Читать книгу Zew nicości - Maxime Chattam - Страница 9
4
ОглавлениеJesień w swej pierwszej połowie ledwie dała się odczuć, postępując z determinacją leniwego anemika. Temperatury zmieniały się bez cienia logiki, jakby chłody czyhały za zatrzaśniętymi drzwiami i wynurzały się któregoś ranka, by w kolejny weekend znów ustąpić miejsca niemal wiosennej aurze. Przyroda, zagubiona w obliczu tej huśtawki, niechętnie zrzucała szaty. Ledwie raczyła dostosować się do wymogów mody zalecających brązy, chętniej strojąc się w ochrę, żółć i czerwień.
Po chaosie, w jakim kraj pogrążył się w maju2, we Francji powolutku zapanował spokój. Lato okazało się wyjątkowo łagodne, jakby pod wpływem szoku cały świat trwał w oszołomieniu. Ludivine, ze względu na odegraną przez nią rolę i niebezpieczeństwo, na które samowolnie się naraziła, na trzy miesiące odstawiono na boczny tor. Trzy długie miesiące bez pracy. Nie roztrwoniła jednak tego czasu. Czerwiec i lipiec spędziła w górskim ustroniu w towarzystwie Richarda Mikelisa, swojego mentora, i jego rodziny. Zapałała sympatią do jego dzieci, Sachy i Louisa, a Ana przyjęła ją pod swój dach jak zgnębioną młodszą siostrę pilnie potrzebującą pocieszenia. Był to dziwny, lecz konstruktywny okres u boku Richarda Mikelisa uważanego za jednego z najlepszych profilerów, jacy kiedykolwiek praktykowali. Mężczyzna był wyjątkowym kryminologiem, zarówno pod względem kompetencji, jak i osobowości. Zbyt daleko zapuścił się jednak w krainę potworności, aż w końcu zrezygnował. Obecnie mieszkał w Alpach, na uboczu, i zajmował się najbliższymi, jakby potrzebował karmić się życiem, by zrekompensować sobie zbyt długie obcowanie ze śmiercią. W czasie swojego górskiego wypoczynku Ludivine często mu się przyglądała. W pamięć zapadła jej jego obsesja, by nie przegapić niczego, co dotyczy dzieci, miłość okazywana żonie, nieraz tkliwa jak w okresie pierwszego zauroczenia. Przez te dwa miesiące sto razy odtworzyła w głowie film z dwóch ostatnich lat i myślała o tym, kim się stała, poddała analizie własne neurozy. Większość dni spędziła na wędrówkach po alpejskich łąkach i kontemplacji wspaniałych, choć przyprawiających o zawroty głowy widoków, tymczasem w głębi duszy studiowała swoje niedoskonałości.
Mikelisowie mieli na nią świetny wpływ. Pomogli jej stopić zbroję, otworzyć się na życie. Nie był to świadomy wybór, tak się po prostu stało, jakby materiał, który ją chronił, a czasem wręcz dusił, odsłużył swoje i w zetknięciu z wolnym powietrzem i tą rodziną zaczął stopniowo się kruszyć. Miłość podziałała lepiej niż potężny cios w ten popękany pancerz.
Na początku lipca Ludivine wróciła na parę dni do Paryża, żeby spotkać się z Segnonem i Laëtitią, która powoli wracała do zdrowia po odniesionych obrażeniach. Po traumie związanej z przeżytym atakiem najpierw toczyła z mężem wojnę, chcąc, żeby zmienił zawód albo przynajmniej odszedł z wydziału śledczego żandarmerii. Później, uświadomiwszy sobie, że sama ocaliła życie ponad trzydzieściorga dzieci, w tym własnych, stopniowo wykonała zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i zaczęła wspierać Segnona. Był naprawdę dobry w bronieniu niewinnych i upewnianiu się, że różne sukinsyny nikomu już nie zaszkodzą, walczył w zbyt ważnej sprawie, żeby od niej uciec z powodu egoizmu czy strachu. Zajęło to kilka tygodni, ale Laëtitia z pomocą dobrego terapeuty zaakceptowała ten fakt i przepracowała szok związany ze stresem pourazowym, dzięki czemu zaczęła postrzegać samą siebie już nie jako ofiarę, lecz bohaterkę. Sposób jak każdy inny, by przetrwać, wytrzymać. By nie myśleć o sobie jako o zwierzynie łownej, ale raczej jako o poturbowanej wojowniczce. Ludivine urodziny świętowała z nimi i ze swoim wybawcą: Guilhemem Trinhem, który przed kilkoma miesiącami wyciągnął ją z paskudnych tarapatów, w jakie wpakowała się w opuszczonym szpitalu.
Później spotkali się na jego ślubie z Maud. Wesele okazało się pamiętne, a Ludivine już od dawna tak często się nie śmiała. Świt zastał ją przycupniętą na niskim murku, z którego rozpościerał się widok na ciągnące się jak okiem sięgnąć pola lawendy, pomiędzy Magali, koleżanką z WŚ, a Segnonem. Laëtitia drzemała z głową na ramieniu męża, a troje żandarmów podawało sobie butelkę szampana i pociągało z gwinta. Na ich twarzach gościły zmęczone uśmiechy, eleganckie ubrania mieli wygniecione i poplamione. To był najpiękniejszy i najdłuższy dzień w ciągu całego lata.
Ludivine jeszcze na parę tygodni schroniła się wśród gór i Mikelisów. Czuła, że dokonuje się w niej jakaś przemiana, i niepokoiła ją wynikająca z tego kruchość. Nadal potrzebowała życzliwości przyjaciół, pragnęła otoczyć się tym, czym emanowali.
W tamtym okresie niewiele rozmawiali z Richardem o sprawie, chyba że Ludivine sama o niej wspomniała. Kryminolog zachowywał się jak psychoterapeuta, słuchał jej, nieznacznie sterował rozmową i pomagał jej wyrazić słowami to, co pogrzebała najgłębiej, strach, który czuła, i rzecz jeszcze gorszą: brak strachu. Żeby przetrwać wszystko, co spotkało ją w ciągu dwóch minionych lat, Ludivine znieczuliła się do tego stopnia, że przekształciła się w machinę wojenną. Przerażała ją perspektywa ponownego nawiązania kontaktu z własnymi zmysłami, ze swoją wrażliwością, z pragnieniem, by żyć pełnią życia, ale teraz wiedziała, że to konieczne, jeśli chce dalej rozwijać się jako kobieta.
Powrót do Paryża zaplanowała na sierpień i postanowiła zainwestować odłożone pieniądze – w znacznej części pochodzące z majątku, który odziedziczyła – w dom stojący przy spokojnej ulicy w gminie Pantin. Kupiła go, zaciągnąwszy kredyt na dwadzieścia lat. To miało ją zmusić do zaangażowania się w życie, chociażby po to, by spłaciła długi. A przy tym stanowiło okazję do rozstania się ze służbowym mieszkaniem, zerwania z wojskową rutyną, złapania oddechu. Potrzebowała własnej przestrzeni.
Dom był za duży, ale tak oryginalny, że od razu zapałała do niego uczuciem z rodzaju tych, które nie sposób zignorować. Dawniej mieściła się w nim fabryka czekolady, ściany z czerwonej cegły kontrastowały z wysokimi schodami z kutego żelaza ulokowanymi na środku głównego pomieszczenia urządzonego w stylu loftu oraz z kolumienkami z brązowej stali, które wznosiły się pod sam sufit, by gładko wniknąć w metalowe dźwigary. Wzdłuż całej elewacji biegła piękna weranda otwierająca się na wybujały ogród, gdzie róże, geranium, dalie i inne kwiaty ubarwiały okazałe klomby gnące się nad alejkami. Ludivine kochała bezładny ogród, trochę przypominający ją samą, i obiecała sobie, że nie pozwoli, by kwiaty pomarły z powodu zaniedbania.
W trzecim tygodniu sierpnia pułkownik Jihan wezwał ją, by stopniowo wznowiła służbę. Obeszło się bez sankcji, restrykcji, a przede wszystkim: bez przeniesienia. Podjęła ryzyko, ale doprowadziła też do aresztowania nieprzeciętnego złoczyńcy. A zważywszy na wyjątkowy przebieg jej kariery, uzgodniono, że pozytywny wynik ewaluacji psychologicznej wystarczy, by odzyskała dawne stanowisko, obowiązki, stopień i broń.
Wrzesień i październik upłynęły dość spokojnie, niemal zbyt spokojnie. Przez jakiś czas zajmowała się oszustwem ubezpieczeniowym połączonym z podpaleniem, które spowodowało znaczne straty w siedemdziesiątym siódmym departamencie, pomagała też przy kilku drobnych sprawach prowadzonych przez kolegów. Wieczory spędzała z Magali i Franckiem, którzy byli ze sobą tak blisko, jak ona mogłaby być z Segnonem. Franck rozwodził się właśnie z żoną i kiepsko to znosił. Ludivine przeznaczała też wolne wieczory na chodzenie do kina, czytanie nieciekawych magazynów lub wegetowanie przed telewizorem, gdy dopadał ją leń. Z mniejszą gorliwością uczęszczała na zajęcia ze sztuk walki, coraz rzadziej pojawiała się na strzelnicy i na powrót stawała się bardziej kobietą niż wojowniczką. Postanowiła, że kilka razy w tygodniu będzie biegała, żeby utrzymać formę, a przede wszystkim by nie przybrać na wadze. Do tego właściwie ograniczała się dyscyplina, jaką sobie narzuciła.
Pierwszy tydzień listopada zbliżał się ku końcowi. Ludivine wróciła do domu około dziewiętnastej piętnaście, wdrapała się na piętro, rzuciła dżinsy na linoleum w łazience, wciągnęła wygodne bawełniane spodnie od piżamy, sweter i biustonosz przewiesiła przez brzeg wanny i wślizgnęła się w bluzę mięciutką jak skóra niemowlęcia, z czarnym napisem „Femme Fatale” na plecach. W jej przypadku nie był to wcale żart. Gdyby ludzie wiedzieli, co przeżyła porzez ostatnie dwa lata…
Następnie zeszła do kuchni zbyt przestronnej dla singielki, przez chwilę zastanawiała się, co zrobić na kolację, a w końcu się poddała i zamówiła sushi.
Była dumna z wystroju na parterze. Dobrze wyposażona biblioteczka dodawała ciepła olbrzymiemu pomieszczeniu. Ponieważ brakowało jej czasu, a wieczorem po pracy także energii, nie stała się jak dotąd bardziej zapaloną czytelniczką niż wcześniej. Książki Ludivine przypominały trofea wygrane w starciu z ignorancją, ale ku jej wielkiemu zawstydzeniu cały zbiór pachniał kurzem… Powinna do tego wrócić, znów zanurzyć się w przyjemnym zapomnieniu, jakiego dostarcza porywająca lektura.
Co do kominka, wystarczyła iskra, by polana zapłonęły, rozgrzewając atmosferę. Na gzymsie stały oprawione fotografie rodzinne, a także kilka zdjęć kolegów z WŚ. Na jednym z nich widniała Ludivine, Segnon i inny dość atrakcyjny trzydziestolatek. Alexis.
Miesiąc temu Ludivine zaniosła na jego grób kwiaty z okazji drugiej rocznicy śmierci, a niedługo, w jego urodziny, znów się tam wybierze. Czuła, że to jej obowiązek. Powinność wobec dawnego partnera i kochanka. Który stał się ofiarą.
Na ścianach wielkiego loftu wisiały obrazy, których znalezienie zajęło jej sporo czasu. Przedstawiające Paryż dzieło Fazzina w stylu pop-art 3D, mieniące się kolorami i pełne dynamiki nadawanej przez trójwymiarową powierzchnię, stanowiło komplet z panoramą Manhattanu, którą posiadała już wcześniej. Ogromna amerykańska flaga – nadżarta przez dziesięciolecia wystawiania na niszczący piasek niesiony wiatrem Nowego Meksyku – zajmowała ogromną połać ściany naprzeciwko. Ludivine zapłaciła za nią małą fortunę, ale flaga przypominała jej o podróży do Stanów Zjednoczonych, którą odbyła w wieku dwudziestu lat. Gdy tylko rzuciło się okiem na wyblakłe kolory i postrzępione na brzegach paski, w pomieszczeniu czuło się ducha tej zaczarowanej krainy z jej mitami o kowbojach. Czasem Ludivine niemal słyszała, jak flaga łopocze na wietrze do wtóru trąbek i okrzyków Indian.
Wystroju dopełniał parkiet o szerokich listwach z drewna wenge biegnących między kolumnami z kutego żelaza, tu i ówdzie przykrytych puchatymi dywanikami, oraz starannie przez Ludivine dobrane postarzane lub bielone meble. Pragnęła, by wnętrze było kojące, bo w ostatnich miesiącach sama osiągnęła spokój ducha. Jej otoczenie powinno odzwierciedlać ten stan, jednakże na piętrze wciąż walały się kartony, w niektórych miejscach należało dokończyć malowanie i obmyślić dekoracje. Jakoś nie umiała też zabrać się za swoją sypialnię – wciąż skrajnie nieprzytulną – choć nie wiedziała, co ją powstrzymuje. Ale prace trwały, a ją przepełniała wiara.
Na osłoniętej klombami i krzewami ulicy rozległo się pyrkanie motoroweru dostawcy sushi. Ludivine pochłonęła surową rybę, siedząc po turecku na rogowej kanapie.
Wegetowała bezrefleksyjnie, wygodnie umoszczona pod grubym polarowym kocem, nie zerkała nawet w stronę włączonego telewizora, zagubiona we własnych myślach, kiedy odezwała się komórka. Najpierw przyszło jej do głowy, by pozwolić jej dzwonić, ale potem przypomniała sobie, że w ten weekend pełni dyżur, więc dla spokoju sumienia sprawdziła, jaki numer wyświetla się na ekranie iPhone’a.
Żandarmeria. Westchnęła i odebrała.
– Przykro mi, że zatruwam ci wieczór – przywitał ją przyjazny głos Guilhema – ale jesteśmy potrzebni.
– Coś pilnego?
– Na torach kolejki podmiejskiej linii D, niedaleko Évry, znaleziono jakiegoś faceta.
– Czy to nie robota dla lokalnych gliniarzy albo naszej brygady?
– Nie po tym, co właśnie usłyszałem. Wpadnę po ciebie za dziesięć minut. Akurat starczy ci czasu na włożenie dżinsów i puchowej kurtki, to będzie długa noc.
I tak wszystko się zaczęło. Całkiem zwyczajnie.
2
Zobacz: Cierpliwość diabła tego samego autora, opublikowana nakładem Wydawnictwa Sonia Draga.