Читать книгу Zew nicości - Maxime Chattam - Страница 17
12
ОглавлениеZgiełk ruchu ulicznego zanikał stopniowo, w miarę jak Ludivine zanurzała się głębiej w aleje parku Buttes-Chaumont. Flora przyoblekła się w brązy i pomarańcze, a pierwsze jesienne chłody zaczęły powoli docierać do stolicy. Większość mijanych przez Ludivine spacerowiczów stanowiły kobiety, samotne lub w grupkach, uczepione wózków dziecięcych, oprócz tego trafiło się kilku biegaczy i garstka młodzieży. W to listopadowe poniedziałkowe popołudnie park przypominał dziką wysepkę dryfującą w samym sercu cywilizacji, której szare fasady oddalały się z każdym krokiem.
A więc „nawrócenie” Laurenta Bracha nie było jedynie zmyłką zastosowaną w celu odsunięcia od siebie podejrzeń i ukrycia powrotu do działalności przestępczej. W tej kwestii wyjaśnienia Marca Talleca okazały się pouczające i Ludivine nie miała powodu, by podawać je w wątpliwość.
Facet z DGSI! narzekała w duchu. Doprawdy, wszystko, co mogło jej się przydarzyć w tym zawodzie, już jej się przydarzyło… Ponownie skupiła się na tym, co istotne.
Skoro Brach był muzułmaninem i fundamentalistą, jak wytłumaczyć fakt, że znalazł się w centrum afery narkotykowej? Nie wiedziała dokładnie, co mogli, a czego nie mogli radykałowie, ale handel narkotykami z pewnością nie wpisywał się w odgórnie narzucone standardy moralne. Czyżby przeciwstawił się dilerowi ze swojej dzielnicy? A może chodziło o dawnych znajomych, którzy nie zapomnieli tak łatwo o jego kryminalnej przeszłości? Wszystko było możliwe i śledcza pokładała dużą nadzieję w spodziewanych wieściach od Yves’a. Jeśli DCO nie miało żadnych informacji, to ona sama też ich nie zdobędzie w równie hermetycznym środowisku.
Pozostawała ewentualność związana z terroryzmem. DGSI nie bez powodu wtykało nos w tę sprawę. Brach ich interesował, a Ludivine mało wiedziała na ten temat poza tym, że pieniądze z narkotyków mogły służyć finansowaniu rozmaitych rzeczy, w tym operacji religijnych ekstremistów.
W ostatecznym rozrachunku niewiele posunęła się naprzód.
Spomiędzy listowia zaczęły przezierać kanciaste sylwetki klifów, pojawiła się świątynka dominująca nad skalną iglicą wyspy Belvédère. Ludivine nie była w parku od wieków i teraz znieruchomiała w obliczu tego widoku. W samym sercu Paryża zdawało się to nieprawdopodobne. Te skalne ściany wystrzeliwujące z wody na niemal trzydzieści metrów w górę, pokryte roślinnością, zwieńczone altanką z białego kamienia przypominającą maleńką rzymską świątynię, która wylądowała tu w wyniku kaprysu lub błędu historii, do tego długi wiszący most pozwalający dostać się na wyspę, a wszystko to w scenerii przywodzącej na myśl baśń.
Dziwne miejsce na spotkanie, niemal romantyczne…
– Lubi je pani?
Marc Tallec wynurzył się znikąd, tuż za plecami kobiety.
– Prawdę mówiąc, prawie nigdy tu nie przychodzę. A szkoda.
Marc podał jej kanapkę, a sam wgryzł się w drugą.
– Dziękuję – rzuciła. – Dlaczego chciał pan spotkać się tutaj?
– Żeby lepiej panią poznać w neutralnym środowisku.
– Proszę tego nie brać do siebie, ale sam pan powiedział, że gdy tylko się dowiemy, jak stracił życie Brach, to pan zniknie. A ja zamierzam zamknąć sprawę szybko, nie tracąc na nią trzech miesięcy, więc zapoznawanie się…
Marc Tallec nie odpowiedział, przeżuwał tylko i wbijał w nią wzrok. Był dużo wyższy od niej i Ludivine poczuła się nagle bardzo mała, co nieczęsto jej się zdarzało. Intensywność spojrzenia tego mężczyzny, jego sylwetka, miały w sobie coś onieśmielającego.
– Chodźmy tędy – zarządził, wskazując kierunek.
Kobieta zdała sobie sprawę, że odkąd się zjawił, próbuje pokazać mu, gdzie jego miejsce, że nie robi nic poza tym. Własne zachowanie nie napawało jej szczególną dumą. Postanowiła mówić bez ogródek:
– No dobrze, przepraszam, jeżeli nie sprawiam wrażenia zbyt otwartej, po prostu… Przychodzi pan bez zapowiedzi, odgórnie narzuca się nam współpracę, całkiem odbiega to od sposobu, w jaki zwykle działamy.
– Doskonale to rozumiem. Dla nikogo nie jest to przyjemne. Zrobię, co się da, żeby moja obecność pani nie przeszkadzała.
– Będzie pan jedynie obserwatorem?
Tallec z namysłem poruszał głową.
– Powiedzmy, że… podporządkuję się pani decyzjom, ale jeśli zajdzie taka potrzeba, w pewnych sprawach przejmę stery.
– Sądziłam, że to ja prowadzę w tym tańcu?
– Tak będzie, chyba że natkniemy się na delikatną kwestię z zakresu moich kompetencji.
– Nie jestem pewna, czy moi zwierzchnicy na to pozwolą. Z całym szacunkiem.
– Z całym szacunkiem, pani porucznik, DGGN i Levallois już doszły do porozumienia, to będzie tymczasowa, wyjątkowa kooperacja leżąca w interesie narodowym. Ale kooperacja implikuje, że obie strony muszą współpracować. – Ludivine w kilka sekund przełknęła trzy kęsy kanapki, żeby ukryć rosnące poirytowanie. Po paru gryzach Tallec przerwał przedłużające się milczenie: – Czytałem sprawozdania z przebiegu pani kariery. Imponujące.
– Ma pan szczęście, ja nic o panu nie wiem. Tallec to chociaż pana prawdziwe nazwisko?
– Dlaczego pani pyta? Oczywiście, że…
– Reprezentuje pan tajne służby, oto dlaczego.
Wydał z siebie krótki, suchy śmieszek.
– Nie należy wierzyć we wszystko, co pokazują w filmach. Naprawdę nazywam się Marc Tallec, jestem trochę od pani starszy, rozwodnik, bezdzietny, pochodzę z Rennes, zrobiłem magisterkę z prawa, wstąpiłem do policji, zdobyłem stopień oficerski, a potem dołączyłem do DGSI, gdzie jak z pewnością się pani domyśla, zajmuję się głównie sprawami związanymi z radykałami, krótko mówiąc, podążałem dość klasyczną ścieżką. Nie kryje się w tym żadna wielka tajemnica. No i proszę, teraz ma pani jakie takie pojęcie o tym, kim jestem.
– O ile to wszystko prawda…
Tallec znieruchomiał.
– Bardzo panią proszę, nie zaczynajmy w ten sposób – powiedział pełnym emocji głosem. – Wszystko, co pani ode mnie usłyszy, będzie prawdą. Zawsze. Prędzej postanowię o czymś pani nie mówić, niż panią okłamię. Taka sytuacja prawdopodobnie się zdarzy, a wtedy będzie leżała w obopólnym interesie lub zwyczajnie będzie podyktowana brakiem wyboru, ale zawsze będę z panią szczery. Nie jestem pani wrogiem.
Ludivine długo mu się przypatrywała. Potem powoli skinęła głową.
– Okej. Przysięgłam sobie, że nigdy więcej nie zbuduję relacji z mężczyzną na bagnistym gruncie, sądzę, że mogę odnieść to postanowienie również do pana.
Tallec uśmiechnął się drwiąco.
– Przynajmniej jest pani bezpośrednia.
Ruszyli dalej.
– Co mamy dalej w planach? – chciała wiedzieć Ludivine.
– To pani śledztwo, niech pani mi powie.
– Zamierzam zbadać otoczenie Laurenta Bracha i jego żony. Może nam pan pomóc? Macie już na nich teczki, wydaje mi się też, że DGSI dysponuje specjalnym, niezwykle szczegółowym cyfrowym rejestrem…
Tallec energicznie potrząsnął głową.
– Nie. Mogę co najwyżej potwierdzać zebrane przez was informacje, trochę was nakierować, jeśli będę wiedział coś więcej, dzięki czemu zyskacie na czasie, ale nie dostaniecie dostępu do CRISTINY, to wyłącznie nasza kochanka.
– Do Cristiny?
– CRISTINA to skrót oznaczający scentralizowany system wywiadu wewnętrznego do spraw bezpieczeństwa państwa i interesów narodowych. Czyli naszą bazę danych.
– Dobra – rzuciła Ludivine, bardziej zrezygnowana niż rozczarowana. – Skoro tak, rozmawiałam już z prokuratorem, który zgodził się nadzorować dochodzenie…
– Ale sprawa nie trafi do prokuratury antyterrorystycznej, co do tego jesteśmy zgodni?
Nagłość i gwałtowność pytania nieco wybiły Ludivine z rytmu.
– Yyy… nie, w tej chwili nic nie wskazuje na to, żeby to była ich działka. Ma pan z nimi jakiś problem?
– Żadnego, ale chciałbym, żeby nasze poczynania nie pojawiały się na radarach, póki nie ma powodów do niepokoju. Dzięki temu będę miał wolną rękę.
Ludivine nie bardzo rozumiała, co chciał przez to powiedzieć, ciągnęła więc:
– Prokurator nie zezwolił na wykonanie badań DNA wszystkich próbek zebranych na terenie wokół ciała, nie ma na to budżetu. Zwłaszcza że jest przekonany, tak to przynajmniej wygląda, że chodzi o jakiegoś ćpuna. Zgodzi się na kilka analiz, jeśli dobrze uzasadnię prośbę, ale ponieważ nie mam zbyt wielu asów w rękawie, nie chcę ich głupio zmarnować, więc trochę z tym poczekam. Kiedy sprawa utraci status pilnej, kontrolę przejmie sędzia i to on zdecyduje, co robimy, a czego nie, jednak to dopiero za dwa tygodnie. A zainicjowanie całej procedury też trwa. Oczywiście nie będziemy w tym czasie siedzieć z założonymi rękami. Skoncentrujemy się na logowaniach komórek Brachów. Poprosiłam o sprawdzenie, czy w sektorze, w którym znaleziono zwłoki, albo chociaż w pobliżu dróg dojazdowych znajdują się kamery, ale nie robię sobie wielkich nadziei. Nie wiem, jak to u was działa, jednak gdyby mógł pan dać naszemu prokuratorowi do zrozumienia, że nie pogardzimy odrobiną dodatkowych funduszy…
– Chyba się nie zrozumieliśmy: z punktu widzenia prokuratora to pani sprawa, mnie tu w ogóle nie ma.
Ludivine wytrzeszczyła oczy.
– To znaczy? Pod względem prawnym…
– Jak przyjdzie co do czego, prokuratura się o mnie dowie, ale DGSI działa inaczej niż wy. Nie muszę legalizować swoich poczynań, prosić urzędnika sądowego o pozwolenie, gdy natrafię na coś ciekawego. Ze względu na bezpieczeństwo narodowe sam o wszystkim decyduję. Dopóki nie uznam, że do akcji powinien wkroczyć wymiar sprawiedliwości, pracuję swobodnie we własnym kąciku, nie odwołując się do sędziego. Operuję w ścisłej tajemnicy, tak jest szybciej i skuteczniej. Zdaję sprawę wyłącznie przed bezpośrednimi przełożonymi. To dlatego wolałbym, żeby prokurator nie wiedział o mojej obecności i nie musiał usprawiedliwiać jej w świetle prawa, chyba że w ostateczności, bo kiedy zostanę wmieszany w tę sprawę, wszystko się skomplikuje. Proszę zrozumieć, że DGSI zwykle odwala robotę samodzielnie, a urzędników informujemy tylko w przypadku, gdy trzeba zatwierdzić aresztowanie, a więc gdy rusza machina sądowa. Krótko mówiąc: gdy nasze sekretne dochodzenie wychodzi na jaw, sprawa już nas nie dotyczy, podlega systemowi sprawiedliwości, a my znikamy.
Ludivine wolno skinęła głową, jakby chciała ogarnąć rozumem wszystkie związane z tym implikacje.
– Przyjęłam do wiadomości. Ale ja muszę trzymać się ściśle określonych ram prawnych i odpowiadam za swoje poczynania przed urzędnikiem sądowym, więc niech się pan nie spodziewa, że wykroczę poza nie, zgoda?
– Oczywiście.
Szli spacerem i posiłek skończyli w samym sercu uładzonego lasku rosnącego we wschodniej części stolicy, aż w końcu Marc oparł się łokciami o poręcz mostu zawieszonego nad głębokim parowem, gdzie biegły stare tory kolejowe, obecnie porzucone na pastwę wysokiej trawy i bluszczu. Ludivine rozpoznała fragment Petite Ceinture, zabytkowej linii kolejowej okalającej Paryż, której większa część przestała być używana w latach trzydziestych ubiegłego wieku. Wtedy zdała sobie sprawę, że Tallec od początku doskonale wiedział, dokąd ją prowadzi.
– Proszę udawać, że jesteśmy parą – rzucił teraz.
– Słucham?
– Niech pani stanie koło mnie. Spokojna głowa, nie musimy się silić na czułości, ale to będzie mniej podejrzane.
Ludivine, ostrożna, lecz zaciekawiona, usłuchała i również oparła się o barierkę, niemal przyklejona do boku agenta służb wywiadowczych.
– Od początku wiedział pan, gdzie wylądujemy, więc co takiego mam tu zobaczyć? – spytała cicho.
– Jesteśmy trochę przed czasem, ale wkrótce się zacznie.
Ludivine pojęła, że spektakl ma się rozegrać w parowie, wobec czego przeczesała go wzrokiem w poszukiwaniu najdrobniejszej anomalii. Miejsce przypominało tamto, w którym znaleziono trupa Laurenta Bracha, tyle że tutaj królowała tryumfująca roślinność. Tory kolejowe z dala od cywilizacji, tunel, w pobliżu żadnych albo prawie żadnych świadków… Czy powinna stwierdzić jakąś analogię?
Człowiek w szarej bluzie pojawił się pod mostem i ruszył dalej wzdłuż muru, zatrzymał się dopiero przed wlotem tunelu, skąd wynurzyły się trzy kolejne postacie w sportowych strojach. Mężczyźni mieli kaptury, które częściowo skrywały ich twarze, ale Ludivine bez trudu poznała, że są poniżej trzydziestki. Dwaj inni przeleźli przez pociętą siatkę ogradzającą park i jakoś zeszli po stromym zboczu na dno wąwozu, by dołączyć do kolegów. Chwilę rozmawiali, a potem utworzyli krąg i zaczęli się rozgrzewać, wykonując serię ćwiczeń.
– Kto to? – spytała Ludivine.
– Młodzi ludzie z okolicy.
– Tego się domyśliłam. Ale co tu robią?
– Przygotowują się. Wszyscy mają u nas kartoteki. Wszyscy nawołują do powrotu do islamu przodków i stosowania zasad szariatu. Działania prowadzone przez Państwo Islamskie uważają za walkę uciśnionych towarzyszy. Większość z nich chciałaby do nich dołączyć. I może to zrobią, jeśli im się uda.
– I pozostają na wolności?
– Uważają na to, co mówią publicznie. A dopóki coś się nie zmieni, spotykanie się w szóstkę w parku na małą sesję ćwiczeń fizycznych nie jest zabronione.
– Popieranie Państwa Islamskiego to niewystarczający powód do aresztowania?
– W ciągu ostatnich lat rozbito wiele podobnych komórek, przewinęło się przez nie paru znanych terrorystów. Ale ci chłopcy uczą się na błędach starszych kolegów. Pilnują się, kiedy publikują coś w Internecie, nie uprawiają nadmiernego prozelityzmu na ulicach, prawie o niczym nie piszą w SMS-ach, krótko mówiąc, wiedzą, że jesteśmy blisko… No właśnie, a skoro o tym mowa…
Mierzący ponad metr osiemdziesiąt czarnoskóry mężczyzna o wyglądzie przywódcy odwrócił głowę w stronę mostu i bacznie przyglądał się zamyślonej parze. Marc Tallec natychmiast otoczył Ludivine ramieniem i złożył pocałunek na jej czole.
– Proszę tego nie traktować osobiście – wymamrotał – chcę tylko dodać odrobiny autentyzmu naszej przykrywce.
– Więc niech pan będzie bardziej wiarygodny – odparła Ludivine, posyłając mu wystudiowany uśmiech, po czym pocałowała go prosto w usta.
Gdy odsunęła wargi, z twarzy Marca Talleca nie dało się nic wyczytać, ale po jego oczach poznała, że jest zaskoczony, może nawet zbity z tropu, i odczuła niejaką dumę, że zyskała nad nim drobną przewagę, choćby tymczasowo. Każdy ma swoje sposoby – pomyślała z nutką buntowniczości – i akurat w tej grze, wierz mi, kolego, nie wiesz, z kim zadzierasz. Nie należała do osób, które szybko wymiękają, wręcz przeciwnie, jeśli dzięki temu mogła pokazać swoją prawdziwą naturę. Niełatwo było zrobić wrażenie na Ludivine Vancker, a jeśli sama chciała nadawać ton, wiedziała, po jakie środki sięgnąć.
Wysoki czarnoskóry chłopak dalej prowadził trening, uczestnicy dobrali się w pary i wykonywali ćwiczenia z walki wręcz. Dźwignie, serie kopnięć i uderzeń, hartowanie ciała przez przyjmowanie licznych ciosów na przedramiona lub golenie i tak dalej…
– Nie mogę pojąć, że wiemy, kim oni są i jakie mają ambicje, i nie robimy nic, żeby ich powstrzymać – wyznała Ludivine, przyglądając się wyczynom tych zdeterminowanych mężczyzn.
– Niewiele na nich mamy. Z jakiej racji mielibyśmy ich wsadzić za kratki? Za nieumiarkowane przekonania? Mówiłem pani: ci tutaj są dużo ostrożniejsi niż ich poprzednicy. Zauważyliśmy ich, bo chodzą do znajdujących się pod nadzorem domów modlitwy, bo spotykają się na takich treningach, a dzięki wywiadowi terenowemu wiemy, że niektórzy przebąkują o wyjeździe do Syrii, żeby tam walczyć u boku braci, ale to za mało, brakuje namacalnych dowodów.
– A jeśli jutro dwaj z nich postanowią w imię swojego fanatyzmu zarżnąć paru przechodniów?
Marc wykrzywił twarz w grymasie.
– To jest ryzyko… Ale niech pani nie zapomina, że chronimy demokrację. Nasz wolny kraj, gdzie każdy ma prawo wyrażać swoje poglądy religijne, nawet ekstremistyczne, dopóki bezpośrednio nie nawołuje do przemocy. Zapytam raz jeszcze, dlaczego mielibyśmy wsadzić do więzienia tych tutaj, a zwolenników najradykalniejszej odmiany chrześcijaństwa już nie? Takich, którzy chcą zakazać tabletek antykoncepcyjnych, aborcji, małżeństw homoseksualnych, a są nawet tacy, którzy półsłówkami wspominają o wyjeździe do Syrii, gdzie walczyliby przeciwko Państwu Islamskiemu… Ludzie, których uważamy za radykałów, mogą wywodzić się z każdej religii. Żyjemy w demokratycznym państwie i wolno nam posiadać własne przekonania, o ile tylko nie popychają nas ku nienawiści i przemocy.
– Ale obecne okoliczności sprawiają, że mamy wszelkie powody bać się tych sześciu bojowników.
– I właśnie dlatego mamy ich na oku, pilnujemy ich, jak możemy, choć z braku środków nie jest to nadzór doskonały. Może pani być pewna, że gdybyśmy aresztowali ich w ramach prewencji, przyniosłoby to więcej szkody niż pożytku, bo zaraz zaczęliby głośno krzyczeć o dyktaturze i prześladowaniach religijnych, z oburzeniem wołaliby, że nic nie zrobili, że usunięto ich ze społeczeństwa wyłącznie z powodu wyznawanych poglądów, a ponieważ faktycznie brakuje nam rozstrzygających dowodów, nie całkiem byliby w błędzie. Proszę sobie wyobrazić, jaki wpływ wywarłby ten przekaz na zagubioną młodzież balansującą na krawędzi radykalizmu… Tego typu sytuacja, jeśli umiejętnie ją wykorzystać, pozwoliłaby na indoktrynację dziesięciokrotnie większej liczby ludzi niż tych sześciu, których tu widzimy. Cwani rekruterzy posłużyliby się nią, by dowieść, że Francja to zdeprawowany kraj zamieszkany przez wrogi islamowi naród, który wtrąca do więzienia muzułmanów zdecydowanie kroczących ścieżką wskazaną przez Proroka, i tak dalej… Nie, proszę mi wierzyć, idąc na łatwiznę, często narażamy się na ogromne straty.
– Więc pozwalamy im żyć na wolności pod niezadowalającym nadzorem?
Tallec wzruszył ramionami.
– Robimy, co w naszej mocy. Nikt nie mówił, że demokracja nie ma wad albo że nie wiążą się z nią żadne trudności. A nasi obecni wrogowie potrafią to wykorzystać. Ale postawmy sprawę jasno. Mamy tu sześciu facetów. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa przynajmniej trzej lub czterej z nich to drobni kryminaliści, którzy w religii znaleźli duchową ucieczkę, rodzinę, ale nie zatracili się kompletnie, więc raczej nie posuną się dalej i nigdy nie będą stanowili realnego zagrożenia. Być może wiara uchroni ich nawet przed recydywą i w ostatecznym rozrachunku zyska na tym całe społeczeństwo. Istotne pytanie brzmi: gdzie w tym stadku kryją się prawdziwe wilki? Ci, którzy są gotowi przejść do działania i prędzej czy później to zrobią. Ale jeżeli zamkniemy wszystkich, stworzymy watahę złożoną z sześciu wilków.
– A jaki związek ma z tym wszystkim Laurent Brach?
– To pani mi to powie. Czy jego śmierć jakoś się z tym łączy? Z jego niegodziwymi koleżkami?
– A jeśli tak, to po której stronie stał – domyśliła się natychmiast Ludivine. – Czy był zabłąkaną, lecz niegroźną owcą, czy bezlitosnym wilkiem?
Marc Tallec odwrócił się twarzą do niej.
– Chwyta pani w lot. Chcę wiedzieć, czy należał do jakiejś siatki i czy za jego śmiercią nie kryje się jakaś grubsza afera.
W dole bojownicy zakończyli trening, pogratulowali sobie wyników, a potem padli na kolana, by rozpocząć modlitwę.