Читать книгу Zew nicości - Maxime Chattam - Страница 11
6
ОглавлениеDo parowu docierało echo ruchu ulicznego, tłumione przez odległość i ekrany akustyczne. Ludivine utrwalała sobie to miejsce w pamięci. Długi zakręt torów kolejowych, te piekielne szyny, niekończąca się gilotyna łącząca ludzi ze sobą. Jednak tym razem jednego z nich pocięła na kawałki.
Guilhem, wciśnięty w nieskazitelny kombinezon, który ledwie mieścił jego parkę i szalik, podszedł, żeby porozmawiać z koleżanką z dala od ciekawskich uszu.
– Lulu, nie daj się ponieść. Nie byłby to pierwszy samobójca, który przed śmiercią związał sobie ręce. Niektórzy, gdy dotrą do kresu wytrzymałości, potrafią zdziałać cuda, byle im się udało.
– Na nadgarstkach nie widać żadnych więzów.
– Sama wysnułaś hipotezę: zerwała je siła uderzenia. A jeśli to narkoman, który zwinął towar dilerowi i próbował tędy uciekać, wyjdziemy na idiotów. To, że paznokcie nie są jego, o niczym nie świadczy, stykaliśmy się już z popaprańcami tego gatunku. Może się puszczał, żeby zarobić na działkę, a po strzale w żyłę osunął się na tory.
– Brak śladów wkłuć na nadgarstkach.
– Może kłuł się w ramię, pod kolanem, w udo, bo ja wiem! Albo palił crack…
– Wąchałeś go?
– Co proszę?
– No dalej, nachyl się i przysuń nos do trupa.
– Nie, dziękuję, nie lubię smrodu mięcha.
– On cuchnie wybielaczem. Tak bardzo, że powinieneś to wyczuć, nawet stojąc prosto. Nie powiesz mi chyba, że przed wyjściem wykąpał się w wybielaczu, żeby się zdezynfekować?
Guilhem się zawahał. Uniósł do ust elektronicznego papierosa i łapczywie zaciągnął się dymem, który pachniał cynamonem.
– Wiesz, że jest późno, jutro sobota, na dodatek święto – przypomniał – co oznacza, że trzeba będzie zakłócić spokój całej masie ludzi, przekonać prokuratora, który prawdopodobnie będzie w nie najlepszym humorze, poradzić sobie z presją wywieraną przez przedstawicieli kolei, którzy mają w dupie, ile normalnie zajmuje naszym ekipom zbadanie podobnego miejsca zdarzenia, chcą tylko pozbyć się nas przed świtem. No i oczywiście ze względu na statystyki lepiej by było, gdybyś nie otwierała śledztwa w sprawie zabójstwa, jeśli w rzeczywistości chodzi najpewniej o wypadek. Krótko mówiąc, czy jesteś gotowa rozpętać wielką zadymę, która wszystkich wkurwi?
– Nie czuję tego, Guilhem, zaufaj mi. Facet leżał na torach, a porucznik Picard się nie myli: zauważył kilka anomalii, z których każdą można zapewne wytłumaczyć siłą kolizji, ale łącznie trochę tego za dużo. Wolałabym, żebyśmy przejęli sprawę. Przynajmniej do czasu, aż zidentyfikujemy gościa i dowiemy się więcej na jego temat. Pasuje ci to?
– To twoja odpowiedzialność, przedstawiłem ci swoje zdanie, ale zachowam się solidarnie.
– Tak czy siak, nie masz wyboru, jesteś moim aniołem stróżem, pamiętasz?
Ludivine nazywała go tak, odkąd pół roku temu Guilhem ocalił jej życie. Bała się, że ich relacja ulegnie zmianie, że zrobi się niezręcznie, ale po jego weselu, a przede wszystkim gdy znów zaczęli razem pracować, jej obawy się rozwiały. W ostatecznym rozrachunku ich poczucie wspólnictwa, niemal braterstwa, jedynie się umocniło.
Kobieta uniosła głowę i ruszyła wolnym krokiem, z zadumanym wyrazem twarzy.
– O czym myślisz? – zagadnął Guilhem.
– Nastąpiło stężenie, ciało ostygło. Nie jestem specjalistką, ale sądzę, że nie żyje już od dłuższego czasu. W ciągu dnia, a nawet wieczorem przejeżdża tędy pewnie całe mnóstwo pociągów…
– Chcesz powiedzieć, że miejsce znalezienia zwłok nie jest miejscem zbrodni?
– Takie mam wrażenie.
– Spytamy kontroli ruchu, kiedy przejeżdżał tędy poprzedni pociąg, to da nam dokładny przedział czasu, w którym podrzucono trupa.
Ludivine wskazała zachodnie zbocze parowu, w którym się znajdowali.
– Ekran akustyczny ma z pięć metrów wysokości, nie mogli przejść tamtędy. Zostaje tylko skarpa, po której się tu dostaliśmy.
– Wszyscy korzystali z tej drogi, jeździły po niej auta, zadeptali ją ludzie, całkiem zniszczyliśmy wszelkie ewentualne ślady.
– Na to właśnie liczył winny lub winni.
– Och, zagalopowujesz się, Lulu! Trochę za daleko posuwamy się w tych spekulacjach. Wiesz równie dobrze jak ja, że mordercy rzadko bywają tak przebiegli.
Wyciągnęła ręce w stronę miejsca zdarzenia.
– Ofiara nie żyła, zanim ją tu położono. Po co zadawać sobie tyle trudu w celu jej przetransportowania? Po co ryzykować, że ktoś cię przyłapie? Wystarczyło porzucić zwłoki w pierwszym lepszym ustronnym zakątku, w lesie, na łące na odległym przedmieściu. Ale nie, autor tej zbrodni dotarł aż tutaj z trupem pod pachą. Musiał mieć dobry powód, żeby tak się wysilać. A może winnych jest kilku?
Guilhem wskazał górną krawędź zbocza, gdzie niewidoczne z dołu koguty migały hipnotyzującym stroboskopowym światłem.
– Może zabili go na górze i ot, cała tajemnica.
– A potem odczekali parę godzin, aż pojawi się stężenie pośmiertne, po czym ściągnęli go na dół między dwoma pociągami? Nie, coś tu się nie klei. Spójrz, jesteśmy na zakręcie. Wiedzieli, że maszynista nie zauważy go w porę i nie zdąży zahamować. Chcieli, żebyśmy go znaleźli, przy okazji, ku własnej wściekłości, zacierając wszelkie ślady.
– Mordercy zazwyczaj nie chcą, żebyśmy znajdowali ich ofiary, w tej twojej historii brakuje logiki.
– Jak myślisz, dlaczego tak dokładnie wymyli go wybielaczem? Żeby usunąć całe DNA. Chcą przekazać wiadomość. Może to jakieś wyrównanie rachunków między dwoma gangami handlarzy narkotyków?
Wargi Guilhema wygięły się w grymasie. Wiedział, że Ludivine głośno myśli, pomagało jej to w rozumowaniu. Sama nie była całkowicie przekonana do swoich teorii, jednak wyartykułowanie ich pozwalało jej wyciągnąć z nich to, co najlepsze, i wyłapać niedociągnięcia. Testowała je na głos, jak Flaubert. Flaubert z dochodzeniówki.
– Z czego się śmiejesz? – zdziwiła się kobieta.
– Z niczego. Powiedz, jeśli naprawdę w to wierzysz, to jak wytłumaczysz obecność narkotyków? Nie znam ani jednej siatki, która pozwoliłaby sobie na porzucenie towaru.
Ludivine przytaknęła nieznacznym ruchem głowy i odwróciła się w stronę samotnego reflektora. Później ruszyła przed siebie i pokonała dwadzieścia metrów dzielących ją od pęcherzyka jasności wśród mroku. Od razu zauważyła plamę obscenicznego szkarłatu, która niewątpliwie była głową, i postanowiła się przy niej nie zatrzymywać. W którymś momencie będzie musiała to zrobić, ale nie teraz. Dotarli do punktu zderzenia. Ludivine obróciła się plecami do fragmentu ciała i ujrzała, jak Guilhem przykuca obok czarnego plecaka. Dłońmi w jednorazowych rękawiczkach ostrożnie uniósł klapę.
– Co tam mamy? Kokę? Herę? Duże ilości?
Zanim Guilhem przystąpił do delikatnego przeszukania, zważył plecak w rękach.
– Ciężki. Wyładowany. Widzę trzy bloki żywicy konopi indyjskich i… wielką paczkę… O cholera.
Wyjął przezroczystą plastikową torebkę z rysunkiem czarnej ośmiornicy, której cielsko przypominało trupią czaszkę. W środku, w ostrym świetle reflektora, połyskiwały drobne białe kryształki. Lśniły niczym diamenty należące do samej kostuchy – była to jej ulubiona, najskuteczniejsza ozdoba.
Ludivine natychmiast je rozpoznała i bezwiednie cofnęła się o krok.
Jej serce zaczęło bić szybko.
Bardzo szybko.