Читать книгу Enamorada. Połączeni - Elżbieta Walczak - Страница 20

ODCINEK VIII Chcę wyruszyć w podróż w głąb siebie.

Оглавление

Za­nim to zro­bię, mu­si się do­ko­nać oczysz­cze­nie. Cier­pie­nie to nie­zro­zu­mie­nie na­pię­cia, stłu­mio­ne my­śli i emo­cje, któ­re nie mia­ły wcześ­niej uj­ścia. Ktoś, kto pi­sze sce­na­riu­sze, do­kład­nie wie o tym, że sztu­ka te­atral­na czy film, mu­szą być skon­stru­owa­ne tak, że­by na koń­cu na­stą­pi­ło ka­thar­sis. Mu­szą się po­lać łzy. Że­by widz mógł wejść w no­wą fa­zę my­śle­nia. Do­syć ła­two to osią­gnąć w bra­zy­lij­skich se­ria­lach. Za­wsze o tym pa­mię­tam, pi­sząc fi­na­ło­we sce­ny i roz­bu­do­wu­jąc po­sta­ci. Choć bar­dzo chcia­łam być szczę­śli­wa, od ja­kie­goś cza­su cier­pia­łam. Czu­łam zmę­cze­nie, nie prze­sy­pia­łam no­cy. My­śla­łam co­dzien­nie o sen­sie ży­cia. Za­da­wa­łam wie­czo­ra­mi py­ta­nia, na któ­re ni­gdy nie otrzy­my­wa­łam od­po­wie­dzi. Za­czę­łam ich szu­kać w zna­kach, któ­re cza­sa­mi Bóg po­dob­no zo­sta­wia na szy­bach al­bo na li­ściach. Pa­trzy­łam, w co się ukła­da­ły i czy Bóg chce mi coś prze­ka­zać. Li­czy­łam, mó­wiąc szcze­rze, na to, że w ja­kiś spo­sób do mnie prze­mó­wi. Na przy­kład, że do­wiem się, co to zna­czy, że ży­ję w kon­flik­cie mię­dzy ma­rze­nia­mi a rze­czy­wi­sto­ścią? Dla­cze­go ca­ły czas trze­ba bro­nić się przed ludź­mi, któ­rych spo­ty­ka­my na swo­jej dro­dze? Dla­cze­go chcę pójść dro­gą San­tia­go de Ca­mi­no, choć w tym cza­sie mo­gła­bym ba­wić się i od­po­czy­wać na Ba­li, al­bo na Do­mi­ni­ka­nie? Dla­cze­go mar­ke­ting sa­me­go sie­bie jest ta­ki trud­ny? I dla­cze­go od ja­kie­goś cza­su mam wszyst­ko w du­pie? Dla­cze­go?

Ob­ło­ży­łam się książ­ka­mi, szu­ka­jąc frag­men­tów, któ­re mo­gły­by mi wska­zać ja­kąś od­po­wiedź. Tra­ci­łam czas i wia­rę, z każ­dym dniem co­raz bar­dziej. Alon­zo zaj­mo­wał się w tym cza­sie szu­ka­niem w War­sza­wie miej­sca na ga­le­rię ob­ra­zów. Mal­wi­na roz­po­czę­ła lek­cje tań­ca to­wa­rzy­skie­go, więc ślę­cza­łam i uża­la­łam się nad so­bą. Nie po­mógł­by mi na­wet Ry­siu.

Za­dzwo­ni­ła Ewa z Ma­dry­tu, że ob­ra­zy za­chwy­ca­ją. By­łam obo­jęt­na na każ­dy po­zy­tyw­ny im­puls z ze­wnątrz.

Przy­po­mnia­ło mi się zno­wu zda­nie Ar­tu­ra Mil­le­ra, któ­re­go ostat­nio czy­ta­łam, pi­sząc sce­ny do se­ria­lu: „Po­trze­ba pi­sa­nia ro­dzi się z we­wnętrz­nej po­trze­by upo­rząd­ko­wa­nia cha­osu, nada­nia mu zna­cze­nia”

„AD­OP­CJA – ŚMIERĆ – ŻY­CIE” – Bez­myśl­nie ma­znę­łam na kart­ce te trzy sło­wa i nie by­łam w sta­nie ode­rwać od nich wzro­ku. Otwo­rzy­łam kom­pu­ter bez świa­do­mo­ści, że to zro­bi­łam. Pi­sa­łam, jak­by w tym mo­men­cie nic nie ist­nia­ło, oprócz my­śli.

„Ju­ani­ta Alva­rez”

Uro­dzi­ła się w desz­czo­wy dzień. By­ła czymś wię­cej dla swo­ich ro­dzi­ców niż klej­no­tem. Mia­ła coś wię­cej niż zwy­czaj­ny dom z ogród­kiem w Se­wil­li. W dniu na­ro­dzin mia­ła wszyst­ko, na­wet mi­łość. Nikt sto­ją­cy nad jej ko­ły­ską nie spo­dzie­wał się, że w dniu, w któ­rym przy­szła na świat, zo­sta­ła ska­za­na na śmierć przez sied­miu kra­sno­lud­ków, miesz­ka­ją­cych w jej gło­wie.

*

– My­ślę bar­dzo po­waż­nie o tym, że­by ją za­bić – po­wie­dział Ap­sik, któ­ry uosa­biał cho­ro­by prze­szło­ści. – Nie po­do­ba mi się jej za­pach.

– A mo­że daj­my jej czas. Trą­cisz wy­łącz­nie de­spe­ra­cją. Ona i tak nie pa­su­je do te­go świa­ta. – Głos We­soł­ka, któ­ry po­wi­nien uosa­biać szczę­ście, za­brzmiał bar­dziej sta­now­czo. – Ży­cie jest moż­li­we.

– Po­baw­my się nią przez ja­kiś czas. Niech swo­im ży­ciem od­po­wie na na­sze py­ta­nia. To szan­sa – ode­zwał się Mę­drek, któ­ry był pra­gnie­niem. – Pa­trz­cie, pod­nio­słem do gó­ry jej rę­kę. Wi­dzi­cie ich za­chwyt? Ale jaz­da!

– Mo­gę jej coś za­brać? – Za­zdro­sny Gbu­rek, któ­ry był oba­wą, na­dy­mał się i ode­pchnął Mę­dr­ka. – Na przy­kład od­wa­gę. Niech się kie­ru­je czymś in­nym. No, nie wiem, po­my­śl­cie chło­pa­ki. Nie mo­że być ko­lej­ną kró­lew­ną, bo tych pa­niuś mam do­syć. Jest pięk­na, a jak więk­szość ta­kich pięk­no­ści, bę­dzie ma­mić do­bro­cią zwy­czaj­nie my­ślą­cych lu­dzi. Ale urze­cze­ni! Utrzyj­my im no­sa. Za­bij­my ją te­raz.

– Nie pa­ni­kuj. Mę­drek ma ra­cję. Naj­pierw za­bij­my tych obok. Zo­ba­czy­my, co wte­dy zro­bi. To do­bry po­mysł. Mó­wię wam, ja­ko Gap­cio kra­snal, któ­ry kie­ru­je się wy­łącz­nie stra­chem, ale…stra­chem o was. Po­zwo­li­cie, że par­sk­nę śmie­chem.

– Niech zo­sta­nie. – Śpio­szek, już nie był tym sa­mym mi­łym kra­sno­lud­kiem, któ­re­go zna­łam z baj­ki swo­je­go dzie­ciń­stwa, tyl­ko nie­zde­cy­do­wa­niem. – Niech po­zna w przy­szło­ści face­ta, któ­ry za­wró­ci jej w gło­wie. Po­każ­my jej ka­wa­łek te­go, cze­go pra­gną naj­bar­dziej. Mi­łość. Po­tem ją za­bij­my.

– Bo­ję się, kie­dy was słu­cham. – Nie­śmia­łek wy­da­wał się naj­mil­szy, ale tyl­ko dla­te­go, że uosa­biał lęk. – Bo­ję się, że ska­że­cie ży­cie bez­pod­staw­nie na śmierć.

Przez szes­na­ście lat speł­nia­ła ży­cze­nia pod­świa­do­mo­ści. By­ła cie­ka­wa ży­cia, uczy­ła się, wy­ko­nu­jąc roz­ka­zy men­tal­nych kra­sno­lud­ków. Kie­dy skoń­czy­ła osiem­na­ście lat, wy­ko­na­ła za­da­nie w ca­ło­ści. Żart Gap­cia stał się rze­czy­wi­sto­ścią. Nie by­ło już od­wro­tu. Ro­dzi­ce Ju­ani­ty zgi­nę­li w wy­pad­ku sa­mo­cho­do­wym.

– Oba­wiam się, że nie mam nic do do­da­nia – po­wie­dział Gap­cio, do swo­ich kom­pa­nów. – Zo­sta­ła jesz­cze ta sta­ra kró­lo­wa. Niech da tej mło­dej za­tru­te jabł­ko. A po­tem wia­do­mo – głu­pia mi­łość i śmierć.

Bab­cia zmar­ła, kie­dy ona mia­ła dwa­dzie­ścia je­den lat. Ju­ani­ta pod­nio­sła gło­wę nad gro­bem, że­by spoj­rzeć w nie­bo. Cze­ka­ła na znak, na co­kol­wiek, co by­ło­by wspar­ciem dla niej. Wte­dy po­zna­ła oj­ca Alon­zo.

– Wi­taj w czar­nej du­pie – po­wie­dział Gap­cio. – Je­śli kie­dy­kol­wiek ska­pi­tu­lu­jesz, prze­grasz.

Nie by­ło za­ślu­bin.

– Pa­no­wie! Wy­gra­li­śmy! – krzyk­nę­ły kra­sno­lud­ki nad gro­bem Ju­ani­ty.

Wte­dy po­ja­wi­li się oni – Ad­ria­na i Le­onar­do.

– Gdzie po­sta­wi­my łó­żecz­ko? – spy­ta­ła Ad­ria­na.

– Tu! – krzyk­nę­ły kra­sno­lud­ki, któ­re za­miesz­ka­ły w gło­wie ma­łe­go chłop­czy­ka o imie­niu Alon­zo.

*

Za­mknę­łam kom­pu­ter, bo ogar­nę­ło mnie prze­ra­że­nie.

Ba­łam się dłu­żej pro­sić o znak. Ba­łam się Bo­ga i ży­cia. Pa­mię­tam swo­je dzie­ciń­stwo. By­ło wspa­nia­łe, peł­ne ra­do­snych chwil. Jo­ga? Mo­ja mat­ka za­czę­ła się tym in­te­re­so­wać wła­śnie w naj­trud­niej­szym mo­men­cie swo­je­go ży­cia. Nie by­łam na to go­to­wa, na jed­no­znacz­ność. Szu­ka­łam tyl­ko od­po­wie­dzi. A mo­że tyl­ko tak mi się wy­da­je. Przy­glą­da­łam się lu­dziom, któ­rzy mnie ota­cza­ją. Eki­pie fil­mo­wej, z któ­rą spę­dzam czas od ośmiu lat. Uświa­do­mi­łam so­bie, że z ni­kim się nie przy­jaź­ni­my, nie gril­lu­je­my, nie to­pi­my wspól­nie Ma­rzan­ny na przy­wi­ta­nie wio­sny. Za­mknę­li­śmy się w świe­cie, w któ­rym je­ste­śmy tyl­ko my i moi ro­dzi­ce. Mam wra­że­nie, że je­ste­śmy her­me­tycz­ni ze stra­chu. Więk­szość związ­ków na­szych zna­jo­mych z pla­nu by­wa ra­do­sna tyl­ko chwi­la­mi. Ich mi­łość prze­ja­wia się naj­czę­ściej w mo­men­tach, w któ­rych do­sta­je­my pie­nią­dze na kon­ta. Wte­dy, jak­by na chwi­lę, ży­cie to­wa­rzy­skie się oży­wia. Roz­wo­dzą się co chwi­lę al­bo roz­sta­ją, mó­wiąc, że to tak na pró­bę, że­by od­po­cząć od sie­bie. Nu­dzą się so­bą, ze so­bą, i z każ­dym na­po­tka­nym czło­wie­kiem. Na­wet jak wcho­dzą w no­we związ­ki, to też się nu­dzą. Wszyst­ko jest na chwi­lę. Wiem, że ży­cie nie stoi w miej­scu, że ewo­lu­cja to pro­ces. Ale coś mu­si być waż­niej­sze, oprócz je­dze­nia, wy­cho­wy­wa­nia dzie­ci i sta­ro­ści. Nie chcę czy­tać tych mą­drych ksią­żek, któ­re nie wia­do­mo, kto pi­sze. To ich me­to­dy, któ­re wca­le nie mu­szą być sku­tecz­ne dla mnie. Nie chcę tra­cić cza­su na roz­pra­sza­nie swo­jej ener­gii i pró­bo­wa­nie. Prze­cież mu­si być ja­kiś spo­sób na to, że­by od­kryć, kim je­ste­śmy.

Co by się sta­ło, gdy­bym zmie­ni­ła za­koń­cze­nie tej pod­świa­do­mej roz­gryw­ki kra­sno­lud­ków? Po­sta­no­wi­łam, że to spraw­dzę. Otwo­rzy­łam kom­pu­ter.

*

– Gdzie po­sta­wi­my łó­żecz­ko?

– Tu! – krzyk­nę­ły kra­sno­lud­ki.

– Alon­zo, je­steś ta­ki ślicz­ny – po­wie­dzia­ła Ad­ria­na, tu­ląc się do Le­onar­do. – Je­ste­śmy ta­cy szczę­śli­wi, że je­steś z na­mi.

– Pa­no­wie, czy któ­ryś z was mo­że mi wy­tłu­ma­czyć, z cze­go ci lu­dzie tak się cie­szą – za­py­tał Nie­śmia­łek, dłu­biąc w no­sie. – Te­go nie da się słu­chać. Ta ma­ła Lu­iza, czy jak jej tam, by­ła ład­niej­sza.

Ma­ły Alon­zo usły­szał ten głos i za­czął pła­kać z prze­ra­że­nia. A mo­że po to, że­by zwró­cić swo­im no­wym ro­dzi­com uwa­gę na sie­bie.

– Alon­zo, cze­mu pła­czesz? – za­py­ta­ła Ad­ria­na. Le­onar­do po­szedł do kuch­ni po mle­ko.

– Za­nim wró­ci ten sta­ry – po­wie­dział Gbu­rek, wy­grze­bu­jąc brud z pal­ców u stóp – ustal­my coś. Ten ma­ły wy­glą­da na cwa­nia­ka. Za­bij­my go, do­pó­ki be­czy. Chy­ba nas sły­szy. Tak my­ślę. – Po­wą­chał bru­dek, któ­ry wy­do­był z prze­gro­dy mię­dzy pal­ca­mi. – Mo­że się tym mle­kiem za­dła­wić. Znam ta­kie przy­pad­ki. Tyl­ko nu­dzi mnie ta­kie za­bi­ja­nie od ra­zu. Nie ma cza­du. Ży­cie mu­si chwi­lę pod­śmier­dy­wać. – Pstryk­nął ciem­ną maź w kie­run­ku Śpiosz­ka. – Wy­mień­my się, da­ję ci swo­je, a ty daj mi śpio­cha z oka.

– Obrzy­dli­wy je­steś. Ten go­ściu mi się po­do­ba, zo­sta­wił­bym go na de­ser.

Alon­zo pił mle­ko i wsłu­chi­wał się w gło­sy kra­sno­lud­ków, ob­ser­wu­jąc każ­de­go z nich. Za­pa­mię­ty­wał ich imio­na i za­cho­wa­nia.

– Nie po­zwól­my mu za­snąć, po­baw­my się! – krzyk­nął We­so­łek.

*

Nie wie­dzia­łam, co da­lej na­pi­sać. Mo­gą za­ba­wić się we wszyst­ko, że­by go skrzyw­dzić. Pod­świa­do­mość to po­tęż­na broń. Wo­lę się jej przyj­rzeć, za­nim za­pro­jek­tu­ję za­koń­cze­nie.

Zda­łam so­bie spra­wę, że wszy­scy w ro­dzi­nie Alon­zo umie­ra­ją w dziw­nych oko­licz­no­ściach. Nie wiem, czy to ma zwią­zek z wia­rą, bo prze­cież je­śli wie­rzysz, to z pew­no­ścią w szczę­ście. Chcia­łam skoń­czyć ze złą pas­są. Nie­waż­ne czy w ta­ki, czy w in­ny spo­sób. By­li­śmy wię­cej niż mał­żeń­stwem. By­li­śmy przy­ja­ciół­mi, któ­rzy mo­gli li­czyć na sie­bie w każ­dej sy­tu­acji. Kie­dy pra­co­wa­li­śmy ra­zem na pla­nie, od­ci­na­li­śmy się od tej wię­zi w bar­dzo na­tu­ral­ny spo­sób. Po pro­stu gra­li­śmy. Kie­dy pa­da­ło sło­wo „cię­cie” nie wska­ki­wa­li­śmy so­bie na ko­la­na, nie ca­ło­wa­li­śmy się, że­by po­ka­zać świa­tu, ja­cy je­ste­śmy pro­fe­sjo­nal­ni, a po­tem znów za­ko­cha­ni. Wszyst­ko od­by­wa­ło się w spo­sób nie­wy­mu­szo­ny. Zna­li­śmy się dwa­na­ście lat. Nasz seks za­wsze mnie za­ska­ki­wał. Pra­gnę­li­śmy sie­bie, za każ­dym ra­zem bar­dzo moc­no, jak­by nikt po­za na­mi nie ist­niał. Nie my­śla­łam o in­nych męż­czy­znach, speł­nia­łam się przy nim. Do mo­men­tu tam­tej śmier­ci. Coś nas za­blo­ko­wa­ło, bez na­szej zgo­dy. Wiem, że po­żą­da­nie nie trwa wiecz­nie, ale wy­cho­dząc za mąż, za Alon­zo wie­dzia­łam, że to zwią­zek na ca­łe ży­cie. Dla­te­go je­stem w mo­men­cie, w któ­rym mu­szę oczy­ścić au­rę.

Przez kil­ka dni ob­ser­wo­wa­łam sie­bie. Głów­nie słu­cha­łam te­go, co sły­szę w swo­jej gło­wie. Nie by­ło w tym nic kon­kret­ne­go, oprócz ne­go­wa­nia każ­dej do­brej my­śli. To mógł być wy­łącz­nie stres, ale rów­nie do­brze kra­sno­lud­ki, któ­re wy­ko­rzy­sta­ły oka­zję, że­by się we­drzeć do mo­jej gło­wy. Coś w ro­dza­ju pod­śmier­du­ją­cych my­śli Gbur­ka dłu­bią­ce­go w no­sie i ma­ją­ce­go wszyst­ko gdzieś. Za­uwa­ży­łam, że ta ni­by wal­ka kra­sno­lud­ków uru­cha­mia się wy­łącz­nie w tej naj­wy­żej war­stwie pod­świa­do­mo­ści. Pod nią jest zu­peł­nie coś in­ne­go, coś czy­ste­go. Do­bre my­śle­nie. Nie da się z tym z pew­no­ścią nic zro­bić, ko­rzy­sta­jąc z do­mo­wych środ­ków, ty­pu – po­le­ca­ne jak­że czę­sto – oczysz­cza­nie gło­dów­ką. Ro­bi­łam to przez sie­dem dni. Schu­dłam, czu­łam się le­piej, ale my­śli po­zo­sta­ły. A jak wra­ca­ły, to za­czy­na­łam zno­wu jeść, nie kon­tro­lu­jąc ilo­ści. By­łam roz­draż­nio­na co­raz bar­dziej. Alon­zo te­go nie za­uwa­żył, ale za­czę­łam bać się o sie­bie. Im bar­dziej kon­tro­lo­wa­łam my­śli, tym bar­dziej czu­łam się zmę­czo­na i ospa­ła. Zwy­czaj­nie bra­ko­wa­ło mi ener­gii. Bo nie wie­dzia­łam, z czym wal­czę.

Włą­czy­łam mu­zy­kę i za­czę­łam uwal­niać stres. Chy­ba mi w koń­cu od­bi­ło, tak się przy­naj­mniej czu­łam. Pła­ka­łam i plą­sa­łam, pod­ska­ki­wa­łam i śpie­wa­łam. Na­zwa­ła­bym to bar­dziej rzę­że­niem przez łzy.

– Daj mi ja­kiś znak! Zli­tuj się! – wy­krzy­cza­łam i pa­dłam na pod­ło­gę. Le­ża­łam tak w ci­szy ja­kąś go­dzi­nę.

*

– Czy ona nas wzy­wa­ła? – Gbu­rek sie­dział w le­wym ro­gu gło­wy i gła­skał mój mózg. – Już? Wy­krzy­cza­łaś się?

– Nie licz na to, że ci od­po­wie. – Nie­śmia­łek ska­kał po mo­im pła­cie skro­nio­wym.

– My­śli, że ist­nie­je­my. – Mę­drek ssał pal­ca. – To cho­ro­by prze­szło­ści. Co nie, Ap­sik? Nie wie, że nie ma­my z tym nic wspól­ne­go. Tyl­ko się ba­wi­my, dziew­czyn­ko. Kie­ru­je to­bą coś wię­cej. Nie je­steś dziec­kiem, dla­te­go pod­nieś się z tej pod­ło­gi i nie mam­rocz. Przy­naj­mniej nie wte­dy, gdy jem.

– Co ga­da? – spy­tał We­so­łek. – To sa­mo, co wszy­scy? Czy ma ja­kąś no­wą man­trę? Po­zwól­cie, że w koń­cu uwol­nię swój śmiech.

– Ży­jesz? – Puk­nął mnie w czo­ło Śpio­szek.

– Odejdź­cie, pro­szę. – To był mój głos.

– Po­wiedz­my jej praw­dę. – Gbu­rek mnie chy­ba lu­bił.

– Ja­ką, go­ściu, praw­dę? – Ap­sik mó­wił tek­stem, któ­ry za­mie­ści­łam w swo­im sce­na­riu­szu.

– A ta­ką, że ma wpływ na swo­je ży­cie. To nie jest tak, że nie. Wstań. – Gbu­rek zbli­żył się do mo­je­go ucha. – Wstań i idź. Ni­gdy się nie pod­da­waj. Je­śli kie­dy­kol­wiek ska­pi­tu­lu­jesz, prze­grasz.

Za­snę­łam.

Nie wiem, czy to był sen. Po­ja­wił się, w mo­jej wy­obra­zi ktoś, kto wrzu­cił kra­sno­lud­ki do wor­ka i wy­wa­lił je do ko­sza na śmie­ci. Nie wi­dzia­łam je­go twa­rzy, ale czu­łam do­brą ener­gię.

*

– Wsta­waj ma­ła. Mam ci coś do po­wie­dze­nia. – Alon­zo pod­niósł mnie z zie­mi i za­niósł na tap­czan. – Wiem, co się dzie­je. Da­my ra­dę. – Gła­skał mnie po wło­sach. Uśmiech­nę­łam się przez łzy, któ­re spły­wa­ły na po­dusz­kę. – Sprze­da­ły się wszyst­kie ob­ra­zy w ga­le­rii.

– Jak to?

– Je­ste­śmy bo­ga­ci.

– A se­rial? – Nie wiem dla­cze­go, ale nie chcia­łam z nie­go re­zy­gno­wać.

– W po­rząd­ku. Ena­mo­ra­da mu­si trwać.

Pa­mię­tam, to by­ły sło­wa Ry­sia.

Od­kąd wy­rzu­ci­łam pod­świa­do­me far­foc­le w po­sta­ci złych kra­sno­lud­ków, za­czę­łam na­bie­rać zu­peł­nie in­ne­go roz­pę­du, ale nic już nie by­ło jak daw­niej.

Dal­sza treść po­wie­ści w peł­nej wer­sji…

Enamorada. Połączeni

Подняться наверх