Читать книгу Zew nicości - Maxime Chattam - Страница 22

17

Оглавление

Szum autostrady A115, która biegła nieopodal, choć skrywała się w zagłębieniu terenu, kontrastował ze złożonym z ugorów i zalesionego wzgórza krajobrazem, który rozciągał się wokół audi TT RS zaparkowanego na poboczu małej dróżki zagubionej na północny zachód od Paryża. Wiejska wysepka położona niespełna trzy kwadranse od stolicy.

Sedan o przyciemnianych szybach zwolnił, gdy znalazł się na wysokości Ludivine, i niemal przylgnął do boku jej pojazdu. Za kierownicą siedział Marc Tallec, który otworzył okno.

– O co chodzi z tą identyfikacją? – spytał w ramach powitania.

– Nadal pokłada pan wiarę w moim instynkcie? Jestem przekonana, że morderca figuruje już w naszych rejestrach. Przeprowadzę dla pana krótkie podsumowanie. Z ofiarami łączy go relacja oparta wyłącznie na uprzedmiotowieniu. Stają się rzeczami, których używa dla własnej przyjemności. Nawet zabijanie ich go nie podnieca, stąd wykorzystanie opasek zaciskowych, nie jestem nawet pewna, czy zostaje przy nich, kiedy konają. Jego dewiacja ma naturę wyłącznie seksualną, on jednak nie potrafi osiągnąć wymarzonej rozkoszy.

– Więc to impotent?

– Nie do końca, nie, myślę, że jego fantazje niosą ze sobą olbrzymi ładunek emocjonalny i w porównaniu z nimi to, co odczuwa, zabawiając się ofiarą, okazuje się liche, nie dorównuje jego snom, wszystkim jego oczekiwaniom, wysiłkom. To dlatego pobił drugą ofiarę, tak długo o tym marzył, a tu taka frustracja. Ale jego obsesja na punkcie czyszczenia zwłok nie słabnie. Wiąże się z niezwykłą skrupulatnością. Właściwie nadmierną. Myje je wybielaczem, łącznie z… częściami intymnymi… szoruje paznokcie, dorzuca cudze włosy i paznokcie, już to zakrawa na przesadę, ale on dodatkowo upewnia się, że poszatkuje je pociąg… pośrodku wielkiego śmietniska… Krótko mówiąc, więcej trudu zadaje sobie przy usuwaniu śladów niż podczas porywania ofiar.

– To świr, pojąłem, dziękuję.

– Tak, ale robi to nieprzypadkowo. Raczej na skutek jakiegoś doświadczenia, w wyniku wywołanej czymś refleksji.

Marc Tallec zsunął okulary przeciwsłoneczne niżej na nos, czekając na ciąg dalszy.

– Już raz dał się przyskrzynić! – podsumowała Ludivine, jakby chodziło o rzecz oczywistą. – To gwałciciel, którego złapano, prawdopodobnie dzięki śladom DNA, a także na podstawie zeznań ofiary lub ofiar. Trafił do pierdla, a to z pewnością go nie uspokoiło. Podczas odsiadki zboczeniec tego rodzaju nie podaje swoich czynów w wątpliwość, raczej pielęgnuje fantazje. To wtedy miał czas, żeby przygotować ciąg dalszy. Następnym razem nie pozwoli sobie na wpadkę z powodu świadka albo pozostawionych wskazówek. Ma bzika na punkcie zacierania śladów, bo wcześniej słono zapłacił za brak ostrożności!

Marc skinął lekko głową.

– Okej, na razie nadążam.

– A zatem jego nazwisko figuruje w naszych kartotekach. Poprosiłam Guilhema o listę wszystkich gwałcicieli poniżej czterdziestego piątego roku życia, którzy wyszli z więzienia na przestrzeni roku przed pierwszą zbrodnią. Myślę, że jego żądze są bardzo silne, nie byłby w stanie kontrolować ich całymi latami, zanim przeszedł do działania. Nawet jeśli odsiedział dziesięć lat, ma najwyżej czterdziestkę. Później sprawdzimy, którzy gwałciciele mieszkają obecnie w Île-de-France, czyj profil mógłby pasować. Zajmę się tym, jak tylko będę mogła.

Marc wskazał Segnona, skulonego na miejscu pasażera w ciasnym coupé.

– Więc czemu jesteśmy tutaj?

Ludivine zwróciła się w stronę niskiego porośniętego lasem wzgórza, ku któremu wiodła bardziej ścieżka niż droga.

– Pierwsze zabójstwo zawsze zdradza najwięcej. Morderca nie wybiera ofiary na chybił trafił. Na pewno możemy dokopać się do czegoś, co pozwoli nam lepiej go zrozumieć. Dziewczyna mieszkała tam, na wzgórzu Montarcy, w obozie Romów.

Marc Tallec zrobił niezadowoloną minę.

– Nie należą do ludzi, którzy chętnie otwierają się przed glinami.

– Właśnie dlatego jedziemy tam tylko we troje, bez wsparcia. Nie chciałabym z nimi zadrzeć, więc jeśli nie macie nic przeciwko, ja przeprowadzę rozmowę. Pan i Segnon będziecie ubezpieczać tyły, na wszelki wypadek…


Dziesięć minut później audi, podskakując, wjechało na polanę na szczycie wzgórza, pokonawszy uprzednio ścieżkę obwałowaną odpadkami, workami na śmieci, starym sprzętem gospodarstwa domowego, zepsutymi meblami i wybebeszonymi silnikami, w mniejszym lub większym stopniu zasłoniętymi przez krzaki jeżyn i zeschłe liście.

Oczom gości ukazało się kilka maleńkich, prowizorycznych chałup skleconych z byle czego. W większości za okna służyły naciągnięte płachty gazet, a kominy zrobione z rur wentylacyjnych z odzysku wypluwały szare pióropusze dymu w ponurą aurę poranka. Między ruderami pranie powiewało na sznurach niczym duchy.

Nikogo w zasięgu wzroku.

Ludivine zaparkowała u wejścia do obozu, a gdy Segnon rozprostował swoje ogromne ciało, dała mu znak, by zaczekał. Marc Tallec zatrzymał samochód tuż za pierwszym pojazdem i również pozwolił, by kobieta ruszyła dalej sama.

Pomiędzy chatami i drzewami wiła się ścieżyna z ubitej ziemi. Ludivine trudno było uwierzyć, że mieszka tu ponad setka osób, łącznie z dziećmi.

Piłka spadła tuż przed nią, odbiła się i poleciała w stronę auta. Skądś bezgłośnie wyłoniły się trzy małe postacie i obrzuciły ją spojrzeniem, ale potem zauważyły sportowy wóz. Fascynacja przeważyła nad nieufnością i dzieci otoczyły audi kołem, nie spuszczały jednak z oczu czarnoskórego olbrzyma i białego w wojskowej parce, którzy stali nieco z tyłu.

Ludivine odwróciła się, by kontynuować zwiedzanie, lecz znalazła się twarzą w twarz ze średniego wzrostu mężczyzną o zapadniętych policzkach, śniadej cerze, szarych wąsach i czarnych oczach. On też pojawił się znikąd, a teraz zagradzał jej drogę.

– Czego pani chce? – spytał piskliwym głosem ze wschodnim akcentem.

Kilka z jego siekaczy lśniło niczym złoto.

Ludivine, świadoma, że jej cywilny strój może wprowadzać w błąd, pokazała mu wojskową legitymację.

– Nie zamierzam się nikomu naprzykrzać, wręcz przeciwnie, chciałabym wam pomóc.

Mężczyzna cofnął się o krok z niezbyt przyjazną miną.

– U nas spokój, żadnych problemów.

– Przychodzę w sprawie Georgiany Nistor.

W spojrzeniu jej rozmówcy pojawił się przelotny błysk.

– Złapaliście drania?

– Nie. Ale chciałabym zadać panu kilka pyt…

– Wszystko powiedziałem.

– Wiem, mówił pan moim kolegom z SRPJ w Wersalu, ale ja jestem inną śledczą. Rozumie pan? Chciałabym pana…

Mężczyzna wściekle potrząsnął głową i wskazał samochody.

– Nie, nie, już powiedziałem, zabierajcie się stąd.

– Ja…

– Dość! – szczeknął. – Zostawcie nas w spokoju.

– Zsik! – Nieopodal rozległ się kobiecy głos.

Jej szeroka sylwetka rysowała się w drzwiach niewielkiej budy, która groziła zawaleniem, funkcję dachu pełnił niebieski brezent. Romka zwróciła się do mężczyzny ostrym tonem, w języku, którego Ludivine nie rozumiała, a ten zaklął, splunął na ziemię i odszedł.

– Dziękuję pani – zaczęła Ludivine, zbliżając się do niej.

Kobieta była w nieokreślonym wieku, pewnie ledwie skończyła czterdziestkę, lecz wyglądała przynajmniej dziesięć lat starzej. Dość niska, miała długie, starannie uczesane kruczoczarne włosy i opatuliła się mocno znoszonym szlafrokiem narzuconym na ubranie.

– Zsikajo jest szorstki wobec policji. Jego dwaj synowie mają kłopoty…

Ona też mówiła z wyraźnym akcentem, ale wysławiała się z łatwością.

– Przykro mi. Przychodzę w sprawie Georgiany Nist…

– Słyszałam. To miła dziewczyna, chcę pomóc.

– Domyślam się, że ją pani znała – rzuciła Ludivine, czując się trochę głupio.

Rozejrzała się wokół i stwierdziła, że obozowisko ciągnie się dużo głębiej w las, niż zakładała. Wszędzie jak okiem sięgnąć stały chaty. Niektóre wspierały się o pnie drzew, inne zbudowano ze zwykłych palet wzmocnionych kawałkami blachy, znalazło się też parę bardziej wyszukanych i większych… Między stertami kartonów i rozbitych drewnianych skrzynek tkwiły wózki sklepowe wypchane pościelą lub częściami urządzeń mechanicznych. Kilkoro czujnych nastolatków grzało się wokół beczki, w której płonęły polana, a przy długim stole, na ławach własnej roboty siedzieli ludzie, którzy przyglądali się Ludivine raczej nieprzychylnie.

– Wszyscy znają Georgianę.

– Nie jest pani przypadkiem jej krewną?

– Jestem ciotką.

W nadziei, że odrobina prywatności skłoni kobietę do zwierzeń, Ludivine wskazała drzwi budy, która służyła jej za dom.

– Może wejdziemy?

Kobieta bez wrogości potrząsnęła głową.

– Tu jest lepiej. Co chce pani usłyszeć?

Ludivine, nieco wytrącona z równowagi, wzięła się w garść, myśląc o swoim śledztwie.

– Człowiek, który skrzywdził Georgianę, zaatakował ponownie. Inną dziewczynę. Wiedziała pani o tym? – Kobieta uniosła dłoń, zasłaniając usta, w których brakowało kilku zębów. – Przykro mi, że przynoszę złe wieści – ciągnęła Ludivine. – Obawiam się, że Georgiana była pierwszą z kilku ofiar. Ale w związku z tym istnieje możliwość, że sprawca przez dłuższy czas ją obserwował, zanim uderzył. Wie pani, czy często opuszczała obóz?

– Tak, prawie codziennie.

– Dokąd się udawała?

– To zależy. Cergy, Paryż, skraj drogi krajowej do Éragny.

– I tam… pracowała?

Kobieta przytaknęła, a Ludivine zaczęła się zastanawiać, czy Georgiana żebrała, czy może poszła o krok dalej, nie ośmieliła się jednak wspomnieć o prostytucji z obawy, że zrazi do siebie jedną z nielicznych, jak podejrzewała, osób gotowych z nią gadać. Jeszcze nie teraz, poczeka z tym do końca rozmowy.

– Czy w okresie przed zniknięciem zdarzało jej się wspominać o jakimś mężczyźnie?

– Dlaczego?

Na twarzy Romki pojawił się wyraz nieufności. Ludivine postanowiła wyłożyć kawę na ławę:

– Sądzę, że zabójca mógł kręcić się wokół niej, zanim przystąpił do działania. To nic pewnego, ale istnieje taka możliwość.

– On znał Georgianę?

Śledcza niechętnie pokiwała głową.

– Być może. Ale proszę mnie źle nie zrozumieć: nie twierdzę, że to ktoś z obozu. Nikogo nie oskarżam.

W głębi duszy, odkąd postawiła tu stopę, Ludivine była wręcz przekonana, że morderca nie pochodzi stąd: miał samochód i własny zaciszny kąt, gdzie gwałcił ofiary. Tutejszy brak prywatności na to nie pozwalał, a mieszkańcy żyli w biedzie, więc pomysł, że któryś z nich sprawił sobie auto, kupował opaski zaciskowe, znalazł spokojne miejsce daleko stąd, gdzie czyścił ofiary wybielaczem… Nie, to z całą pewnością niemożliwe.

Zauważywszy przejętą minę kobiety, Ludivine nalegała dalej:

– Coś pani przyszło do głowy?

Romka się zawahała. Szybko zerknęła w stronę tych, którzy ją obserwowali, i odparła ciszej:

– Mirko.

– Słucham?

– Proszę rozmawiać z Mirkiem.

– Kto to? Czy moi koledzy z SRPJ już go przesłuchali?

– Nie. Ale teraz Mirko jest już bardziej normalny.

Ludivine zapisała w pamięci tę informację.

– A gdzie mogę znaleźć tego Mirka?

Kobieta nieśmiało wskazała palcem w głąb obozowiska.

Zapowiada się niełatwe zadanie – pomyślała pani porucznik. Stało tu co najmniej pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt chałup zajmowanych przez dwa razy tyle mieszkańców kiepsko władających francuskim, na dodatek prawie wszyscy wzdragali się przed rozmową z parszywymi gliniarzami wtrącającymi się w ich sprawy, do których zaliczali także ją.

– Mogłaby mi pani pomóc go odszukać? – poprosiła.

Na te słowa jeden z młodych stojących przy beczce z ogniem zwrócił się do kobiety po rumuńsku i gestem kazał jej wracać do środka. Ludivine wkroczyła między nich, zbliżając się do oponenta o dość imponującej posturze.

Długo ćwiczyła sporty walki, umiałaby oddać cios i podporządkować sobie przeciwnika, gdyby zaszła taka potrzeba, ale miała nadzieję tego uniknąć. Coraz liczniej gromadzili się gapie ciekawi, co się dzieje. By ugodzić kogoś nożem, wystarczy chwila…

Nie włożyła kamizelki kuloodpornej, zabrała ze sobą tylko służbową broń. Zrobiła głęboki wdech.

– Im szybciej zdobędę to, czego potrzebuję, tym szybciej sobie pójdę – oznajmiła głośno, żeby usłyszało ją jak najwięcej osób. – Nie chcę nikomu robić problemów, jestem tu z powodu Georgiany. Mam nadzieję, że z waszą pomocą złapię człowieka, który ją zabił.

– Tamte psy mówiły to samo, czekamy już prawie trzy lata! – zaprotestował inny wyrostek.

– Moja obecność tutaj dowodzi, że nie porzuciliśmy sprawy. Ale potrzebna mi wasza pomoc. Przez wzgląd na pamięć Georgiany wysłuchajcie mnie i porozmawiajcie ze mną. – Niektóre twarze pozostawały całkiem beznamiętne i Ludivine czuła, że nawet gdyby miała więcej czasu, nie udałoby jej się zyskać zaufania tych ludzi, nie na tyle, by się przed nią otworzyli. Ale u garstki z nich zauważyła oznaki wątpliwości i niezdecydowania. Ciągnęła więc w tym samym duchu: – Nie zdajecie sobie z tego sprawy, ale możliwe, że ktoś z was coś widział albo dysponuje jakąś informacją, z pozoru nawet nieistotną, która przyniesie przełom. Chcecie, żeby człowiek, który tak strasznie skrzywdził Georgianę, pozostał bezkarny? Nie wolelibyście ujrzeć go w sądzie, a potem za kratkami? Rozmawiając ze mną, nie pomagacie policji czy żandarmerii, lecz pamięci Georgiany.

Na te słowa pewien starzec rzucił w jej stronę:

– Mirko Matesco.

– Wstrętny kapuś! – odparował natychmiast jeden z młodych.

Inny mężczyzna, wyjątkowo postawny, wyciągnął rękę i z zaskakującą szybkością zdzielił młodzika w tył głowy, surowo go łając. Nie trzeba było znać rumuńskiego, by domyślić się, że chodziło o szacunek dla starszych.

– Gdzie mogę znaleźć Mirka? – spytała Ludivine.

– On nie ma z tym nic wspólnego – upierał się kolejny chłopak. Ale starzec gwizdnął, żeby go uciszyć. – Nie będzie się w to wtrącać jakaś gadzia – zdenerwował się młokos.

Dyskusja nabierała rumieńców, kilka osób wstało, by włączyć się w coraz ostrzejszą w tonie sprzeczkę.

Starzec wbijał w Ludivine zmęczone spojrzenie. Wskazał głową w głąb obozu. Nie zwlekając, funkcjonariuszka wślizgnęła się między dwa chybotliwe płoty i ruszyła dalej wśród ruder.

Ludivine odgadła, że Mirko to nastolatek, bo najzacieklej bronili go przedstawiciele tego właśnie pokolenia, przypuszczalnie jego przyjaciele. A ponieważ nie mogła wchodzić do maleńkich chatynek, miała nadzieję, że rzeczony Mirko przebywa akurat na zewnątrz. Wyglądało na to, że większość mieszkańców prowadzi życie na wolnym powietrzu, co wydawało się całkiem zrozumiałe. Dzieci krzyczały, inni się śmiali. Kobiety rozmawiały, piorąc w baliach. Niemowlęta płakały. Zaczynały rozchodzić się zapachy mocno przyprawionych potraw, z którymi mieszała się czasem bardziej gryząca woń benzyny płonącej w połowie stalowej beczki o ściankach nadtopionych na całej wysokości. Między nogami Ludivine przemykały psy i koty, omal jej nie wywracając. Oczy kierowały się w jej stronę, słowa zamierały na wargach, gdy przechodziła obok. Zdeterminowana drobna ładna blondynka, która cięła powietrze badawczym spojrzeniem – taki widok nie należał w tym miejscu do częstych.

Nagle wyczuła z boku czyjąś obecność.

Jakiejś szybkiej postaci.

Zobaczyła go sekundę później, jak wślizguje się głębiej między dwie budy. Młody mężczyzna. Zdążał na drugi koniec obozu.

Idzie go ostrzec.

Dostosowała tempo do rytmu jego kroków i starała się nie tracić go z oczu. Przestępowała nad wiązkami chrustu, oponami przerobionymi na siedziska, workami na śmieci lub zepsutymi zabawkami walającymi się tu i ówdzie, schylała się, by uniknąć sznurów, na których suszyło się pranie, ale nie zostawała w tyle.

Chłopak skręcił nagle, zbliżając się do niej, a potem krzyknął coś po rumuńsku do kogoś znajdującego się nieco dalej. Ludivine wychwyciła w tym zdaniu imię Mirka.

Wyszła na niewielką pustą przestrzeń, gdzie dwaj nastolatkowie gadali, majstrując przy wypatroszonym skuterze. Ten wyższy i smuklejszy wstał i z zaniepokojoną miną słuchał uważnie czegoś, co opowiadał mu trzeci, ten, którego Ludivine śledziła.

Gdy tylko dostrzegł kobietę, jego spojrzenie stwardniało, rzucił śrubokręt, który trzymał w brudnej dłoni, i czmychnął szybciej niż zając na dźwięk strzelby myśliwskiej.

Zew nicości

Подняться наверх