Читать книгу Zew nicości - Maxime Chattam - Страница 15
10
ОглавлениеDeszcz stopniowo zamazywał ogród za wykuszowym oknem, tworząc mglistą szarą ścianę pomiędzy Ludivine a światem zewnętrznym, tymczasem kobieta kręciła się w kółko po swoim dużym salonie. Wszędzie pozapalała świece, żeby wnieść do domu trochę życia, przeciwstawić się ulewie, i zaparzyła sobie imbirową herbatę. Później, kiedy skończyła bez przekonania skakać po kanałach, włączyła muzykę. Aksamitny głos Diany Krall rozgrzewał ją. Ludivine, nie zdając sobie z tego sprawy, wylądowała przy długiej biblioteczce, gdzie gładziła grzbiety książek, jakby tytuły zapisano brajlem. Z wełnianym kocem na ramionach zatrzymała się przed kolekcją starych albumów o Tintinie, które w dzieciństwie czytywała pasjami, i zastanowiła się, czy krótka chwila zapomnienia i powrót do młodzieńczych lat nie zrobiłyby jej dobrze, zaraz uświadomiła sobie jednak, że tak naprawdę nie ma na to ochoty.
Dokuczała jej nuda. Nie była w stanie oderwać się od natłoku myśli i znaleźć przyjemności w prostych rozrywkach. Wobec braku tropów, które można by natychmiast zbadać, Ludivine niechętnie postanowiła spędzić niedzielę w domu, z dala od pracy, z dala od swojego trupa, z dala od prawdy.
Poprzedniego dnia wybrała się z Segnonem do wdowy po Laurencie Brachu. Powiadomienie jej o śmierci męża wzięła na siebie, a tymczasem jej partner rozglądał się po małym trzypokojowym mieszkaniu w podupadłej miejscowości Corbeil-Essonnes, począwszy od zabałaganionego salonu. Kobieta dużo płakała, niemal za dużo, co doprowadziło do łez także jej synka, rocznego malucha, który już człapał wszędzie wokół i deptał po piętach czarnoskóremu olbrzymowi spacerującemu wolno i przyglądającemu się nielicznym fotografiom na regałach i kredensie. Żandarm czy nie, Segnon wydał się dziecku podejrzany. Wymknął się z salonu, rzekomo po to, by zająć się małym, choć tak naprawdę chciał sprawdzić resztę lokalu. Tylko rzucił uważnym okiem.
Kiedy kobieta – imieniem Malika, zasłonięta od stóp do głów – wreszcie się uspokoiła, zgodziła się odpowiedzieć na pytania Ludivine. Na początek funkcjonariuszka poradziła jej, żeby zadzwoniła do rodziny i poprosiła o przyjazd i wsparcie, lecz Malika odmówiła. Szkoda. Choć w obecności rodziny wykonywanie zawodu staje się dla śledczego bardziej kłopotliwe, gdyż wszyscy próbują chronić świadka, to trudniej skrywać prawdę dotyczącą podejrzanego lub podejrzanej, bo każdy dorzuca swoje trzy grosze i uważnie słucha opowieści głównego zainteresowanego, co w znacznym stopniu uniemożliwia mu kłamstwo.
Malika, odpowiadając powoli, potwierdziła, że jej mąż nie dopuszczał się recydywy, że odsiadka dała mu do myślenia i że stał się odpowiedzialnym ojcem rodziny. Spotkali się po jego wyjściu z więzienia, przedstawił ich sobie wspólny znajomy, to było jak grom z jasnego nieba, szybko wzięli ślub i doczekali się dziecka. Laurent zmarnował zbyt wiele czasu, strwonił najlepsze lata na nurzaniu się w przemocy i śpieszno mu było wszystko nadrobić. Przez całe przesłuchanie Malika wstrzymywała łzy, chociaż Ludivine starała się prowadzić je z ogromną delikatnością, jakiej wymagała podobna chwila.
Laurent Brach pracował w firmie sprzedającej klimatyzatory, montował urządzenia. Dostał tę robotę z uwagi na kurs ukończony po odsiedzeniu wyroku i dzięki temu, że ktoś trochę pociągnął dla niego za sznurki. Malika zaświadczyła, że ciężko harował, wychodził bladym świtem i nie narzekał z powodu nadgodzin, dodatkowe pieniądze bardzo się zresztą przydawały, bo ona nie pracowała, tylko zajmowała się małym.
Nieomal się uniosła, gdy Ludivine spytała, czy jej mąż miał jakiekolwiek kontakty z osobami powiązanymi z handlem narkotykami. Laurent ich nie znał, nawet tych z osiedla. Trzymał się od wszystkich na dystans, wiedział, że otoczenie się niewłaściwymi ludźmi oznaczałoby powolny powrót do tego, co było. Zerwał z dawnymi przyjaciółmi, ryzykując, że wyjdzie na dupka lub egoistę. Stał się praworządnym, uczciwym człowiekiem, dobrym mężem, dobrym ojcem, dobrym muzułmaninem. Bo nawrócił się podczas ostatniego pobytu w więzieniu. Islam dał mu dyscyplinę, której mu brakowało, wyznaczył granice, których jego rodzice nie umieli ustanowić. Przede wszystkim zaś religia pozwoliła mu dostrzec sens życia i objawiła kodeks moralny, których istnienia nie mógł dłużej ignorować. Od tej pory odpowiadał za swoje czyny, nie przed społeczeństwem, którym gardził z powodu tego, czego nigdy dla niego nie zrobiło, lecz przed Bogiem we własnej osobie – i to przez wzgląd na niego miał obowiązek być dobrym człowiekiem.
Ludivine miała problem z okazywaniem oczekiwanego współczucia bez tracenia niezbędnego zawodowego dystansu, na dodatek jednocześnie wystukiwała sprawozdanie z całej rozmowy na trzymanym na kolanach laptopie. Jakby tego było mało, musiała jakoś wypełnić ciszę, która zapadła, gdy przenośna drukareczka wypluwała kartki wymagające podpisania przez wdowę.
Słuchając długiej litanii Maliki, śledcza odniosła wrażenie, że podążają fałszywym tropem. Laurent Brach naprawdę wyszedł na prostą, wiara go odmieniła, bardziej nawet niż miłość. A jednak, kiedy po opuszczeniu mieszkania Segnon zapytał ją, co o tym myśli, Ludivine pokonała trzy piętra, nim udało jej się sformułować odpowiedź. Wszystko było zbytnio wygładzone. Pozbawiony zawahań wywód Maliki, mowa wygłoszona płynnie, mimo emocji, prawie jakby każde słowo zostało zawczasu przygotowane. Segnon się z nią zgodził. Mieszkanie wywarło na nim wrażenie przykrywki. Wszędzie nadmiar symboli religijnych, Koran, na ścianach oprawione w szkło cytaty ze Świętej Księgi, na każdej poduszce i kawałku tkaniny zieleń islamu. Nawrócenie to jedno, ale to zakrawało na obsesję. Wszystko już z daleka wyglądało jak scenografia w starannie przećwiczonej sztuce, gotowej do wystawienia w momencie, gdy gliniarze przekroczą próg.
Laurent Brach coś ukrywał.
Ludivine nie wiedziała jednak, czy jego żona też była w to zamieszana, czy po prostu zamydlił jej oczy. Segnon roześmiał się i przypomniał sobie, że to ona zajmuje się utrzymaniem domu i że większość kobiet bierze na siebie również utrzymywanie poczynań męża w tajemnicy. Jeśli Laurent Brach pod maską łagodnego, świeżo nawróconego wyznawcy skrywał przestępcze oblicze, to jego żona nie mogła o tym nie wiedzieć, nie po takim przedstawieniu.
Dalsze śledztwo zakładało pogrzebanie w finansach rodziny Brachów, wykorzystanie danych telefonii komórkowej do ustalenia, gdzie każde z małżonków przebywało w piątek, w ciągu dnia i w nocy, odtworzenie grafiku zmarłego, począwszy od przepytania jego pracodawcy, sporządzenie listy przyjaciół, sprawdzenie, czy faktycznie chodził do meczetu, porozmawianie z personelem aresztu, w którym siedział, by więcej się o nim dowiedzieć, i tak dalej. Nic z tego nie byłoby łatwe w ustawowo wolny od pracy weekend, wobec czego Ludivine do poniedziałku odesłała Segnona i Guilhema do żon. Zasłużyli na krótką przerwę.
Gdy deszcz ustał, kobieta włożyła sportowy strój i przez ponad godzinę biegała po mokrym asfalcie. Gorąca kąpiel, w której się następnie zanurzyła, dopełniła dzieła i całkiem ją odprężyła. Dzień zakończyła w łóżku, z powieścią Alessandra Baricca w ręku. Była w niej mowa o człowieku, który malował morze morską wodą. Dobry początek.
Poniedziałkowy ranek zastał Ludivine w sali konferencyjnej WŚ, gdzie jarzeniówki usiłowały dopomóc szarawemu światłu z trudem przebijającemu się przez powłokę chmur. Guilhem i Segnon zajmowali miejsca naprzeciwko niej. Do środka weszła Magali Capelle, seksowna z tą swoją ciemną grzywką i obcisłymi dżinsami, a za nią Ben i Franck – cały jej zespół – czyli łysiejący czterdziestolatek palący papierosa za papierosem i pięćdziesięciolatek o wyglądzie wojskowego z idealnie uczesaną szczeciniastą czupryną oraz wąsem przystrzyżonym co do milimetra.
Pułkownik Jihan, który przyszedł poprowadzić spotkanie, zamknął za sobą drzwi. Szczupła sylwetka sportowca, postawa i gesty nadawały mu dość surowy wygląd. Jihan zatarł ręce, a następnie oddał głos Ludivine, by zdała skrótowy raport z dyżuru i nowego śledztwa. Gdy skończyła, pułkownik zapytał:
– A jak wam idzie z pedofilem z Draveil?
Chodziło o główną sprawę, nad którą pracowały Ludivine i jej ekipa, zanim natknęli się na zwłoki na torach kolejowych.
– Guilhem dalej zastawia sidła, udaje dwunastolatkę, i pisze z nim na forum – wyjaśnił Segnon, który dowodził śledztwem. – Facet się rozpędza, chce się z nią zobaczyć, namawia, żeby skłamała i poszła na wagary, wytłumaczył jej, jak ma to zrobić, umówili się na piątek rano, obiecał, że „się zabawią”.
– Świetnie. Capelle, a co u was na tapecie?
– Nadal zbiorowy gwałt popełniony na dwóch nastolatkach, pułkowniku. I podpalenie magazynów z ciuchami w Meaux.
– Jakieś postępy?
– W sprawie podpalenia mam do przesłuchania nowego świadka, ale jeśli wyskoczy coś pilnego, mogę przekazać teczkę wydziałowi do spraw przestępczości przeciwko mieniu. Ludo się zgodzi, od początku pracujemy nad tym wspólnie, chociaż to ja kierowałam sprawą ze względu na tę ciężko poparzoną nielegalną imigrantkę. Co do gwałtu, będzie trudno, oskarżeni wszystkiemu zaprzeczają, dziewczyny zwlekały z wniesieniem skargi, stąd brak jakichkolwiek dowodów fizjologicznych. Krótko mówiąc, sytuacja jest napięta. Przemaglujemy wszystkich jeszcze raz, zobaczymy, czy uda się kogoś złamać.
Jihan ani razu się nie wzdrygnął, bez mrugnięcia okiem przyjmując wieści o pedofilu, zbiorowym gwałcie, podpaleniu, a nawet morderstwie. Skinął głową, niemalże dumny ze swoich podwładnych.
– Dobrze, róbcie dalej swoje, zdacie mi szczegółowe sprawozdanie w połowie tygodnia. Dabo, niech pan jak najszybciej sfinalizuje sprawę pedofila i w pełni skoncentruje się na zabójstwie na torach. Vancker, pokieruje pani tym śledztwem.
– Tak jest, panie pułkowniku – odparła Ludivine.
– Jeżeli będziecie potrzebowali posiłków, sprawdzę, na czym stoi zespół Capelle i czy mogę zwolnić Yves’a i jego chłopaków, żeby wam pomogli, ale niczego nie obiecuję.
– Powinniśmy dać radę we troje, szefie – zapewniła Ludivine. – Yves zbiera informacje na temat handlarzy narkotyków z okolicy, gdzie mieszkał Laurent Brach, i da nam znać. Jeśli będę potrzebowała czegoś jeszcze, powiem panu.
Ktoś zapukał do drzwi i do środka wsunęła się głowa sekretarki WŚ.
– Telefon, panie pułkowniku, dzwonią z Levallois, mówią, że to bardzo pilne.
Na tym skończyła się narada i wszyscy wrócili do swoich biurek.
Ludivine weszła do gabinetu i ruszyła na swoje miejsce, ale nagle na półce regału, pośród innych, zauważyła nową zabawkę z jajka niespodzianki. Odwróciła się na pięcie w stronę Segnona i Guilhema.
– Który z was dwóch? Muszę wiedzieć, to mnie doprowadza do szału.
Segnon uniósł dłonie na znak niewinności.
– Jesteśmy z tobą, odkąd tu dotarliśmy – wykręcał się Guilhem.
Ludivine chciała wyjść na korytarz i zajrzeć do sąsiedniego pomieszczenia, żeby przepytać Magali i jej współpracowników, ale odbiła się od czyjejś potężnej piersi, aż poleciała w tył. Silna dłoń przytrzymała ją za ramię, żeby się nie przewróciła.
Mężczyzna stał w drzwiach, w otoczce światła, za plecami miał okno. Na początku Ludivine dostrzegła tylko górujący nad sobą cień, potem rozróżniła wprawnie nastroszone włosy, niezwykle kwadratową szczękę i dość postawną sylwetkę. Jeszcze później doleciał ją jego zapach, dziki. Nie była to zwykła woda kolońska, lecz bardziej złożona woń, jednocześnie piżmowa i wysublimowana.
– Pani to z pewnością porucznik Vancker – odezwał się nieco zachrypniętym, choć nie nieprzyjemnym głosem.
– Tak, tak – wybełkotała, odzyskując równowagę i wyswobadzając się z uchwytu, który uchronił ją przed upadkiem. – A pan to kto?
Zazwyczaj, kiedy ktoś zjawiał się w koszarach w związku z jakąś sprawą prowadzoną przez WŚ, żandarmi się go spodziewali. Nikt nie mógł tak po prostu wspiąć się na górę, niezapowiedziany i bez pozwolenia, a żeby dotrzeć do ich biura, należało pokonać kilkoro strzeżonych drzwi. Mężczyzna musiał zamachać jakąś ważną przepustką.
– Marc Tallec. – Powietrze zafalowało, gdy wszyscy przypatrywali się sobie nawzajem. Nieznajomy miał około trzydziestki, swoje ciemnobrązowe włosy pracowicie wystylizował, był niedogolony, a znad wąskiego nosa patrzyły oczy o intensywnym spojrzeniu. Włożył znoszoną parkę w kolorze khaki, koszulę ze stójką i dżinsy, które oblepiały go niczym druga skóra. Wyglądał niemal jak model jakiejś znanej marki odzieżowej, z tą tylko różnicą, że nie był szczególnie przystojny, raczej bardzo charyzmatyczny. Wszystko w nim zdawało się czarujące. Miał w sobie jakiś ujarzmiony zwierzęcy magnetyzm. – Nikt was nie uprzedził? – zapytał.
– Jeszcze nie… Co możemy dla pana zrobić?
Lekki uśmiech nadał twarzy Marca Talleca bardziej przyjazny wygląd.
– Raczej na odwrót.
Wsunął dłoń do wewnętrznej kieszeni parki i wyjął czarny skórzany portfel. Otworzył go i pokazał legitymację służbową.
– DGSI. To ja mam coś dla was w związku z Laurentem Brachem.