Читать книгу Zew nicości - Maxime Chattam - Страница 12
7
ОглавлениеPolano płonęło w kominku, trzaskając cicho, co Ludivine zaraz skojarzyło się z odgłosami wydawanymi przez rozgrzewającą się fajkę do palenia cracku. Przeklęte skrzywienie zawodowe. Odłożyła książkę, którą kartkowała, by zająć myśli czymś innym – zabieg wyraźnie nie działał.
Zaparzyła żeńszeniową herbatę i dolała mleka. Uruchomiła wieżę stereo i włączyła tkwiącą już w odtwarzaczu płytę Boba Dylana. Ludivine nie całkiem poddała się jeszcze cyfryzacji, która opanowywała planetę. Otaczanie się tym, co kochała, dodawało jej otuchy. Czy chodziło o książki, albumy muzyczne, czy o stare płyty DVD, które zbierały kurz na regałach w salonie. Niepokoiła ją ta ciągła digitalizacja, ludzkie pasje traciły cielesność, zostawała z nich tylko przechowywana cyfrowo dusza. Stopniowo zaczynamy otaczać się ledwie widmami przyjemności, myślała. Czy pozbawienie formy wszystkiego, co dostarcza człowiekowi rozrywki, stanowi pierwszy niezbędny krok, by któregoś dnia także on sam przeniósł się do niematerialnego wymiaru?
Gitara zagrała pierwsze akordy Blowin’ in the Wind i legendarny głos wypełnił całe pomieszczenie, odbijając się od czerwonej cegły i zagłuszając trzaskanie ognia. Dźwięki były głośne, lecz Ludivine nie czuła potrzeby, żeby je ściszać. Popijała herbatę niesiona melodią, melancholią bijącą z piosenki, rozdarta między kojącym falowaniem muzyki a zatrważającymi dociekaniami jej pragmatycznego umysłu.
Gdy rozpoczynała jakieś śledztwo, miała problem z odpoczywaniem, z całkowitym odcięciem się.
Wróciła do domu późno w nocy, przespała kilka godzin i szykowała się na pracę przez cały weekend. Guilhem miał czekać na nią około południa w biurze wydziału śledczego, dla przyjaciół WŚ. Segnon zadzwonił, oferując wsparcie, i uzgodnili, że o jedenastej trzydzieści zjawi się u Ludivine. Kobieta dopiero co wyszła spod prysznica, włosy wciąż miała wilgotne, jasne loki, jeszcze bardziej niesforne niż zwykle, opadały na duże niebieskie oczy, które przenikliwie patrzyły na świat.
Olbrzym włożył obszerne spodnie z dresu, adidasy i bluzę z kapturem ledwie mieszczącą jego muskulaturę. Ściszył grzmiącą wieżę, która w kółko odtwarzała płytę Dylana.
– Widzę, że się dziś wystroiłeś – zakpiła Ludivine.
– Wyciągasz mnie z łóżka w sobotę rano, na dodatek w święto, nie spodziewałaś się chyba, że przyjdę pod krawatem?
– Laëti źle to przyjęła?
– Nie sądzę, nie.
Ludivine, która znała kolegę na wylot, odniosła wrażenie, że zabrzmiała w tym nutka cynizmu.
– Jak wam się teraz układa?
– Wszystko zależy od dnia.
– Nadal śnią jej się koszmary?
– Rzadko, przynajmniej pod tym względem jest lepiej. Za to ciągle bolą ją nerki i plecy. Nie chodzi już do psychologa, co moim zdaniem jest głupotą, ale ona mnie nie słucha. Jednego ranka jestem bohaterem, który ratuje ludziom życie i powinien całkowicie poświęcić się pracy, a nazajutrz egoistą, który za dużo ryzykuje, a za mało myśli o swojej rodzinie.
– Daj jej czas. Wiesz, dla niej to też trudne.
Oczy Segnona otwarły się szerzej i w półcieniu kaptura błyszczały niczym dwa zaniepokojone księżyce.
– Jestem przy niej, gotów do pomocy, ale przyznaję, że trudno mi zrozumieć jej nagłe zmiany nastroju i radzić sobie z nimi.
– Bądź cierpliwy. Jest uparta, stopniowo pozbędzie się toksycznych wspomnień. Przeżyła w tym autobusie kurewsko dużą traumę. – Ludivine wiedziała, co mówi. Sama doświadczyła wielu dramatów, po których wciąż dochodziła do siebie. – Ale musisz ją skłonić, żeby dała sobie zbadać plecy – dodała.
Segnon skinął głową.
– Dobra, a my tej nocy zgarnęliśmy główną nagrodę na loterii, czy tak? – rzucił.
– Guilhem ci mówił?
– O dragach? Jesteście pewni, że to to?
– Tak, ten sam wygląd, te same torebki z ośmiornicą w kształcie czaszki. To zmodyfikowane sole kąpielowe.
Ów narkotyk, znany też jako „flakka”, zaczął masowo pojawiać się na początku roku, kiedy wydział śledczy tropił człowieka nazywanego przez niektórych Diabłem. Była to przerażająca mieszanka substancji chemicznych. Benzylopiperazyna, LSD, ketamina i metamfetamina w ściśle odmierzonych dawkach powodowały przedłużoną, orgazmiczną euforię, ale również całkowitą utratę zahamowań, rosnący stres, kompletne zachwianie zdolności oceny moralnej, halucynacje oraz zdwojoną wrażliwość na doznania – zarówno te prawdziwe, jak i będące jedynie wytworem wyobraźni. Flakka przekształcał łagodnego baranka w zdolnego do wszystkiego satyra, później zaś następował spadek aktywności, tak obezwładniający, że zmieniał konsumentów w powolne, śliniące się zombie pozbawione kontaktu z rzeczywistością. Odkąd narkotyk zalał rynek amatorów silnych wrażeń, odnotowano liczne deliria powiązane ze wzrostem niesłychanej przemocy. Użytkownicy bagatelizowali skutki uboczne, twierdząc, że do brutalnych zrywów doszło tylko w odosobnionych przypadkach, a stosunek jakości do ceny z niczym nie może się równać, co czyniło mieszankę wielce pożądanym artykułem na rynku narkotykowym. Pod jej wpływem noc rozciągała się w nieskończoność, a przyjmujące narkotyk osoby zyskiwały nieznaną dotąd energię, odczuwały pełnię radości życia i zwielokrotnioną rozkosz seksualną. Mogły świętować dwa dni bez przerwy, nie czując głodu ani pragnienia. Ale skoro sięgnęły szczytu, niechybnie następował upadek z wysoka. A wtedy zdarzały się regularne utraty pamięci, przebłyski delirium, a czasem zaburzenia osobowości prowadzące nawet do drastycznych samookaleczeń lub wyjątkowo brutalnych ataków. W repertuarze następstw zgłaszanych wielokrotnie od początku roku widniały samobójstwa, śmiertelne wypadki, zawały serca, autokastracja, a nawet kanibalizm.
Podobnie jak sejsmologowie czekają na The Big One, wielkie trzęsienie, które zetrze z powierzchni ziemi Kalifornię, a wirusologowie na odmianę H5N1, która wywoła pandemię, toksykologowie od dawna obawiają się, że pojawi się narkotyk równie uzależniający, co destrukcyjny dla psychiki. Spodziewana plaga nadeszła w postaci substancji flakka. W świecie narkotyków pandemiczne „Big One” już istniało i zataczając coraz szersze kręgi, docierało, co wyjątkowe, zarówno do ćpunów, jak i do środowisk ludzi nocy, do konsumentów okazjonalnych, a nawet do najmłodszych ciekawskich poddawanych presji społecznej na rozpasanych imprezach.
– Trzeba będzie współpracować z Yves’em i chłopakami z DCO – westchnął Segnon. – Skoro mamy prochy, to robota dla nich.
– Taki jest plan. My skoncentrujemy się na zmarłym i jego zabójcy lub zabójcach. Jeśli zidentyfikujemy siatkę narkotykową, pułkownik zdecyduje, kto dalej poprowadzi jej sprawę, ale sądzę, że oddamy to dzieciątko DCO. Niech każdy trzyma się swojej działki. My się zajmiemy morderstwem.
– Jakieś tropy na dobry początek?
– Na razie wszystko jest mętne. Trzeba było pracować szybko, żeby nad ranem otworzyć linię dla ruchu pociągów, więc TK działali trochę po omacku na rozległym i skomplikowanym terenie. Zebrali co najmniej dziewięćset próbek, pety, gumę do żucia, różne odpadki, z których większość, o ile nie wszystkie, należały przypuszczalnie do tysięcy podróżnych codziennie mijających to miejsce i wyrzucających śmieci przez okno wagonu. Ale trzeba było to zrobić. Mało prawdopodobne, żebyśmy dostali budżet na ich analizę.
Odkąd Ludivine zaczęła wykonywać swój zawód, przyczynę jej największych frustracji stanowiła świadomość, że sprawiedliwość kosztuje. Prawdę trzeba kupić. Cena każdego badania DNA wynosiła kilkaset euro, a na przeciętnym miejscu zbrodni nierzadko pobierano z tysiąc próbek, czasem dużo więcej. Jeśli dodać do tego nadgodziny śledczych i ekspertów, koszty dojazdów oraz zwykłe wydatki związane z funkcjonowaniem wszystkich służb niezbędnych do przeprowadzenia śledztwa, najmniejsza sprawa generowała rachunki opiewające na co najmniej pięciocyfrową, a często sześciocyfrową kwotę, opłaty nierzadko przekraczały nawet milion euro. Każdy sędzia patrzył na rosnącą stertę podań, a budżet Ministerstwa Sprawiedliwości topniał z tygodnia na tydzień, tak że nieraz odrzucano prośby śledczych o wykonanie prostego badania, uznanego wszak za „niekonieczne” ze względu na cenę.
– W sprawie ćpuna, który być może popełnił samobójstwo? – zadrwił Segnon. – Możesz zapomnieć o analizach DNA za ponad dwieście tysiaków! Co jeszcze mamy?
– Okoliczności i miejsce.
– To znaczy?
– Gadałam z IML i powiedzieli, że to nie priorytet, więc autopsję przeprowadzą najwcześniej w poniedziałek rano, ale jestem pewna, że facet nie żył już od dłuższego czasu, zanim porzucono go w tej dziurze.
– Co powiedział lekarz obecny na miejscu?
– To samo. Stężenie było zbyt zaawansowane nawet przy założeniu, że zderzenie z pociągiem usztywniło gościa. Potwierdzi to lekarz sądowy.
– Plamy opadowe zgadzały się z pozycją ciała?
– Od kiedy to interesujesz się plamami opadowymi?
– Moja partnerka operuje tylko żargonem kryminalistycznym, siłą rzeczy musiałem się przystosować.
Na ustach Ludivine pojawił się uśmieszek rozbawienia.
– W tej kwestii nie wiemy nic rozstrzygającego. Gościa pocięło na kawałki, część powlókł za sobą pociąg, zwłoki zostały wstrząśnięte, krew rozprowadzona wszędzie wokół, nic z tego nie będzie. Za to poprzedni maszynista mówi, że kiedy przejeżdżał tamtędy dziesięć minut wcześniej, niczego nie widział.
– Co oznacza, że trupa podrzucono o której?
– Między dwudziestą drugą pięćdziesiąt a dwudziestą trzecią. Zabójca lub zabójcy chcieli, abyśmy go znaleźli, w przeciwnym razie nie zadaliby sobie tyle trudu, żeby zaciągnąć go aż tam.
– To wiadomość dla innych dilerów? Porachunki gangów?
– Być może nazwisko zmarłego pozwoli nam to ustalić. To dość odludne miejsce, trudno dostępne. Prowadzi do niego tylko jedna droga i wszyscy przejechaliśmy nią, żeby się tam dostać. Nie wiem, czy to zaplanowali, ale tak czy siak, z punktu widzenia morderców korzystnie się złożyło. No więc od tej strony nie ma co liczyć na jakikolwiek ślad. Powinniśmy byli to przewidzieć. Niedaleko leży parę miasteczek, zobaczymy, czy tam uda się odkryć tożsamość naszego człowieka.
– Ale dlaczego zostawili cały towar? To idiotyczne… Nie, coś tu nie pasuje!
– Jest kilka elementów, które nie mają sensu. Cała sprawa już z daleka śmierdzi przekrętem i dlatego mnie interesuje.
Segnon wskazał dużą kuchnię.
– Zrobisz mi kawę?
Komórka Ludivine zadzwoniła, gdy kobieta kierowała się w stronę szafek. Zobaczyła, że na ekranie wyświetla się imię Guilhema, odebrała więc i włączyła głośnik.
– Hulk jest u ciebie? – spytał żandarm tytułem wstępu.
– Słyszę cię, ty wstrętny żółtku!
– Tobie również dzień dobry, Segnonie.
– Już jedziemy – rzuciła Ludivine.
– Lepiej tak zróbcie. Wcześnie przysiadłem do roboty i opłaciło się: mamy nazwisko naszego nieboszczyka. Żaden z niego nieznajomy.