Читать книгу Zew nicości - Maxime Chattam - Страница 10
5
ОглавлениеChłodny księżyc nieczułym okiem spoglądał na scenę rozgrywającą się gdzieś na południowym przedmieściu Paryża. Wyboista droga, dziury przyozdobione błotem, na poboczach zbrązowiała, anemiczna roślinność, z ugoru ciągnącego się wzdłuż jaru skrywającego tory kolejowe strzelało w górę kilka drzew. Jedynie szczyty paru wieżowców, poznaczone licznymi świetlnymi punkcikami, świadczyły o tym, że w położonych w znacznej odległości miejscowościach istnieje życie. Resztę stanowiły ekrany akustyczne, węzeł drogowy, opustoszały parking przy supermarkecie, a dalej już tylko nieużytki i niekończący się szereg dachów, domów zwróconych plecami do miejsca, w którym faktycznie nie było czego podziwiać.
Ludivine wysiadła z samochodu w towarzystwie Guilhema i prześlizgnęła się między furgonetkami żandarmerii oraz wozami strażackimi, których migające światła zabarwiały krajobraz niebieskimi i czerwonymi błyskami. Z oddali dochodził pomruk ruchu ulicznego, niezmordowanie, prawdziwy puls cywilizacji.
Dwoje żandarmów wspięło się na porośnięty wysoką trawą nasyp i znieruchomiało, by przyjrzeć się spektaklowi rozgrywającemu się piętnaście metrów niżej. Strome zbocze nie ułatwiło dostępu krzątającym się w dole osobom, w większości umundurowanym. Tory wkopano w ziemię, cztery równoległe szyny, nad którymi górował kabel wysokiego napięcia. W tym relatywnym mroku drgała bańka chirurgicznej jasności rozpięta pod żarówkami przenośnych reflektorów zamontowanych na stojakach. Wyznaczały one strefę długą na ponad dwadzieścia metrów i obejmującą całą szerokość nasypu. Ludivine odgadła, że nie sięgały dalej jedynie z braku wystarczającej ilości sprzętu, gdyż w pewnej odległości zaraz dostrzegła samotne sylwetki przeczesujące teren za pomocą promieni potężnych latarek. Później zauważyła tył kolejki RER, niedaleko miejsca, w którym sama stała. W wagonach wygaszono światła, jakby pociąg został tu porzucony – przypominał wydrążone truchło ogromnego stalowego robaka i tylko jego czerwone oczy płonęły w ciemności.
W dole, tuż u ich stóp, strażacy stali w tyle z rękami opartymi na biodrach albo skrzyżowanymi na piersi, podczas gdy żandarmi kończyli ogradzać strefę ochronną, z której przepędzili wszystkich, nawet dwóch mężczyzn w białych uniformach służb ratowniczych.
Ludivine wydało się nagle, że cofnęła się w czasie o dwa lata i znów jest na dworcu, gdzie tamten szaleniec zepchnął na tory tylu ludzi, ilu tylko zdołał. Był to punkt zwrotny w jej karierze, w jej życiu jako śledczej, ale też jako kobiety. Jednym mrugnięciem przegnała wspomnienia. Była tutaj i teraz, chodziło o zupełnie inną sprawę.
Zeszła po skarpie, uważając, by się nie ześlizgnąć. Zjechała kawałek, a gdy dotarła na dół, wraz z Guilhemem wtopiła się w grupę strażaków i w końcu stanęła twarzą w twarz z żandarmem w randze porucznika. Nie była w nastroju do pogaduszek, więc niezwłocznie pokazała mu swoją legitymację – cywilny strój nie zdradzał ani stopnia, ani dokładnej funkcji – co zaoszczędziło jej konieczności przedstawiania się.
– Jesteście z antynarkotykowego wydziału śledczego? – spytał porucznik.
– U nas nazywa się to DCO, wydział do spraw przestępczości zorganizowanej, ale nie, byliśmy akurat na dyżurze, w razie potrzeby przekażemy im informację.
– Przejmujecie sprawę?
– To zależy, co tu właściwie mamy.
Zmierzył ją przenikliwym spojrzeniem, a potem wskazał oświetlony obszar nieopodal.
– Trzy kostki haszyszu, a przede wszystkim wielką torbę z podejrzanymi saszetkami, nie jestem ekspertem. Wolałem od razu do was zadzwonić, na wypadek gdyby gość okazał się starym znajomym naszych kolegów z antynarkotykowego.
– Powiadomił pan CIC3? – zapytał Guilhem.
– Oczywiście, powinni tu być lada moment.
Mężczyzna, około trzydziestki, z pociągłą, nieco surową twarzą, wyróżniał się bystrym spojrzeniem. To dobry znak, pomyślała Ludivine, być może nie przyjechali na darmo.
– Poczekajmy na nich i nie zanieczyszczajmy niepotrzebnie miejsca zdarzenia – przypomniała śledcza. – Jak się pan nazywa?
– Porucznik Picard.
– Odwalił pan kawał dobrej roboty.
Wkrótce zjawiła się ciężarówka CIC i jeden z techników rozpoznał Ludivine, którą spotykał przy okazji wcześniejszych spraw. Postanowiła to wykorzystać.
– Znajdą się dla nas stroje? Wolałabym nie tracić czasu i od razu rzucić na to okiem.
Mężczyzna zawahał się, a następnie wskazał jeden z pojemników w tyle w pełni wyposażonej ciężarówki. Parę minut później Ludivine i jej kolega mieli na sobie białe kombinezony z kapturem w zestawie z maską, rękawiczkami i osłonami na buty.
Ludivine weszła w jasno oświetlony reflektorami prostokąt i natychmiast zauważyła ciemnoczerwone smugi ciągnące się wzdłuż podkładów, a potem fragmenty ciała. Występowały we wszystkich rozmiarach, z niektórych przebijała złamana kość, na innych widniały paski skóry, ale większość była jedynie purpurową masą. Lśniącymi pąkami śmierci. Ludivine zanotowała w pamięci, że jest ich coraz więcej, w miarę jak oddala się od pociągu. Powoli wypuściła powietrze przez nos. Nie miała ochoty oglądać więcej. Naprawdę. Zaczęła żałować spokojnego wieczoru na kanapie i przeklęła rządzące życiem przypadki, które sprawiły, że tego dnia pełni dyżur.
Jej wzrok powędrował wzdłuż szyn i natrafił na mężczyznę leżącego na boku zaledwie kilka metrów dalej, pomiędzy dwoma torami. Stracił nogi poniżej kolan i wszystko powyżej szczęki. Ta wisiała luźno, upstrzona kropelkami krwi, groteskowa. Wówczas Ludivine dostrzegła samotny reflektor stojący dużo dalej i pojęła, że oświetla on inny kawałek. Wróciła do umundurowanego porucznika, który trzymał się na uboczu, żeby nikomu nie przeszkadzać, jego uwagi nie uchodziło jednak nic z tego, co się wokół działo, zwłaszcza poczynania techników do spraw identyfikacji kryminalnej, którzy zaczęli rozstawiać na ziemi znaczniki sygnalizujące umiejscowienie poszczególnych dowodów.
– Punkt zderzenia jest tam? – spytała, opuszczając papierową maskę.
– Tak sądzimy – potwierdził porucznik. – Tam też leży torba z narkotykami.
– I tam znajduje się głowa?
– To, co z niej zostało.
– A dolna część nóg?
– Nadal szukamy. Strażacy mówią, że mogą być gdzieś pod wagonami, rozsmarowane kołami na całej długości składu. To się czasem zdarza.
Ludivine uniosła brwi, już wykończona tą krwawą eskalacją. Podeszła do ciała i ostrożnie je okrążyła, a potem przykucnęła, by mu się przyjrzeć.
Ramiona były uniesione i znieruchomiałe powyżej torsu, dłonie otwarte, jakby nieboszczyk chciał się bronić przed uderzeniem. Brakowało kilku palców, bez wątpienia oderwanych, gdy walnęła w niego lokomotywa.
Zbliżył się Guilhem, który rozmawiał z innymi świadkami, jego kombinezon szeleścił przy każdym kroku.
– Maszynista nic nie widział? – zagadnęła.
– Jak możesz zauważyć, znajdujemy się na zakręcie, a on jechał z prędkością ponad siedemdziesięciu kilometrów na godzinę, zwłoki leżały na torach, maszynista jest tego pewien, gdyby było inaczej, spostrzegłby, jak facet rzuca się pod pociąg. Na szczęście nie wiózł pasażerów, więc mógł bez żadnych konsekwencji pociągnąć za hamulec bezpieczeństwa. Skład zatrzymał się tam, gdzie teraz stoi. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że ciało tylko przemieściło się nieznacznie w stosunku do pierwotnego miejsca zderzenia. Pociąg powlókł za sobą kilka kawałków, ale korpus, równiutko odcięty, przeleciał ledwie kilka metrów i wylądował tutaj.
Spodnie do biegania zrolowały się wokół bladych ud zmarłego, odsłaniając kolorowe bokserki. Postrzępiona koszulka ukazywała dość umięśniony, lecz porozrywany męski brzuch, w wyniku kolizji skóra rozdarła się jak zwykła przepełniona torba, a jelita wypadły na nasyp.
Żandarm kontynuował przemowę:
– Obok lokomotywy stoi jeden z naszych kolegów z brygady z maszynistą i facetami od kolei państwowych. Mówią, że trzeba tu szybko posprzątać, bo kontrola ruchu chce korzystać z tej trasy od wczesnego rana, w godzinach szczytu. Wygląda na to, że nawet kiedy mamy do czynienia z miejscem zbrodni, priorytetem jest przepustowość. – Ludivine burknęła coś na znak niezadowolenia, ale nie skomentowała. – Widziałaś, jak zjechały mu gacie? – ciągnął Guilhem. – Dziwne, nie? Poza tym w górnych kończynach można zaobserwować stężenie pośmiertne, które nie pojawia się wcześniej niż po trzech czy czterech godzinach i maksymalny poziom osiąga mniej więcej po dziesięciu, a przecież do wypadku doszło półtorej godziny temu. Było już tak, kiedy zjawili się żandarmi, potwierdził mi to porucznik Picard. Facet nie żył od jakiegoś czasu, zanim przejechał go pociąg! To się nie trzyma kupy.
– Sam do tego wszystkiego doszedłeś? – zdumiała się Ludivine, która znała zakres kompetencji kolegi, ale również jego braki.
– Nie, przyznaję. Picard chyba się w tym orientuje. Ambitny gość. To on pokrótce objaśnił mi sytuację. Kiedy na dokładkę zobaczyli prochy, postanowił od razu do nas zadzwonić.
W okresie, gdy przesadzała ze wszystkim, Ludivine przeczytała i wykuła na pamięć dziesiątki podręczników kryminologii po francusku i po angielsku. Potrząsnęła głową, przypominając sobie, co wie na temat tego typu wypadków.
– Zderzenie z pociągiem jest tak gwałtowne, że może zerwać ofierze ubranie albo pozwijać je w ten sposób, a czasem nawet ją usztywnić, „uwięzić” w danej chwili, do tego stopnia, że stan ten można pomylić z klasycznym stężeniem pośmiertnym. Nie jestem lekarką sądową, ale poszarpana tkanka poniżej kolan wygląda dokładnie tak, jak należałoby się spodziewać po zetknięciu z kołami kolejki. Poza tym obok śladów cięcia widnieją smugi smaru, to potwierdza moją hipotezę.
– Zrobiłem szczegółowy obchód – nalegał Guilhem – i mogę cię zapewnić, że krew została rozprowadzona w wyniku zderzenia, ale nie ma dowodów na to, że później nadal tryskała, żadnych rozbryzgów wokół korpusu, jakby serce momentalnie przestało bić. Czy to możliwe?
Ludivine posłała mu krótkie zaciekawione spojrzenie.
– Picard obszukał zwłoki?
– Nie, przeprowadził tylko badanie wizualne, żeby na szybko wyrobić sobie zdanie, ale niczego nie zanieczyścił.
Mimo agresywnej jasności spływającej z reflektorów Ludivine wyjęła z kieszeni kurtki małą latarkę, skierowała ją w stronę fałd na zwłokach i przyjrzała się kilku upartym cieniom. Nie dostrzegła niczego szczególnego, ale na dłużej zatrzymała się nad gardłem. Powyżej z mężczyzny została już tylko żuchwa. To, co przeżył, co czuł, jego pamięć zmysłowa, historia, wszystko, co go definiowało, zostało porwane, raz na zawsze unicestwione wśród zgrzytu stali, w mgnieniu oka. Ludivine przesunęła się ku przedramionom, a później ku dłoniom. Brakowało dwóch palców, a trzy były kompletnie odłączone od ciała. Kilka złamanych paznokci sterczało niczym koniuszki kości. Kobieta pochyliła się jeszcze niżej i trwała nieruchomo przez kilkanaście sekund, wąchając z zaintrygowaną miną, a następnie przyjrzała się dłoniom, omiatając każdy ocalały palec promieniem latarki.
– Nie, to nie jest robota dla DCO – rzuciła, ledwie poruszając wargami.
Tym razem Guilhem zrobił krok w jej stronę.
– Mimo narkotyków? – dociekał.
Ludivine wskazała powykręcane dłonie.
– Ten człowiek albo nosił bransoletki, które w chwili zderzenia zacisnęły się wokół nadgarstków, a potem się zerwały i upadły gdzieś dalej, albo przed śmiercią miał związane ręce.
Guilhem również się nachylił.
– O cholera.
– A widzisz paznokcie? Nie są jego. Niektóre mają warstwę lakieru. Przyklejono je na jego własnych. Nie ten rozmiar, nie ten kształt.
– Myślisz, że to transwestyta?
– Nie, myślę, że to morderstwo.
3
Wyjaśnienia skrótów zamieszczono na końcu książki.