Читать книгу Zew nicości - Maxime Chattam - Страница 8
3
ОглавлениеKłamać, by dodać sobie otuchy. Zaprzeczać oczywistościom. Chronić się tak długo, jak to tylko możliwe. Ale do jakiego stopnia? Czy powinna posunąć się do ucieczki przed rzeczywistością? Założyć na oczy klapki, nieprzepuszczalne niczym mury, i pozwolić, by negacja wpędziła ją w szaleństwo?
Ludivine delikatnie potrząsnęła głową w ciemności.
To nie był zbieg okoliczności. Do tej dziury nie wtrącił jej przygodny psychopata. Nie mogło być mowy o przypadku, nie w tym momencie. Nie po tym, co wydarzyło się w ostatnich tygodniach. Nie, biorąc pod uwagę więzy spinające jej nadgarstki oraz to, co zdążyła zauważyć na jego temat, zanim ją ogłuszył.
Zamknęła powieki, co nie zrobiło żadnej różnicy, odniosła tylko wrażenie, że zapada się nieco głębiej w siebie. Przynajmniej ta ciemność należała do niej.
Dlaczego nie przychodzi, żeby z nią porozmawiać? Czemu nie słyszała żadnego głosu, żadnego dźwięku, nawet odległego?
Zostałam pogrzebana żywcem. Przykrywają mnie trzy metry ziemi i nikt mnie tutaj nie znajdzie, umrę z pragnienia, z zimna, z głodu, a przede wszystkim z braku powietrza.
Śledcza wbiła paznokcie we wnętrza dłoni, aż skrzywiła się z bólu. W tej chwili wyzwolenie się z oków niezniszczalnej wojowniczki nie przynosiło jej korzyści. Bez dwóch zdań, całkiem zgłupiała. Nie mogła tak rozumować. Nie mogła dać się pokonać, wyobrażać sobie najgorszego. Tkwiła w maleńkiej ziemnej celi, nie w grobie. I nawet jeśli znajdowała się głęboko pod powierzchnią, nie oznaczało to, że powietrze nie krąży. Upłynęło kilka godzin, odkąd się przebudziła, a nie miała problemów z oddychaniem. Mimo ciasnoty temperatura nie wzrastała, wręcz przeciwnie, a zatem istniał przepływ powietrza. Pierwsza dobra wiadomość.
Ludivine zaczynała rozumieć, jaka jest prawda.
To ten typ. Nie mam przed sobą zbyt wiele czasu. A raczej mam go bardzo niewiele…
Instynktownie zacisnęła uda na myśl o nim, o tym, co zostało z jego ofiar, które odkryła wraz z kolegami po fachu. Dobrze znała tę sprawę i nie bez powodu…
Paliły ją nadgarstki, więzy zaczynały wżerać się w skórę.
Musiała się stąd wydostać. Za wszelką cenę, znaleźć rozwiązanie i uciec.
Ludivine odchyliła głowę w tył, a jej czaszka natrafiła na osypującą się ziemię. Kilka chłodnych drobinek oderwało się od ściany i wpadło jej za kołnierz, poleciało wzdłuż kręgosłupa, przyprawiając ją o dreszcz.
To na pewno on. Teraz akceptowała ten fakt, odzyskała pełną jasność myślenia.
Nie mogła dalej tkwić w tej pułapce. Zbyt dużo wiedziała. Z wściekłości zacisnęła szczęki, wraz z wydechem wypuściła z siebie całą frustrację i powstrzymała napływające do oczu łzy.
Właśnie minął pierwszy szok. Etap zaprzeczania, ucieczki w bezsensowne rojenia. Od tej pory mogła koncentrować się na chwili obecnej, na okolicznościach, miejscach, własnych doznaniach. Musiała stawić czoła temu, co ją czeka, ponieważ wiedziała. Wiedziała, co nastąpi później, ale przede wszystkim – kto ją porwał. I najprawdopodobniej – dlaczego to zrobił.
Zboczeniec z gatunku tych najgroźniejszych. Bezlitosny. Pozbawiony jakichkolwiek hamulców. Dla niego była tylko narzędziem służącym zaspokajaniu własnych potrzeb, ledwie przedmiotem. Nie ujrzy w niej nawet namiastki człowieka. Żadnej ludzkiej cząstki, nie licząc może jej kobiecych atrybutów, bo to one mu się przydadzą. Jak reagować w obliczu takiego potwora?
Musi istnieć odpowiedź. Nawet jeśli całkiem brakuje mu empatii, pozostaje ludzką istotą, złożoną z emocji, jakkolwiek ograniczonych, z mechanizmów obronnych, fantazji i wad. To tam trzeba uderzyć.
Znaleźć dostęp do jego bunkra, do ostatnich obszarów człowieczeństwa skrytych daleko w głębi jego cierpień i dewiacji – oto co musiała zrobić. Odkryć sposób na obejście jego zwykłych schematów działania, na wyrwanie go ze zdegenerowanej rutyny.
Ale co o nim wiedziała? Jak znaleźć szczelinę, przez którą można się wślizgnąć, nie wzbudzając jego czujności? I kiedy?
On przyjdzie. Niedługo. Wyciągnie mnie stąd, żeby mnie wykorzystać. To stanie się szybko, będę miała tylko chwilę, by zadziałać. To nie pora na improwizację, muszę wiedzieć, co mówić, jak ugodzić w jego mechanizmy drapieżnika, żeby zepchnąć go z obranego toru, sprawić, że na powierzchnię wypłyną resztki człowieczeństwa. Tylko na tyle, by przyciągnąć jego uwagę, żeby moja mowa stała się słyszalna.
A potem? Nie uda jej się utrzymać go na dystans wyłącznie za pomocą słów, a tym bardziej przekonać go, żeby ją uwolnił! Ten mężczyzna był nienasyconym drapieżcą, który wreszcie znalazł zwierzynę mogącą zaspokoić jego głód. Ludivine miała takie same szanse jak mysz usiłująca negocjować z wygłodniałym wężem.
Przygotować się. Działać. Metodycznie. Oto co powinnam zrobić.
Co dalej, to się okaże.
Należało zacząć od sporządzenia portretu psychologicznego psychopaty. Ponieważ dla Ludivine Vancker stanowiło to pasję, którą miała we krwi, wiedziała, że zabójstwo często okazuje się projekcją umysłu w konkretnym momencie. Szczególnie dotyczyło to seryjnych morderców działających zgodnie z ich wykolejoną psychiką. A ona umiała rozkładać zbrodnie na czynniki pierwsze, żeby odszyfrować język krwi. Tak, Ludivine potrafiła wiele w tej dziedzinie osiągnąć.
Odnalazła w sobie iskierkę nadziei. Stygnący węgielek dający odrobinę ciepła i światła w ciemnościach.
Uczepiła się tego pomysłu.
Co o nim wiem? O jego pierwszej zbrodni?
Nie tylko o całkiem pierwszej, ale też o tej, dzięki której się poznaliśmy. Od tego trzeba zacząć. Od dnia naszego pierwszego spotkania.
To był piątek. Ludivine pamiętała go w najdrobniejszych szczegółach.
Nikt nie mógłby zapomnieć takiej chwili.