Читать книгу Czarny łabędź. Jak nieprzewidywalne zdarzenia rządzą naszym życiem - Nassim Nicholas Taleb - Страница 31
4,37 KG PÓŹNIEJ
ОглавлениеOd zakończenia studiów w Wharton Business School upłynęło cztery i pół roku, kiedy 19 października 1987 (cięższy o 4,37 kg) wracałem z siedziby banku inwestycyjnego Credit Suisse First Boston w centrum Manhattanu do domu na Upper East Side. Szedłem powoli, bo byłem bardzo wzburzony.
Tego dnia rynkami finansowymi wstrząsnęło dramatyczne wydarzenie: największe spadki w historii (współczesnej). Było to tym bardziej porażające, że nastąpiło w momencie, kiedy wydawało się nam, iż dzięki wyrafinowanym teoriom rozmaitych splatonizowanych ekonomistów (i ich lipnym równaniom opartym na rozkładzie normalnym) jesteśmy w stanie zapobiec dużym wstrząsom, a przynajmniej je przewidzieć i kontrolować. Spadki nie były nawet reakcją na jakąś konkretną wiadomość. Dzień wcześniej taki rozwój wydarzeń nikomu nie przyszedłby do głowy — gdybym wspomniał, że jest możliwy, zostałbym uznany za wariata. Był to Czarny Łabędź, chociaż jeszcze nie znałem tego zwrotu.
Na Park Avenue spotkałem kolegę z pracy, Demetriusa, ale po krótkiej rozmowie wtrąciła się jakaś kobieta, którą niepokój najwyraźniej pozbawił zahamowań: „Hej, czy wy wiecie, co się dzieje?”. Przechodnie wyglądali na oszołomionych. Wcześniej widziałem, jak kilka dorosłych osób roni po cichu łzy w trading roomie w First Boston. Spędziłem cały dzień w epicentrum zdarzeń, otoczony zdezorientowanymi ludźmi, którzy nie mieli pojęcia, co robić. Kiedy dotarłem do domu, zadzwonił do mnie mój kuzyn Alexis, żeby mi powiedzieć, iż jego sąsiad popełnił samobójstwo, wyskakując z okna swojego apartamentu na ostatnim piętrze budynku. Nie byłem nawet zdumiony. Czułem się jak w Libanie, tylko z jedną małą różnicą: uderzyło mnie, że problemy finansowe mogą być jeszcze bardziej przytłaczające niż wojna (weźcie pod uwagę, że trudności finansowe i towarzyszące im upokorzenia mogą prowadzić do samobójstwa, a wojna nie wydaje się mieć takiego bezpośredniego efektu).
Obawiałem się pyrrusowego zwycięstwa: zrehabilitowałem się intelektualnie, ale martwiło mnie, że miałem zbyt dużo racji, a cały system rozsypie się na moich oczach. Nie chciałem aż takiej satysfakcji. Nigdy nie zapomnę nieżyjącego już Jimmy’ego P., który obserwując, jak jego zasoby netto topnieją, półżartobliwie składał ręce przed ekranem, błagając ceny, by przestały spadać.
Wtedy jednak zdałem sobie sprawę, że mam w nosie pieniądze. Doświadczyłem najdziwniejszego uczucia w życiu — to było jak ogłuszający huk trąb, który oznajmiał mi, że miałem rację, i to tak donośnie, iż czułem ich wibracje w kościach. Nigdy później nie przeżyłem niczego podobnego i nigdy nie wytłumaczę tego ludziom, których to nie spotkało. To było doznanie fizyczne, mieszanina radości, dumy i przerażenia.
I poczułem się zrehabilitowany. W jaki sposób?
Rok czy dwa lata po rozpoczęciu przeze mnie nauki w szkole biznesu wyspecjalizowałem się w bardzo konkretnej, choć dziwacznej dziedzinie: spekulowałem na rzadkich i niespodziewanych zdarzeniach, które znajdowały się w platońskim uskoku i uchodziły za „niewyobrażalne” w oczach platońskich „ekspertów”. Przypomnę, że platoński uskok to miejsce, w którym nasza wizja rzeczywistości przestaje obowiązywać — ale my o tym nie wiemy.
Wcześnie bowiem zająłem się zawodowo dziedziną finansów ilościowych. Zostałem ilościowcem i równocześnie traderem — ilościowiec to ktoś w rodzaju branżowego naukowca, który stosuje matematyczne modele niepewności do danych finansowych (lub społeczno-ekonomicznych) i złożonych instrumentów finansowych. Tyle że ja byłem ilościowcem na opak: analizowałem wady i ograniczenia tych modeli, szukając platońskiego uskoku, który powoduje, że się załamują. Zamiast ograniczać się do teorii, zacząłem się też zajmować transakcjami spekulacyjnymi, co było rzadkością wśród ilościowców, którzy nie musieli „podejmować ryzyka”, jako że ich rola ograniczała się do analiz i nie wymagała podejmowania żadnych decyzji. Byłem przekonany, że nie mam najmniejszych kompetencji do przewidywania cen na rynku — ale uważałem, że inni są tak samo niekompetentni, lecz o tym nie wiedzą, albo nie wiedzą, że podejmują ogromne ryzyko. Większość traderów „wchodzi przed walec, żeby podnieść z ziemi kilka centów”: naraża się na rzadkie zdarzenia o ogromnej sile oddziaływania i nie zdaje sobie z tego sprawy. Nie mogłem działać inaczej, niż działałem, wiedząc, że nienawidzę ryzyka, jestem go świadomy i niewiele rozumiem z tego, co się wokół mnie dzieje.
Poza tym bagaż techniczny, który dźwigałem jako ilościowiec (mieszanina matematyki stosowanej, inżynierii i statystyki), oraz zanurzenie w praktyce okazały się bardzo przydatne dla kogoś, kto chce zostać filozofem6. Po pierwsze, kiedy przez dwadzieścia lat zajmujecie się na skalę masową empiryczną analizą danych i podejmowaniem ryzyka na podstawie swoich analiz, z łatwością dostrzegacie te elementy w strukturze świata, których nie zauważy splatonizowany „myśliciel” poddany praniu mózgu albo przerażony rzeczywistością. Po drugie, dzięki temu zacząłem myśleć w bardziej formalny i usystematyzowany sposób, zamiast z lubością oddawać się anegdotom. I wreszcie po trzecie, zarówno filozofia historii, jak i epistemologia (filozofia wiedzy) wydawały się nierozerwalnie związane z empirycznym badaniem szeregów czasowych, czyli ciągów liczb uporządkowanych w czasie, czegoś w rodzaju dokumentu historycznego zawierającego liczby zamiast słów. A liczby łatwo przetwarzać za pomocą komputerów. Analiza danych historycznych uświadamia człowiekowi, że historia biegnie naprzód, a nie wstecz, i jest bardziej chaotyczna niż narracje. Epistemologia, filozofia historii i statystyka mają na celu zrozumienie pewnych prawd, zbadanie mechanizmów, które je generują, i wyodrębnienie określonych regularności spośród przypadkowych zdarzeń historycznych. Wszystkie zajmują się pytaniem o to, co wiemy, tyle że ich siedziby znajdują się, można powiedzieć, w różnych budynkach.