Читать книгу Zew nicości - Maxime Chattam - Страница 13
8
ОглавлениеParyski wydział śledczy miał siedzibę w dziewiętnastowiecznym budynku dawnych koszar biura akcyzowego, niedaleko porte de Bagnolet. Była to pięciopoziomowa konstrukcja w kształcie litery U wzniesiona z szarego kamienia, z mnóstwem wysokich wąskich okien wychodzących na ulicę i mały dziedziniec, które niczym czujni strażnicy obserwowały miasto.
Ludivine, Segnon i Guilhem zajmowali pomieszczenie na pierwszym piętrze, które w całości skolonizowali, kierując się osobistymi gustami oraz obowiązującymi schematami, jakby wszyscy śledczy na świecie odczuwali instynktowną potrzebę, by otoczyć się totemami radości i dzięki nim móc stawiać czoło potwornościom swojego zawodu. Przestrzeń należąca do Guilhema zdawała się najbardziej karykaturalna, wisiały tam bowiem plakaty z filmów Podejrzani i Siedem rozdzielone proporczykiem klubu piłkarskiego Paris Saint-Germain. Segnon był zbieraczem. Z na wpół rozpakowanych paczek budował barierę między sobą a resztą świata. Płyty DVD, wciąż w celofanowych osłonkach, jeszcze nieczytane komiksy, wszystko, co kupował w Internecie i kazał przysyłać na biurowy adres, pchany kompulsywną gorączką tropiciela dobrych okazji. Ludivine przez długi czas miała doskonale uporządkowane biurko, wolne od wszelkich osobistych akcentów. Niedawno odczuła potrzebę zagospodarowania swojej przestrzeni, dlatego najpierw umieściła w niej kubek New York Giants należący do dawnego kolegi Alexisa oraz dużą świecę o piżmowym zapachu, a później zakryła ścianę za fotelem dwoma regałami z Ikei i poupychała na nich książki z zakresu kryminalistyki. Jedyna zagadka wiązała się z niewielką kolekcją, która powoli opanowywała jej półki: składała się z pstrokatych zabawek z jajek niespodzianek. Ludivine nie wiedziała, kto bawi się w przystrajanie jej biblioteczki, i gdy co tydzień odkrywała kilka nowych figurek, ogarniała ją szaleńcza frustracja. Ani Guilhem, ani Segnon nie jadali przy niej czekolady, autorem żartu mógł być ktokolwiek z WŚ. Najbardziej podejrzani wydawali się śledczy z zespołu Magali, pracujący po drugiej stronie korytarza. Ben i Franck zawsze byli spragnieni dobrych dowcipów. Jakkolwiek by było, to bezowocne śledztwo co tydzień służyło Ludivine za rozgrzewkę po krótkim odpoczynku, stanowiło też przypomnienie, że nie powinna traktować samej siebie zbyt poważnie, i wprowadzało nieco lekkości do pokoju, do którego w każdej chwili wtargnąć mogło to, co najmroczniejsze.
Owej soboty, jedenastego listopada, na piętrze panowała niemal niepokojąca cisza. Było tylko ich troje, po drodze nie spotkali nikogo.
Guilhem, ubrany w jedną z typowych dla siebie przesadnie kolorowych koszul, przyłożył świeżo wydrukowaną kartkę do białej ścieralnej tablicy i przytrzymał ją magnesem w kształcie odznaki amerykańskiej policji.
Pod szopą ciemnych, kręconych włosów widniała nieprzystępna twarz zwrócona prosto w stronę obiektywu, mężczyzna miał spuszczony wzrok, podkrążone oczy, ciężkie powieki, duży spłaszczony nos, niedogolone policzki i rysy zgrubiałe w wyniku krótkiego życia przepełnionego smutkami. Był w okolicach trzydziestki, a na szczęce, podbródku i czole nosił kilka małych blizn.
– Laurent Brach – przedstawił go Guilhem. – Potwierdzenie jego tożsamości czekało w mojej skrzynce mailowej dziś rano, jego odciski widnieją w FAED.
Ludivine ubawiła się w duchu z tego wstępu. Rzeczywistości daleko było do scen z filmów i seriali, w których odciski palców błyskawicznie migały na ekranie, a w przypadku zgodności natychmiast podświetlały się na czerwono. Codzienność śledczych ograniczała się do maila informującego, że odcisk odpowiada nazwisku z archiwum FAED. Żadnej syreny, żadnych pulsujących, pikających światełek wokół ogromnego ekranu, a nawet żadnego ekranu, na którym można by podziwiać cyfrowy skan. Tylko zwykły mail wśród wielu innych.
– Za co był notowany? – spytała Ludivine.
– Według TAJ lista jest długa. Zaczyna się od młodzieńczych wybryków: rozróby, niszczenie mienia, posiadanie substancji odurzających, a potem stopniowo robi się gorzej, aż dochodzi do kradzieży w magazynie sprzętu gospodarstwa domowego. Stamtąd trafił do Villepinte na krótki pobyt za kratkami i przez następne półtora roku nie broił, a przynajmniej nie dał się złapać. Później wjechał samochodem w bankomat i znów go przyskrzynili. Tym razem wysłano go do Fresnes, na dużo dłużej. Od tamtej pory cisza.
– Kiedy wyszedł? – chciał wiedzieć Segnon.
– Dwa lata temu.
– Później nie było już żadnych zgłoszeń? – upewniła się Ludivine.
– Zero. Znacie mnie, jestem z tych skrupulatnych. Podczas gdy wy próżnowaliście u Lulu, popijając kawkę, ja grzebałem w necie, żeby sprawdzić, czy wyskoczy coś na temat Laurenta Bracha. Wiem, że zawsze mieszkał w okolicach Corbeil, w dziewięćdziesiątym pierwszym departamencie, mam też datę urodzenia i zdjęcie, to oszałamiające, ile można znaleźć w sieci i w mediach społecznościowych!
– Odszukałeś go? – zdumiał się Segnon.
– Tak sądzę. A przede wszystkim, dzięki Facebookowi i pokrewnym serwisom, znalazłem dziewczynę, która twierdzi, że jest żoną niejakiego Laurenta Bracha, jedno z zamieszczonych przez nią zdjęć praktycznie rozwiewa wszelkie wątpliwości. A ponieważ jako miejsce zamieszkania podała Corbeil-Essonnes…
– Ożenił się? Mają dzieci?
– Na podstawie zdjęcia profilowego tej babki można tak przypuszczać, pozuje z chłopczykiem na rękach.
– Więc znalazł miłość i wyszedł na prostą – podsumowała Ludivine. – Przynajmniej oficjalnie. Corbeil leży niedaleko miejsca, gdzie znaleźliśmy zwłoki. Mieszkał w pobliżu torów kolejowych?
Guilhem skinął głową.
– Kilka miesięcy temu zarejestrował samochód, podając adres na jednym z osiedli widocznych u góry nasypu.
– To jaki jest scenariusz? – spytał Segnon. – Wychodzi z kicia, żeni się, płodzi jedno lub dwoje dzieci, uświadamia sobie, że nie powinien już rozrabiać, a przynajmniej musi postępować ostrożniej, ale to silniejsze od niego, zadaje się z nieodpowiednimi osobami, miesza się w lokalny handel narkotykami i się stacza? Potrzebujemy Yves’a i jego chłopaków! Bez wydziału do spraw przestępczości zorganizowanej stracimy mnóstwo czasu.
– Pozwoliłem sobie do niego zadzwonić – wyznał Guilhem. – Siedział z rodziną w domowym zaciszu, wkrótce do nas dołączy.
Ludivine pogroziła mu palcem.
– Uważaj sobie, jeśli będziesz taki wydajny, doczekasz się stopnia! Świetna robota, Guilhem. A więc oto i nasz trup. Typ z przeszłością, który po wyjściu z więzienia teoretycznie zszedł ze złej drogi. Żonaty, przynajmniej jeden syn. Dobrze byłoby się dowiedzieć, czy miał pracę, regularne dochody.
– Przed przeniesieniem do Paryża byłem audytorem finansowym w wydziale śledczym w Wersalu – przypomniał Guilhem. – Mogę zajrzeć do rejestru kont bankowych FICOBA. W ten sposób zdobędę wszystkie numery kont powiązane z ofiarą. Ale na szczegóły trzeba będzie poczekać do poniedziałku, kiedy zadzwonię do banków. W międzyczasie prześledzę jego podatki, sprawdzę, co deklarował.
Ludivine wiedziała, że Guilhem wygrzebie wszystko, co się da, żeby mogli poznać osobowość Laurenta Bracha. Żandarmeria dysponowała ponad trzydziestoma rejestrami, które należało zbadać, by uzyskać pełny obraz podejrzanego. A ponieważ słynna CNIL – Narodowa Komisja Informatyki i Swobód Obywatelskich – czuwała nad tym, by nie istniały między nimi żadne automatyczne powiązania, trzeba je było sprawdzać kolejno, jeden po drugim.
– Kontynuuj, co zacząłeś. Trzeba też będzie poinformować wdowę – powiedziała kobieta z przygnębioną miną. – O ile to faktycznie właściwa osoba pod właściwym adresem. Jeżeli będzie w stanie odpowiadać na pytania, spróbuję dowiedzieć się więcej o ich życiu. Porównamy jej wersję z liczbami, które zgłaszali państwu. Guilhem, czy mogę ci powierzyć misję? Chciałabym, żebyś zlecił też badanie SALVAC.
– Tak szybko? Nie zapędzamy się trochę? I co niby mam wpisać jako cechy szczególne?
– Wszystko, co mamy. Porzucone w pobliżu narkotyki, ciało pozostawione na torach kolejowych, flakka, transwestyta, rozczłonkowanie, dodaj też, że zwłoki potraktowano wybielaczem i porządnie wyczyszczono. Zarzuć sieci szeroko, nigdy nie wiadomo.
– A może poczekamy chociaż na wyniki autopsji?
– Nie przyjdą przed przyszłą sobotą, nie chcę tyle z tym zwlekać. Jeżeli pojawią się dodatkowe dane, rozszerzymy zakres poszukiwań przy drugim podejściu.
– Analitycy będą w siódmym niebie, że każesz im dwa razy odwalać robotę!
– Nie mój problem.
Segnon, który przyglądał się Ludivine z miną cwaniaka, nachylił się do niej.
– Znam cię na tyle, by wiedzieć, że nie wszczynasz afery wyłącznie na podstawie przeczucia. Co ci chodzi po głowie?
– Miejsce znalezienia zwłok odbiega od normy. Jest w tym coś dziwnego, czego nie łapię. Autorzy zbrodni chcieli, żebyśmy go znaleźli, w przeciwnym razie nie porzuciliby go na torach kolejowych, a jednak zostawili ciało na zakręcie, by mieć pewność, że pociąg je rozjedzie. To idiotyczne, domyślają się raczej, że nie przeszkodzi nam to w identyfikacji odcisków czy DNA zmarłego. Po co więc ta szopka? Poza tym zwłoki zostały wcześniej doskonale zdezynfekowane, gość miał doklejone nieswoje paznokcie, do tego prochy… To wszystko nie ma sensu, zupełnie inaczej, niż można by się spodziewać w przypadku zwykłej sprawy narkotykowej. Chodzi o coś innego. Jest w tym jakiś dodatkowy wymiar, coś wykraczającego poza wewnętrzne porachunki dilerów i ich przestępstwa. Chciałabym zyskać pewność, że nie mamy do czynienia ze zorganizowaną grupą, która rozpanoszyła się w rejonie Paryża albo i dalej.
– Dobra. – Guilhem skinął głową. – Zajmę się tym.
Godzinę później, kiedy troje śledczych jadło dania z małej chińskiej restauracji położonej w porte de Bagnolet, każde usadowione przy własnym biurku, do pomieszczenia wsunął głowę Yves. Pracował w słynnym DCO, sekcji WŚ odpowiedzialnej między innymi za walkę z narkotykami, gdzie dowodził małą grupą uderzeniową, dobrze Ludivine znaną, gdyż wielokrotnie brała udział w jej akcjach, łącznie z tą mającą na celu przechwycenie transportu prochów, od której pół roku temu zaczęła się cała „diabelska sprawa”, jak ją teraz nazywano. Yves nie patrzył na swoich rozmówców, on świdrował ich wzrokiem. Miał proste, krótko przystrzyżone ciemne włosy, gdzieniegdzie poprzetykane siwizną. Jego usta otaczał czarny krzaczasty krąg, jakby obrys pułapki gotowej zatrzasnąć się na pierwszym nieostrożnym człowieku, który zajdzie mu za skórę. Nawet kurze łapki, które zdawały się powiększać jego oczy, bardziej przypominały blizny niż zmarszczki. Jakby narkotyki w końcu wyżłobiły mroczne koleiny w twarzy łowcy, który tropił je niczym nieustępliwa nemezis. A jednak z dala od terenowej presji Yves, pulchny i sympatyczny, stanowił raczej przeciwieństwo stwarzanego wizerunku. Trzykrotnie zapukał do drzwi, by dać znać o swojej obecności, i gestem zbył przeprosiny kolegów usprawiedliwiających się, że oderwali go od rodziny w sobotni poranek.
Guilhem powtórzył mu wszystko, co wiedzieli, i nagle Yves znalazł się w krzyżowym ogniu spojrzeń trójki żandarmów, którzy wpatrywali się w niego tak, jakby dysponował kluczem do rozwiązania całej zagadki. Wzruszył ramionami.
– Już teraz mogę wam powiedzieć, że nie znamy się z waszym sztywniakiem. Jego twarz i nazwisko nic mi nie mówią. Jeszcze to sprawdzę, ale nie liczcie na wiele. Osiedle, na którym mieszkał, jest nam znane, kręcą się po nim różni handlarze, założyliśmy tam już parę kartotek, ale trzeba też będzie pogadać z moimi odpowiednikami wśród gliniarzy. Jeśli to pilne, mogę to zrobić w ciągu weekendu, dobrze się znamy, mam ich numery.
– Sposób działania nie przypomina niczego, z czym miałeś dotąd do czynienia? – spytała Ludivine.
– Nie. A dilerzy nie porzucają towaru ot, tak sobie, w każdym razie nie wtedy, kiedy chcą przekazać jakąś wiadomość.
– Może zapomnieli, sądzisz, że to możliwe? – podsunął Segnon. – Wpadli w panikę, było ciemno, podrzucili trupa i uciekli bez prochów.
– Masz ich za debili? Nie tracisz takiej ilości dragów w tak głupi sposób. Postaw się na ich miejscu, to najcenniejsza rzecz, jaką posiadasz, więc zawsze wiesz, gdzie i z kim jest, i nie spacerujesz z nią wzdłuż torów przy okazji podkładania trupa. Nie, ani przez chwilę w to nie wierzę.
– Masz jakąś hipotezę? – zachęciła go Ludivine, związując jasne pukle w nieporządny koński ogon.
– Jest tylko jeden powód, dla którego handlarze mogli zostawić torbę pełną prochów: zostali do tego zmuszeni. W ten czy inny sposób. Musieli błyskawicznie wiać i uznali, że lepiej nie mieć towaru przy sobie, na wypadek gdyby ich złapano.
Ludivine szybko zwróciła się ku Guilhemowi.
– Nie wpadliśmy na to, żeby skonsultować się z lokalną brygadą policyjną. Może przeszkodzili naszym zabójcom i rzucili się za nimi w pościg, nie zdając sobie sprawy, że w pobliżu leży trup.
– Ze wszystkich stron błyskały koguty, nadawano komunikaty przez radio – odparł żandarm w jaskrawej koszuli – sami by się z nami skontaktowali. Ale zadzwonię, nigdy nic nie wiadomo.
Yves przygładził zarost wokół ust, zanim znów się odezwał:
– Jeśli porzucili narkotyki podczas ucieczki, prawdopodobnie wyślą gościa, żeby przeszukał teren, chociażby w celu upewnienia się, że już ich tam nie ma. Być może jest za późno, ale na waszym miejscu wyznaczyłbym kogoś do obserwacji.
Ludivine w duchu przeklęła się za to, że wcześniej o tym nie pomyślała, i rzuciła się do biurowego telefonu. Zadzwoniła do brygady żandarmerii, którą ubiegłej nocy przysłano na miejsce zdarzenia, i nalegała, by do aparatu podszedł znający teren porucznik Picard. Poprosiła go, żeby jak najszybciej wysłał tam dwóch ludzi.
– Nie róbmy sobie żadnych nadziei – podsumowała, rozłączywszy się – ale przynajmniej spróbowaliśmy.
Segnon podjął, zwracając się do Yves’a:
– Torebki ze zmodyfikowanymi solami kąpielowymi nie naprowadzą nas na trop jakiejś konkretnej bandy?
– Od tego lata już nie. Narkotyk dociera zewsząd. Przede wszystkim z Holandii i Niemiec. Jest niedrogi, za to superskuteczny, cieszy się ogromnym popytem, wszyscy dilerzy zaczęli go sprzedawać. Wystarczy, jak powiem, że w sektorze, gdzie znaleziono zmarłego, w dziewięćdziesiątym pierwszym, prawie każda dziura ma swoją małą siatkę. Kierują nimi grube ryby posiadające kasę i kontakty, ale sytuacja ciągle się zmienia w zależności od aresztowań, zgonów, tego, kto postanowi wynieść się ze swoją fortunką do ciepłych krajów, i tak dalej.
Ludivine wstała.
– Na razie nie wiemy nawet, czy Laurent Brach ma coś wspólnego z lokalnym handlem narkotykami. Yves, czy mogę cię prosić, żebyś podzwonił i zebrał wszystko, co wiadomo na temat osiedla, na którym mieszkał? A jeśli gliny miały go na celowniku, chciałabym się dowiedzieć dlaczego. Guilhem, tobie zostawiam wypełnienie i wysłanie kwestionariusza SALVEC.
– A my dokąd się wybieramy? – spytał Segnon, widząc, że koleżanka wkłada puchową kurtkę.
– Sprawdzić adres Laurenta Bracha i przekazać złe wieści wdowie, jeśli faktycznie istnieje. Zobaczymy, co uda nam się wyciągnąć z tej krótkiej wizyty.
Segnon westchnął. Nie znosił informować o śmierci.
Miał wrażenie, że staje się jej wysłannikiem.