak spasiony mężczyzna miażdży jej żebra, walcząc o akcję serca.
Na sztywnych nogach podszedł do poloneza. W tym momencie drzwi się otworzyły i wyskoczyła z niego drobna blondynka. W szoku dyszała, trzęsła się i przywołując wszystkich świętych, krzyczała, że dopiero dostała prawo jazdy. To były pierwsze słowa, które usłyszał od Marty.
Osiemnaście lat, które minęło od tamtego dnia, składało się na całkiem nową historię. Nie upłynęło ani wolno, ani wyjątkowo szybko. Przemknęło tak, jak przemyka dobry czas w życiu każdego człowieka. Mógłby zażartować, że ich związek stał się pełnoletni. Ale teraz ta myśl zamiast uśmiechu wzbudziła w nim jedynie jeszcze głębszą rozpacz. Ta myśl i myśl o tym, co zrobił.
Nie chciał, żeby te osiemnaście lat okazało się dla nich wiecznością.