Читать книгу Zew nicości - Maxime Chattam - Страница 16
11
ОглавлениеSegnon skrzyżował ręce na potężnej piersi, Guilhem zagłębił się w fotelu, a przywódczyni ich niewielkiej grupy wycofała się na swoje miejsce, z dala od przybysza.
Ludivine wciąż przetrawiała to, co usłyszała. DGSI, skrót budzący niemal trwogę. Synonim niejawności, bardzo swobodnego traktowania przepisów prawa. Odległy organizm stosujący nieznane jej metody, źródło wszystkich najbardziej szalonych plotek i fantazji. Tajne służby.
– Nikt mnie nie poinformował – rzuciła w końcu Ludivine, usiadłszy. Nie umiała stwierdzić, czy silniej oddziałuje na nią fakt, że DGSI wtargnęło w te mury, czy szczególna aura jego reprezentanta.
– Ale moi zwierzchnicy informowali dziś rano waszego pułkownika. Proszę do niego zadzwonić.
– Skąd wiecie, że badamy sprawę Laurenta Bracha? – spytał Guilhem.
– Obserwowaliśmy go.
W małym pomieszczeniu zapadła cisza, jedynie dzwonek telefonu dobiegający z głębi piętra świadczył o tym, że czas dalej płynie.
– Śledziliście go, gdy został zamordowany? – dociekała Ludivine.
Marc Tallec pchnął drzwi, by je zatrzasnąć, i z rękami w kieszeniach kurtki stanął na środku, pomiędzy trójką śledczych.
– A więc to pewne, to było morderstwo? Wykluczyliście możliwość samobójstwa?
Ludivine wykrzywiła twarz w grymasie. Jej krótko przycięte paznokcie nerwowo stukały o brzeg biurka. Wreszcie skinęła głową.
– Panie Tallec…
– Marc, proszę mi mówić Marc.
– Zjawia się pan i wypytuje o postępy w trwającym śledztwie, bez żadnych formalności, niczego nam nie wyjaśniwszy, przykro mi, ale nie sądzę, żebym mogła udzielić odpowiedzi.
Jego źrenice zdawały się topić ścianę, po której przesuwał wzrok, aż jego oczy spoczęły na funkcjonariuszce. W jego spojrzeniu kryło się coś dziwnego. Coś wytrącającego z równowagi. Jakiś błysk, intensywność czy twardość, której kobieta nie potrafiła zidentyfikować.
Odezwał się telefon Ludivine. Przy każdym sygnale mrugała i Marc Tallec musiał gestem przynaglić ją, by odebrała, zanim w końcu to zrobiła. Pułkownik Jihan mówił zwięźle, autorytarnym tonem: w każdej chwili może zjawić się u nich niejaki Marc Tallec, powinni potraktować go grzecznie i okazać mu posłuszeństwo. „I uległość?” – miała ochotę wtrącić Ludivine hardo, co odpowiadałoby jej obecnemu nastrojowi, ale powstrzymała się przez wzgląd na przełożonego. DGGN i Levallois, gdzie mieściła się siedziba DGSI, prosiły o pełną współpracę, a po głosie rozmówcy poznała, że właściwie jej zażądały. Powiadomiono nawet BLAT, podlegające żandarmerii Biuro do Walki z Terroryzmem. Gdy się rozłączyła, Marc Tallec zrobił głęboki wdech, a jego nieprzystępną twarz rozjaśnił nagle uprzejmy uśmiech.
– Przykro mi, że wszystko odbywa się bez należytych formalności i w takim pośpiechu, ale tego wymaga sytuacja. Zacznę od nowa: mam na imię Marc.
Tym razem uścisnął wszystkim obecnym dłonie, kończąc na Ludivine.
– Dlaczego DGSI interesuje się Laurentem Brachem? – rzuciła zamiast powitania.
Marc skinął głową.
– No dobrze, w takim razie ja zacznę. Mieliśmy go na oku od paru miesięcy. Brach przez krótki czas przebywał we Fresnes. Tam przeszedł na islam i to nie w jego najpowszechniejszej i najbardziej tolerancyjnej postaci, chodziło o bardziej radykalny odłam. Jesteście zaznajomieni z tą problematyką? – Ludivine zaprzeczyła ruchem głowy, a Segnon poszedł w jej ślady. – Upraszczając – podjął Marc Tallec – salafici to radykalni muzułmanie z grupy sunnitów, którzy pragną powrotu do pierwotnej wersji islamu, do wersji „surowej”, jak moglibyśmy ją określić według naszych zachodnich kryteriów. Większość salafitów to kwietyści, owszem, są rygorystyczni, bezkompromisowi i archaiczni, ale nie darzą sympatią ruchów opartych na przemocy. Nas interesują tacy, którzy szukają możliwości zaangażowania politycznego. Ci mogą nawiązać kontakty z największymi ekstremistami wśród salafitów: z rewolucjonistami lub dżihadystami, których my nazywamy terrorystami. We francuskich więzieniach pełno jest salafitów, a ich nauczanie zyskuje na popularności. Ujmuje rzeczywistość w konkretne ramy, narzuca reguły i oferuje drobiazgową wizję świata typom, którym tego wszystkiego brakuje. Zapewnia struktury, otuchę, przewodników. Nasze zadanie polega na ustaleniu, jaki rodzaj fundamentalizmu przyjmują więźniowie. Jeśli jest to kwietyzm, najbardziej rozpowszechniony, zwykle obserwujemy „nawróconych”, ale interesują nas oni w mniejszym stopniu. Są oczywiście konserwatywni, lecz „wychowano” ich w nienawiści do salafickiego rewolucjonizmu, którego przedstawiciele podejmują niesłuszne ich zdaniem działania. Ale jeżeli więzień zdecyduje się na bardziej upolitycznioną, a nawet stricte dżihadystyczną formę salafizmu, wówczas przyglądamy mu się o wiele uważniej. Trudność polega, ma się rozumieć, na tym, że najwięksi radykałowie zwykle kryją się pod maską powszechnie akceptowanego kwietyzmu, czekając na odpowiedni moment.
– I głoszenie takich integrystycznych poglądów nie jest zabronione? – zdumiał się Guilhem.
– Nie wprost. Większą wagę mają wolność słowa i wyznania. Przynajmniej dopóki dane poglądy nie nawołują do nienawiści lub wzniecenia rebelii. Z tego co wiem, katolickim integrystom, którzy marzą o społeczeństwie bez aborcji, bez praw dla homoseksualistów, w którym kobieta zajmowałaby pośledniejsze miejsce niż mężczyzna, a ludzie nie pochodziliby od małpy, tylko od Adama i Ewy, też nikt nie zabrania wygłaszania opinii. Około pięciu procent muzułmańskich miejsc kultu we Francji należy do nurtu salafickiego, to w istocie bardzo niewiele.
– Na ile meczetów łącznie?
– Szacujemy, że na terytorium kraju znajduje się około dwóch tysięcy pięciuset meczetów lub miejsc modlitwy. Kiedy zestawić to z około pięćdziesięcioma tysiącami świątyń katolickich, człowiek może szybko zrelatywizować sobie głosy tych, którzy twierdzą, że religia we Francji zanika!
– Dobrze, a gdzie w tym wszystkim jest Laurent Brach? – spytała Ludivine.
– To klasyczna więzienna opowieść. Salaficcy rekruterzy to cwane typy. Wypatrują najdelikatniejszych, osamotnionych gości i zazwyczaj fundują swojemu celowi kiepski okres. Kiedy facet znajdzie się na skraju wytrzymałości, zbliżają się do niego jak dobrzy samarytanie, biorą go pod swoje skrzydła, pocieszają, chronią i zaczynają wbijać mu do głowy własne idee. Krok po kroku zostaje jednym z nich. Kilka lat w więzieniu to długo, jeśli każdego dnia, każdej nocy, praktycznie bez ustanku, człowiek czuje się zagrożony. Najwrażliwsi nie przetrwają bez protektora, bez rodziny. Ale bracia salafici są tuż obok, gotowi nieść pomoc i pokazać, jak stać się podobnym do nich, jak być silnym dzięki religii. Czatują na gości z rozbitych rodzin, często pozbawionych męskiego wzorca, przykładu do naśladowania, a w każdym razie na tych, którym brakuje jasnych granic, prostych wskazówek, którzy nie widzą sensu życia. Wówczas uczą ich, że islam tłumaczy wszystko, wyznacza drogę, którą trzeba podążać, nakłada ograniczenia, określa, w co należy wierzyć, a w co nie, i tak religia wypełnia wszystkie luki. Gość „się nawraca”, bo wreszcie czuje, że żyje, że znalazł swoje miejsce, a pod wpływem nowej wiary świat stał się logiczny. I to się nie kończy po wyjściu z więzienia! Współwyznawcy znajdują mu pracę, a nawet żonę, jeśli jeszcze jej nie ma, więc facet ma poczucie, że wreszcie zyskał rodzinę, kodeks postępowania i cel w życiu, podczas gdy system nigdy nic dla niego nie zrobił, jedynie go zniszczył. I gotowe.
– Jak trafiliście na Bracha? – spytał Segnon.
– Przez jego powiązania. Jego nazwisko wypłynęło już wcześniej, widniało na liście stałych słuchaczy wpływowego imama, którego nadzorujemy. Ale ponieważ był zwykłą płotką, uznaliśmy, że nie warto nic więcej robić w jego sprawie. Tyle że trzy miesiące temu w końcu udało nam się zidentyfikować typa, który z zagranicy uprawia w sieci agresywny prozelityzm, i analizując komentarze pod jego nagraniami, dotarliśmy do posługującego się pseudonimem Laurenta Bracha. Krótko mówiąc, mieliśmy do czynienia z młodym człowiekiem nawróconym przez dość radykalne otoczenie, który jawnie odwiedzał imama nieskłaniającego się bynajmniej ku umiarkowaniu i zamieszczał pozytywne komentarze pod filmikami salafickiego rekrutera blisko związanego z dżihadystami. Z naszego punktu widzenia gość przekroczył granicę. Trafił więc pod obserwację.
– Dosłownie? – chciał wiedzieć Guilhem.
Marc potrząsnął głową.
– Nie, nie mamy tylu ludzi. Zgromadziliśmy ponad dwadzieścia tysięcy kartotek S4, z czego ponad połowa dotyczy osób związanych z radykalnym islamem, nie możemy każdemu podejrzanemu przyczepić ogona, ich liczba nas przerasta. Żeby stale śledzić jednego gościa, potrzeba około dwudziestu osób, więc sami sobie policzcie. W przypadku Laurenta Bracha zastosowaliśmy podstawową obserwację: nadzór cyfrowy, to znaczy regularna kontrola komórki i od czasu do czasu rzut oka do sieci, by sprawdzić, czy odwiedza radykalne strony, co pisze, co lubi, czasem jakieś małe dochodzenie terenowe, poza tym zbadaliśmy jego powiązania z innymi powracającymi nazwiskami i naszkicowaliśmy ogólny obraz jego otoczenia, uwzględniając go w siatce znanych nam salafitów. W skrócie wygląda to tak: nazwisko gościa widnieje w naszych bazach danych, jeżeli wypływa ponownie, zaczynamy się martwić, jeśli nie – zadowalamy się okazjonalnym zerknięciem w jego kierunku. To najlepsze, co możemy zrobić, biorąc pod uwagę dostępne zasoby.
Na to odezwała się Ludivine:
– Więc nie wiecie, gdzie Brach był w zeszły czwartek i piątek?
– Mogę zlecić dostarczenie danych o lokalizacji jego telefonu, ale pewnie już się tym zajęliście.
– I czekamy już tylko na to – westchnął Guilhem.
– Okej, czyli mieliście Laurenta Bracha w swojej kartotece – podsumowała Ludivine. – Jakim cudem tak szybko dotarliście do nas?
– Od piątkowego wieczoru skontaktowaliście się z całą masą ludzi, zaglądacie do wszystkich możliwych rejestrów, krótko mówiąc, uaktywniliście nasze alarmy. Stąd moja obecność tutaj. A teraz przejdźmy do sedna: czy Brach został zamordowany?
– Śledztwo jest w toku – odparła wymijająco Ludivine, która nie potrafiła w jego towarzystwie przybrać swobodnej pozy.
Nienawidziła myśli o zewnętrznej ingerencji w swoją pracę, zwłaszcza gdy nie była na nią przygotowana, i miała wrażenie, że sama znalazła się pod obserwacją.
Marc Tallec kiwnął głową, pełen sceptycyzmu.
– Proszę posłuchać – zaczął – nie chcę być niepotrzebnym ciężarem, który zwala się wam na głowy. Żeby wszystko było jasne: to pani śledztwo, to pani prowadzi w tym tańcu. Ja jestem tu tylko po to, by zrozumieć, co się przytrafiło Brachowi, dzięki pani. Gdy tylko uda mi się ustalić, że cała ta sprawa nie ma nic wspólnego z naszą agencją, zniknę i więcej pani o mnie nie usłyszy. Czy to pani odpowiada?
– Chce pan powiedzieć, że ta kurtuazyjna wizyta nie wystarczy? Zostanie pan z nami? – zdziwił się Segnon.
Tallec uśmiechnął się drapieżnie.
– Dzień i noc – odrzekł. – Będę waszym nowym najlepszym kolegą.
– Od jakiegoś czasu ciągle słyszę o Levallois, to siedziba DGSI, prawda? Skoro nasi szefowie się dogadali, to ja mogę się jedynie dostosować – stwierdziła Ludivine. – Ale pewnie pan zauważył, że pokój jest malutki i nie mamy tu wolnego biurka, trzeba będzie pokombinować i znaleźć panu miejsce.
Z twarzy Marca Talleca zniknęły ślady cynizmu, a jego uśmiech znacznie się poszerzył.
– Potrafię stać się całkiem malutki.
Ludivine jakoś w to wątpiła.
Poza nieprzyjemnym poczuciem, że nie zostawiono jej wyboru, złościło ją to, że bierze się ją za idiotkę. Czy DGSI naprawdę wysyła w teren agenta, gdy tylko zaginie człowiek z kartoteką S? Gdyby przyglądali się śledztwu z daleka, zażądali szczegółowego raportu, to co innego, ale Ludivine czuła, że jest coś, o czym Tallec jej nie mówi. Tajne służby, fanatyzm religijny i związane z nimi strefy cienia nie działały kojąco na jej skołatane nerwy.
Sprawa robiła się coraz bardziej śmierdząca.
4
Kartoteki zakładane osobom, które potencjalnie stanowią zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego. Nie są podstawą do aresztowania, służbom specjalnym pozwala się jednak na obserwację podejrzanego. Litera „S” nawiązuje do terminu oznaczającego „bezpieczeństwo państwa” (przyp. tłum.).