Читать книгу Zew nicości - Maxime Chattam - Страница 14

9

Оглавление

Jako mały chłopiec był tak lekki, że niemal odlatywał, gdy biegł wśród ciepłych podmuchów i kąsających porywów zwiastującego nadejście wiosny chamsinu. Był też dzieckiem ziemi, wiecznie umorusanym, z cierniami powbijanymi w ubrania i paznokciami czarnymi od wspinania się na skały czy grzebania w norach w poszukiwaniu gryzonia, którego mógłby zabrać ze sobą, żeby się z nim pobawić. Przede wszystkim jednak był synem ognia, którego fascynował lubieżny, pożerający taniec płomieni. Już od maleńkości, matka opowiadała mu to setki razy, darzył żar i jego pióropusz niemal mistycznym uwielbieniem. Kiedy płakał bez końca, nic nie uspokajało go tak, jak spektakl złożony z ognia ogryzającego drewnianą kość, aż został z niej tylko szkielet, tylko pył popiołów. Taki się urodził.

Dziecko powietrza, ziemi i ognia.

Dziecko, jak twierdzili inni, nieraz słodkie, zdolne czuwać całą noc, by dodać otuchy synkowi pasterza przestraszonemu nocnym zawodzeniem karakala lub zatrważającym nawoływaniem sowy, gotowe oddać swój posiłek wygłodzonej dziewczynce, którą despotyczny ojciec ukarał zbyt surowo. Wyjątkowe dziecko będące blisko z matką, zdyscyplinowane i wierne swojemu ojcu.

Ale czasem wychodził z niego diaboliczny malec, który bez wahania potrafił utopić psa sąsiada, tylko dlatego, że ten ostatni obraził jego rodzinę, albo wrzucić potłuczone szkło do butelki klasowego kolegi, którego nie znosił bez powodu, tylko dlatego, że ów był zdolny, a to go złościło.

Przez wzgląd na to wszystko matka zaczęła nazywać go Dżinem.

Istota o ognistej duszy zrodzona z powietrza i piasku, raz dobry duch, a raz demon. Dżin taki właśnie był, co do joty.

„Płomienie cię uspokajają, ponieważ są matrycą, z której powstałeś, mój synu – powtarzała mu matka. – Mój brzuch był twoim schronieniem, moje ciało dostarczało ci pożywienia, byś mógł urosnąć, ale to płomienie cię ukształtowały. Bóg stworzył ludzi miękkimi i kruchymi, gdyż powstali z gliny, ale ciebie, ciebie uformował bezdymny ogień. Tak napisano w Świętej Księdze, w taki sposób rodzą się dżiny, a ty jesteś moim własnym małym dżinem”.

Skoro matka była płótnem jego narodzin, a ogień pędzlem jego istnienia, Dżin zadawał sobie pytanie, jaką wobec tego rolę odegrał jego ojciec. Zawsze, gdy ją o to pytał – ponieważ uwielbiał słuchać, jak raz za razem opowiada mu o jego korzeniach – matka głaskała go po włosach i konfidencjonalnym tonem, z roześmianym spojrzeniem szeptała tę samą odpowiedź: „Twój ojciec wdmuchnął w ciebie całą twoją duszę, mój synu, taka jest rola ojca”.

I tak Dżin rósł z uwielbianym przez siebie sekretnym przydomkiem. Był to skarb jego dzieciństwa, który ochraniał, w miarę jak przybywało mu lat, kiedy się przeprowadzał, najpierw do Sajdy na południu kraju, później, jako nastolatek, do dzielnicy Haret Hreik w południowym Bejrucie. Za każdym razem, gdy musiał porzucić dom, przyjaciół i znajome miejsca, gdy trzeba było zbudować wszystko od nowa, Dżin wiedział, że zabiera ze sobą to, co najważniejsze: swoją historię, swoją wyjątkowość.

Kiedy był młodym dorosłym, w pełni zdał sobie sprawę, jakie są fakty. Dobrze wiedział, że tak naprawdę nie jest dżinem, ale napawał się myślą, że kryje w sobie jakąś odmienność, niezwykłą, unikalną siłę, której nie sposób doszukać się u innych.

Jednak choć te dojrzałe przekonania coraz bardziej się utrwalały, w duchu wciąż hołubił opowieść, którą tyle razy raczyła go matka, aby nie zapomnieć, skąd pochodzi. Lekki jak wiatr, solidny jak ziemia, niebezpieczny niczym ogień, dobry dla bliskich i nieugięty wobec tych, którzy zasłużyli sobie na jego gniew.

Dżin stał się mężczyzną, podczas gdy Haret Hreik podnosiła się z ruin, powstawała na fundamentach budynków zniszczonych przez Izrael, fasada po fasadzie, dach po dachu, dusza po duszy. To przedmieście było muszlą, która przez kilka lat go osłaniała, razem walczyli. Opuszczenie go przyszło mu z trudem, chociaż Dżin wiedział, że rozsądek znaczy dużo więcej niż uczucia. Od tamtej pory przekroczył wiele granic, odwiedził mnóstwo krajów, wtapiał się w dzielnice na obrzeżach miast, przyswajał sobie ich kulturę, by tym lepiej zniknąć. Aż nadszedł ten szczególny dzień. Jego dzień. Dzień wielkiego odejścia.

Plan podróży długo w nim dojrzewał, Dżin analizował wszystkie możliwe opcje, poczynając od tej zakładającej dostanie się do strefy Schengen najbardziej naturalną drogą, z paszportem i wizą. Nie brakowało wiarygodnych pretekstów, zwłaszcza jeśli zapukało się do drzwi Europy z odrobiną gotówki w kieszeni, a przy tym zgłosiło się gotowość wspomożenia dogorywającej gospodarki Starego Kontynentu. Ale kiedy człowiek zjawia się na progu czyjegoś domu, nie powinien się dziwić, że gospodarz, wpuściwszy go do środka, chodzi za nim krok w krok, by sprawdzić, czy gość go nie okrada. A na to Dżin nie mógł sobie pozwolić.

Wiedział, jak dziurawa jest granica turecka. Mógł przejechać przez Syrię i z łatwością dotrzeć do Gaziantepu. Ale służby wywiadowcze coraz uważniej nadzorowały ten region, bojąc się powrotu synów nie do końca marnotrawnych o głowach wypchanych ideałami skutkującymi ostatecznie dekapitacją. W ten sposób dobrowolnie pchałby się w paszczę lwa. Nie najlepszy pomysł.

Dżin pamiętał, że w dzieciństwie, gdy trzeba było wygonić szczura z małego domku, który zajmował z rodziną, polowanie okazywało się krótkie i bezlitosne, gdyż zwierzę zawsze dawało się zapędzić w pułapkę pod jakimś meblem lub w rogu pokoju. Kiedy szczur już zostanie zauważony, nie ma żadnych szans w starciu ze zdeterminowanym człowiekiem. A jednak pewnego razu Dżin nic nie mógł zrobić. Zdarzyło się to w przeddzień powodzi. W głównej izbie szczury powyłaziły całymi tuzinami. Biegały wszędzie, wspinały się na stół, wskakiwały na siedziska. Dżin i jego ojciec miotali się we wszystkie strony, żadnego nie zabijając, ponieważ rozproszyli wysiłki, ponieważ szkodników było zbyt wiele naraz, a oni, zamiast skupić się na konkretnym osobniku, chcieli dostać je wszystkie, w wyniku czego nie dopadli ani jednego.

Dżinowi podobała się ta strategia przesycenia.

Miał kontakty na południu, znał dobrze ustawionych ludzi. Pokonanie półwyspu Synaj nie stanowiło najmniejszego problemu, Egipt każdego dnia po trochu tracił nad nim kontrolę. Później, kiedy przekroczył już Kanał Sueski, dotarcie do Libii było dziecinną igraszką. Tereny po zabitym Kaddafim stanowiły nieprzebraną wylęgarnię potencjalnych uciekinierów, którzy wyrastali jak grzyby po deszczu w każdym zakątku kraju, przybywali też z Nigru, Czadu, Sudanu, Erytrei i jeszcze dalszych stron. Codziennie spuszczano na wodę przepełnione nielegalnymi uchodźcami łodzie, które parły na północ, w stronę nadziei.

Dżin pamiętał, że jeden szczur wśród tysięcy pozostaje całkowicie niezauważalny, wobec czego ryzyko złapania maleje niemal do zera. Europejskie media nie stroniły od rozpowszechniania obrazów barek niknących pod ludzką powodzią, dryfujących ku powolnej śmierci, ale nieco rzadziej pokazywały chmary ocalałych przemierzające wiejskie tereny w południowych Włoszech, by następnie rozsiać się po całej Europie. Na jedną łódkę przechwyconą przez władze przypadało co najmniej dziesięć, które prześlizgiwały się przez oka sieci. A Dżin postarał się, by los mu sprzyjał. Miał pieniądze, bez trudu znalazł więc najlepszych, najpewniejszych przewoźników. Lampedusa, Święty Graal przeciętnego uchodźcy, dla Dżina nie stanowiła wymarzonego punktu na trasie. Podobnie Sycylia: nie ufał wyspiarzom. Nie, jedynym akceptowalnym celem był stały ląd, kontynentalne Włochy.

Ostatnim wyzwaniem, wobec którego stawał nielegalny imigrant, gdy wreszcie dotarł do ziemi obiecanej, było pozostanie tam. W wyniku byle kontroli mógł trafić do prowizorycznego centrum zatrzymań, gdzie czekał na wydalenie z kraju.

Ale Dżin wszystko zaplanował.

Jego fałszywy paszport, podobnie jak widniejąca w nim wiza, z powodzeniem przeszedłby pobieżną weryfikację. I znowu, miał wystarczająco dużo pieniędzy, by wtopić się w tłum, pomagał w tym samochód, niewinny wygląd, okulary przeciwsłoneczne na nosie i swobodna poza. Nawet gdyby zatrzymała go policja, był niemal pewien, że wyszedłby z konfrontacji obronną ręką. Ale prawdopodobieństwo kontroli na drodze było niskie, a ryzyko, że funkcjonariusze zapragną sprawdzić autentyczność wizy – marginalne.

Gdy opuszczał afrykańską ziemię, by wejść na pokład niewielkiego kutra, nad którym powiewała maltańska bandera, po raz pierwszy od długiego czasu poczuł ukłucie wahania.

Szykował się do porzucenia tego, co najbliższe pyłowi, z którego powstał, by wyruszyć na podbój lądu, gdzie zupełnie nic nie znaczył.

Ale to się zmieni.

Dżin zrobił głęboki wdech i napełnił płuca czystym powietrzem, a jego wątpliwości się rozwiały.

Był to ostatni moment niezdecydowania w jego życiu.

Zew nicości

Подняться наверх