Читать книгу Zew nicości - Maxime Chattam - Страница 19
14
ОглавлениеZa oknami mżawka tworzyła rozmytą przesłonę, jakby chciała odgrodzić resztę świata od miejsca, gdzie studiowano przemoc i smutne prawdy z nią związane.
Ludivine, pochylona nad ekranem komputera, czytała plik z rejestru karnego TAJ dotyczący dilera, do którego Laurent Brach dzwonił przed śmiercią. Ciężki przypadek. Wyrósł na toksycznej glebie, jego korzenie tkwiły głęboko w nienawiści i prochach. Yves wykonał parę telefonów do gliniarzy z sektora, w którym mieszkał przestępca, a oni podzielili się z nim podejrzeniem, że gość jest obecnie grubą rybą w swojej rodzimej dzielnicy Seine-Saint-Denis. Ów narkoman, podglądacz, paser oraz diler, wielokrotnie skazany za obrazę moralności, napaść i posiadanie broni, zdobył wszystkie możliwe odznaczenia, niczym generał, którego chowa się w glorii i chwale, gdyż bez wahania poświęcił wszystko w imię swojej wojny.
Yves w roztargnieniu gładził ciemnego wąsa.
– Nie obserwujemy go – wyznał. – Nie wiem, gdzie był w zeszły piątek, koledzy, do których dzwoniłem, też nie. Możemy spróbować uzyskać geolokalizację jego komórki, żeby wyrobić sobie jakiś pogląd, ale taki facet nie wybrałby się na podobną akcję z telefonem w kieszeni. Zwłaszcza prywatnym. Nie jest idiotą, wręcz przeciwnie!
– Mógł to komuś zlecić – podsunął Segnon.
Yves przytaknął.
– Jego nazwisko nie wyskakuje we FNOS-ie, czyli dobra nasza – rzucił z zadowoleniem.
– Dlaczego? – zdziwił się Marc Tallec.
– Kiedy nazwisko figuruje we FNOS-ie, nie wolno nam działać dalej bez porozumienia ze służbami, które wpisały je do systemu, żeby nie spaprać trwającej akcji. A nasi koledzy gliniarze mają irytujący zwyczaj umieszczania tam również nazwisk swoich informatorów w celu zapewnienia im ochrony, co w niektórych przypadkach nas paraliżuje.
– Wracamy więc do narkotyków – podkreślił Guilhem, zerkając na Ludivine.
– Kontaktowali się regularnie? – spytała kobieta, nie przerywając lektury.
Guilhem postukał w klawiaturę i potrząsnął głową.
– Nie, to była ich pierwsza i ostatnia rozmowa, przynajmniej z tego telefonu.
– Zdobędziemy wszystkie dane dotyczące telefonu dilera – oznajmiła Ludivine. – Przestudiujcie wszystkie jego połączenia. Jeśli Brach miał telefon na kartę, może w ten sposób go znajdziemy.
– Zaczekaj chwilkę – powstrzymał ją Guilhem. – Popełniłem błąd, nie zauważyłem, że połączenie zaraz przerwano. Trwało zaledwie trzy sekundy.
– Pomyłka? – zasugerował Segnon, choć sam w to nie wierzył.
Ludivine się wyprostowała.
– Że niby przez przypadek dodzwonił się do dilera mieszkającego niespełna piętnaście kilometrów od niego, a tymczasem my na miejscu zbrodni znajdujemy prochy? Nie, to się nie zdarza nawet w bajkach. Diler do niego nie oddzwonił?
– Tutaj nic nie ma, trzeba by sprawdzić jego komórkę, zobaczyć, z kim się kontaktował później, czy jest jakieś połączenie…
– Guilhem, zajmiesz się tym? Zidentyfikuj wszystkie telefony jakkolwiek powiązane z tym gościem, łącznie z tymi należącymi do dalszych krewnych. Jest ostrożny, widać, że nie używa własnej komórki do załatwiania interesów. Przeanalizuj wszystko.
Młody żandarm uniósł brwi, myśląc o rozmiarach zadania.
– Yves – odezwał się błagalnym tonem – powiedz, że już depczecie mu po piętach, że przynajmniej wyłoniliście spośród wszystkich jego kontaktów jakiś krąg podejrzanych?
– Przykro mi, stary. Ale pomożemy ci z tym. Może uda się upiec dwie pieczenie na jednym ogniu…
Ludivine wygodniej rozparła się w fotelu, a jej spojrzenie wędrowało od jednego współpracownika do drugiego. Marc Tallec przysiadł na skraju biurka Guilhema i z uwagą przysłuchiwał się, jak ten wraz z Yves’em opracowuje plan bitwy.
Poprzedniego dnia pułkownik Jihan wezwał Ludivine do siebie i z ożywieniem oznajmił jej, że kooperacja żandarmerii z DGSI to rzecz wyjątkowa, że powinna wszystkim przynieść korzyści, a on sam ma nadzieję, że okaże się krótka, lecz owocna. Jihan pełnił funkcję dowódcy ważnej jednostki, nie należał do ludzi, którzy okazują emocje, był inteligentnym, zdeterminowanym człowiekiem, wprawnym analitykiem. Wiedział, że jego ludzie stąpają po niepewnym gruncie, gdyż obecności DGSI, narzuconej przez jego własnych zwierzchników, nie wolno było lekceważyć. Biorąc pod uwagę ogólny klimat zagrożenia związany z akcjami terrorystycznymi, ta sytuacja nie zwiastowała nic dobrego. Jeśli trzeba pomóc w zapobieżeniu atakowi, żandarmeria da z siebie wszystko, mimo że działa na ślepo, ponieważ DGSI nie chce zdradzić, o co chodzi w całej sprawie. Aż dziw, że tajne służby nie próbowały przejąć kontroli i odebrać im śledztwa. Jihan, podobnie jak Ludivine, wnioskował z tego, że samo DGSI nie jest do końca pewne, czy afera wiąże się jakoś z zakresem jego kompetencji, lecz w obliczu wątpliwości wszyscy zachowywali czujność. Mimo że pułkownik nie dał nic po sobie poznać, Ludivine zgadywała, że czuje się nieswojo.
„Proszę w pełni współpracować – polecił jej. – Ale niech pani nie zapomina, że ramy prawne ograniczające pani działalność dochodzeniową różnią się od tych, w których porusza się Tallec. Proszę nie robić nic, co postawiłoby panią w trudnej sytuacji. Czy to jasne, Vancker?”. Ludivine przytaknęła, choć należała raczej do osób, które szarżują bez namysłu, w imię prawdy i przez wzgląd na ofiary, nie zawsze zaprzątając sobie głowę poszanowaniem procedur. Jednak tym razem była tego samego zdania co dowódca. Tajne służby nie cieszyły się nieskalaną reputacją i kobieta nie miała złudzeń: gdyby w którymś momencie okazało się, że trzeba kogoś poświęcić, by reszta jakoś się wywinęła, to na nią, nie na Marca Talleca, posypią się gromy.
Ocknęła się z zamyślenia, czując, że telefon wibruje jej w kieszeni. Ze zdziwieniem stwierdziła, że ma dwa nieodebrane połączenia, wysłała więc SMS-a z pytaniem, czy to coś pilnego. Odpowiedź nadeszła natychmiast, a ona zerwała się na równe nogi.
– Jadę do Nanterre – ogłosiła. – Philippe Nicolas chce się ze mną spotkać, pisze, że być może ma coś dla mnie.
– W związku ze sprawą? – spytał Marc.
– To się okaże. Philippe Nicolas to koordynator operacji kryminalistycznych, z którym często pracuję. Mówiąc w skrócie, odgrywa rolę pośrednika między nami a wszystkimi ludźmi zajmującymi się naukowym aspektem śledztwa. Ma ogromny zakres kompetencji.
– A przede wszystkim ogromne ego – zażartował Segnon, ale zaraz dodał: – przyznaję, że na miarę tego, co potrafi nieraz wyszperać.
– Jadę z panią – oświadczył Marc, nie dając Ludivine czasu na protesty.
Po wyjściu z koszar Ludivine poprowadziła partnera na przylegający do budynku parking i wskazała audi TT RS.
– Ja prowadzę.
Marc Tallec gwizdnął z podziwem.
– No proszę, w WŚ nie brakuje środków!
– To przechwycony wóz. Należy nam się czasem jakaś korzyść w naturze.
– Lubi pani samochody!
– Przypadkiem zasmakowałam w sportowej jeździe podczas jednej dużej sprawy. Od tamtej pory pozbyłam się nawet części oszczędności, żeby kupić po okazyjnej cenie stare porsche boxster.
– No i dom – uzupełnił Marc, zapinając pasy.
Ludivine popatrzyła mu w twarz.
– To też znalazł pan w dokumentacji, którą dostał pan na mój temat? – rzuciła oschle. – Naprawdę musi pan wtrącać się w tak osobiste sprawy?
Tallec wytrzymał jej lodowate spojrzenie.
– Proszę nie brać tego do siebie, muszę wiedzieć, z kim mam do czynienia. Jakie formy nacisku mogą wobec pani zastosować.
– Kto?
– Wszystko zależy od tego, kto stoi za śmiercią Laurenta Bracha.
– I sądzi pan, że można mi zrobić pranie mózgu, wściubiając nos w moje prywatne życie?
– Przykro mi, ale muszę wiedzieć, z kim pracuję.
– I co, zdałam test? Można mi zaufać, czy jestem tylko małą blondynką, którą warto się posłużyć, ale nie należy się z nią zbytnio spoufalać?
Z niewyrażającej emocji twarzy Marca Talleca nagle opadła maska. Wyglądał na szczerze dotkniętego.
– Wiem, że to nieprzyjemne. Proszę przyjąć moje przeprosiny.
Ludivine westchnęła ciężko. Silnik zaczął mruczeć. Wyjechała za wojskowe ogrodzenie i włączyła się do ruchu. Ruszyli w stronę obwodnicy w przytłaczającym milczeniu.
Po kilku minutach spytała łagodniejszym tonem:
– No to jak można poddać mnie naciskom? Co jest moim problemem?
Tallec posłał jej rozbawione spojrzenie, po czym odpowiedział:
– WADA.
– Och, tylko jedna? Z pewnością mam ich więcej, choć wszystkie staram się kontrolować.
Mężczyzna zachichotał.
– Nie, WADA to nazwa klasycznej metody stosowanej przez tajne służby, kiedy chcą kogoś zrekrutować albo przynajmniej wykorzystać. Akronim hasłowo opisuje cztery sposoby wywierania wpływu: wpadka, aktywa, doktryna i ambicja. Krótko mówiąc, rzecz w tym, by znaleźć furtkę, przez którą da się dotrzeć do danej osoby i ją pozyskać. Może ma coś na sumieniu i trzeba ją zaszantażować? A może wystarczy ją kupić? Albo jest patriotą i pomoże ze względu na wyznawane poglądy? I wreszcie pozostają piękne słówka, obietnice i odrobina władzy, które mile połechtają ego kandydata. Wszyscy mamy jakieś słabostki… Ostatnią szansą jest zastawienie na delikwenta pułapki, co właściwie podpada pod „wpadkę”…
– A czego użyłby pan w moim przypadku?
– Całkiem szczerze?
– Proszę bardzo, sądzę, że to już nie zrobi wielkiej różnicy…
– Zaaplikowałbym pani sporą dawkę „doktryny” zaprawionej odrobiną „ambicji”. Ma pani ten zawód we krwi, to silniejsze od pani, z łatwością przekonałbym panią, że gra toczy się o olbrzymią stawkę, wyjaśniłbym, jak cenna, a nawet nieoceniona, może się okazać pani pomoc, że przysłuży się pani wszystkim, uratuje ludzkie życia.
– Trafne posunięcie. A z tą ambicją, to żeby mi nie było smutno?
– Żeby panią dowartościować. Jest pani wyjątkową kobietą osiągającą ponadprzeciętne rezultaty, która sama siebie nie docenia. Nie ośmielam się nawet myśleć, co można by z pani wycisnąć, gdyby była pani pewna siebie i niezachwianie wierzyła we własne siły.
– Wątpliwości, stare rany i ta kruchość relatywizują mój tok myślenia i to właśnie one czynią mnie tak wytrwałą. Jeśli mi pan to odbierze, zacznę partaczyć. I pan o tym wie. Odwołałby się pan do ambicji, by łatwiej mną manipulować. Żeby w całą relację wpleść element emocjonalny, bo ma pan świadomość, że jestem osobą uczuciową. – Tallec znów się uśmiechnął, ale nie odpowiedział. – Co nie zmienia faktu, że to bardzo nieprzyjemne, że tyle pan o mnie wie. Czuję się, jakbym stała przed panem nago.
– Zapewniam panią, to wcale nie tak! Ale wróćmy do meritum: pani zdaniem śmierć Bracha łączy się jakoś z narkotykami czy nie?
Ludivine zdała sobie sprawę, że zirytowała ją jego reakcja, to, że nawiązał do spraw służbowych i nie powiedział już nic na jej temat, żadnego czułego słówka. Mógł chociaż skwitować jej wyznanie jakąś ripostą, przecież nie było całkiem niewinne, w ciasnej kabinie samochodu… Nagle zaczęła się zastanawiać, czy jakaś jej część nie próbuje go uwieść… Dawne demony… uwodzić, by się sprawdzić… uwodzić, by dominować… żeby się wypełnić, ze strachu przed pustką, z obawy, że trzeba będzie stanąć twarzą w twarz z samą sobą… Nie, zakończyła już ten etap. Pracowała nad sobą, dorosła, zmieniła się. Tutaj chodzi o coś zdrowszego, bardziej o jakąś… chemię, coś fizjologicznego… O cholera! Nie, Lulu, tylko nie on! Podobał jej się. Trzeba przyznać, że jego aparycja robiła wrażenie. Żebym zakochała się od pierwszego wejrzenia, to niemożliwe! Nie był klasycznie przystojny, ale roztaczał niezwykły urok. To tylko… pożądanie. I co z tego? To ludzka rzecz, prawda? Nie mówię, że chętnie bym się z nim przespała, tylko że jest… I w tej chwili nagłego roznamiętnienia znów poczuła jego zapach, tę zwierzęcą woń zmieszaną z aromatem jego skóry, przypominającą niestrudzoną falę, która chyłkiem zbliża się z boku, żeby cię zatopić…
– Ludivine?
Ile czasu minęło, odkąd miała faceta? Ta nieustająca samotność, puste noce, bez grama czułości, bez dzielenia się, wymiany, bliskości… To wszystko czyniło ją podatną na wdzięki pierwszego względnie atrakcyjnego mężczyzny, który się nawinął – wkurzająca sprawa. Beznadziejna. Ale to przecież ludzkie… Naturalne zwłaszcza w przypadku kogoś, kto chce odbudować więź ze zmysłami, ze swoim wnętrzem, z tą prawdziwą, wrażliwą cząstką…
– Ludivine?
Zamrugała, żeby otrząsnąć się z zamyślenia.
– Yyy… tak, przepraszam. Zastanawiałam się nad…
Użyła wzmożonego ruchu na drodze jako wymówki, by skupić się na prowadzeniu auta. Ryk pięciu cylindrów wypełnił pustkę między nimi, gdy przyśpieszyła gwałtownie, żeby wślizgnąć się między dwa inne pojazdy.
Odzyskała panowanie nad sobą i podjęła:
– Nie wiem już, co myśleć o tym zabójstwie. Wszystko wskazuje na skrupulatnego, obsesyjnego mordercę o ekstremalnie silnych popędach, przytłoczonego brzemieniem swoich fantazji. Krótko mówiąc, nie chodzi o pierwszego lepszego kryminalistę. A jednak te narkotyki, telefon do dilera… Karty bez przerwy się przetasowują.
– Ja też potrafię analizować fakty. Ale chciałbym się dowiedzieć, co pani sądzi w głębi duszy. Co podpowiada pani instynkt?
– Że prochy to zmyłka. Ale zabójca musi mieć znaczące kontakty, skoro zdobył ich tyle. Jakoś mi się nie wydaje, że kupił taką ilość jako zwykły konsument. Podczas transakcji mogłaby go przyskrzynić policja, a pozbawieni skrupułów dilerzy okantować… To do niego niepodobne, on uważa na wszystko, czyści, miesza, zaciera ślady… To ostrożny planista, który nie podejmuje żadnego ryzyka. Musi więc mieć koneksje.
– Jak miejscowy, człowiek z tamtej dzielnicy?
– Możliwe. Ale to nie tłumaczy wszystkiego. W tej zbrodni tkwi jakiś paradoks. Dlaczego chciał, żebyśmy tak szybko znaleźli ciało? Po co ten ogromny blef z narkotykami? Nie ogarniam tego.
– A jeśli to wszystko zostało wyreżyserowane? Żebyśmy stracili jak najwięcej czasu?
Ludivine zabębniła palcami o kierownicę. Utknęli w popołudniowym korku.
– To by znaczyło, że ktoś nieźle się przy tym napocił – odparła. – Jaki w tym cel? Musiałby być porządnie szurnięty!
– Albo zmotywowany…
– Co pan ma myśli? – spytała, odwracając się do Marca.
Przyglądał jej się, jakby zamierzał zdradzić jej coś ważnego. W końcu wykonał subtelny ruch podbródkiem, na znak, że się poddaje.
– Okej, uważam, że nadeszła pora, by zyskała pani całościową wizję – rzucił – ale wszystko musi zostać między nami, to bardzo delikatne informacje. Od dłuższego czasu nadzoruję niejakiego Abdelmaleka Fissouma. To kluczowa postać w środowisku radykalnych islamistów, zna mnóstwo ludzi i przekazuje masę wiadomości.
– To radykał z gatunku… potencjalnych terrorystów? – zdumiała się Ludivine.
– W każdym razie otacza się ludźmi, których uznajemy za niepokojących, i naucza w podobnym tonie.
– I nie aresztowaliście go?
– Nie, to tak nie działa. Jeśli go zamknę, stracę punkt zaczepienia. Obserwując go, mamy dostęp do wielu nowych twarzy, odkrywamy kolejne ogniwa łańcucha. Mówiąc w skrócie, zanim go capniemy, opłaca nam się posługiwać nim tak długo, jak to możliwe. Tak czy inaczej, Fissoum to gruba ryba działająca w całym Île-de-France, przede wszystkim po stronie Argenteuil, w Val-d’Oise. Wykonywaliśmy więc swoją robotę, aż pewnego pięknego dnia u jego boku pojawił się ktoś nowy.
– Laurent Brach – odgadła Ludivine.
– Właśnie. Nie mamy pojęcia, jak się poznali, pewnie przez jakiegoś pośrednika z meczetu Bracha albo znajomego z osiedla, na którym mieszkał. W ciągu miesiąca Fissoum i Brach spotkali się mniej więcej dziesięć razy, choć wcześniej się nie znali, jesteśmy tego pewni.
– O czym rozmawiali? Co razem robili?
– Tego nie wiemy, Fissoum jest bardzo ostrożny. To ludzie z jego otoczenia popełniają błędy i to dzięki nim zdobyliśmy te okruchy wiedzy, którymi dysponujemy. Brach mógłby uchodzić za kolejnego nawróconego faceta, który postanowił po prostu nawiązać kontakt z osobami bardziej radykalnymi od siebie, a wtedy zadowolilibyśmy się założeniem mu kartoteki, ale częstotliwość tych spotkań nas zaalarmowała. Na dodatek wielkie uszy zaczęły wychwytywać szmery. Całe mnóstwo.
– Co to znaczy?
– My i służby wywiadowcze sojuszniczych krajów prowadzimy ciągły nadzór nad wszystkimi środkami pośredniej i bezpośredniej komunikacji, którymi posługują się najradykalniejsi islamiści. Mowa o sieci, mniej lub bardziej utajnionych forach, telefonach, ale też o przeczesywaniu Darknetu, na tyle, na ile to możliwe…
– Darknet to równoległy Internet, który wymyka się wszelkiej kontroli?
– I prawie uniemożliwia śledzenie użytkowników, tak. Ale mamy też inne kryteria alarmowe: wzmagamy czujność na przykład wtedy, gdy ogólna ilość kontaktów, wliczając w to maile, SMS-y i połączenia głosowe, znacząco wzrasta, nawet jeśli ich treść pozostaje neutralna, mogą przecież posługiwać się szyfrem. Liczy się nagłe zwielokrotnienie liczby wiadomości. To znak, że coś się dzieje, że w społeczności radykalnych islamistów zapanowało poruszenie, a więc coś gdzieś rąbnie. Właśnie do takiej sytuacji doszło pięć miesięcy temu. Siedzieliśmy jak na szpilkach, ale nic się nie wydarzyło. Później Brach i Fissoum już więcej się nie spotkali i przestali się kontaktować.
– Pokłócili się? To się zdarza wśród tych typów?
– To jedna z opcji. Albo Fissoum zorientował się, że nasze służby zidentyfikowały Bracha…
– Albo wyczaił, że sam wpadł!
– Otóż to. Tak czy siak, między nimi wszystko się urwało. I jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, mniej więcej w tym samym czasie wrócił normalny szum tła przechwytywany zwykle przez wielkie uszy, wzrost aktywności minął. To wtedy postanowiliśmy zaznaczyć nazwisko Laurenta Bracha na czerwono w naszych rejestrach.
– Więc czemu w ostatnim czasie zrezygnowaliście z nadzoru? Zwłaszcza że trzy miesiące temu jego nazwisko znów wypłynęło w komentarzach pod propagandowym nagraniem.
– Ponieważ ogólna sytuacja bardzo szybko się zmienia, zewsząd rozlegają się alarmy, a nie jesteśmy w stanie ogarnąć wszystkiego. Postanowiliśmy przyglądać mu się z daleka, a całą energię skupić na bardziej priorytetowych celach. Brach nic nie robił, nie spotykał się już z nikim, kto by nas interesował. Jasne, jego komentarz pod tym filmem trochę nas zelektryzował, ale musimy badać zagrożenia konkretniejsze niż typ, który raz na pięć miesięcy daje wyraz swojemu ekstremizmowi. Szczególnie jeśli ma rodzinę, robotę… Nie możemy sobie pozwolić, by trwonić siły na faceta o niezbyt skrajnych poglądach, przeciwko któremu przemawia wyłącznie parę spotkań z Fissoumem w okresie, gdy coś się działo w świecie fanatycznych wyznawców Allacha. Niemniej jednak tłumaczy to, dlaczego nasze ekrany podświetliły się na czerwono, kiedy zaczęliście wypytywać o Bracha i zaglądać do baz danych.
– A co robił Fissoum przez cały ten czas?
– To ważna figura, więc trzymaliśmy rękę na pulsie. Dalej wiódł swoje skromne życie, utrzymywał znajomości, choć dyskretniej, jakby się uspokoił albo zrozumiał, że mamy go na celowniku.
– Dowiedzieliście się, co wywołało szum odbierany przez wielkie uszy?
– Nie. Istnieją tysiące wytłumaczeń, ale żadne nie zostało potwierdzone. Witamy w świecie frustracji.
– Podsumowując, mój nieboszczyk to były przestępca, który w więzieniu znalazł ratunek w wierze, a po wyjściu został praworządnym obywatelem, ożenił się, spłodził dzieciaka, znalazł stałą pracę i dobrze ją wykonywał. Pięć miesięcy przed śmiercią przez krótki czas, za to z dużą częstotliwością, widywał się z niebezpiecznym radykałem, a potem skończył rozjechany przez pociąg obok plecaka pełnego prochów. Co za burdel…
– Rozumie pani, dlaczego muszę wiedzieć, kto zabił Laurenta Bracha i z jakiego powodu?
– Zdaje pan sobie sprawę, ile trudu sobie zadali? Tylko po co?
– Żebyśmy przegapili istotę sprawy.
Audi wjechało do tunelu, a wbite w Ludivine spojrzenie Marca Talleca nabrało w półmroku bladego, lecz diabolicznie przenikliwego blasku.