Читать книгу Tajemnice walizki generała Sierowa - Iwan Sierow - Страница 21
Rozdział 2
SZEF UKRAIŃSKIEGO WYWIADU
Lata 1939–1941
Śmierć księcia Dołgorukiego
ОглавлениеPostanowiłem pojechać do Czernowców, ponieważ dowódca grupy operacyjnej Trubnikow* dopiero zaczynał organizować tam pracę. Jechaliśmy szybko i już po dwóch godzinach byliśmy w rejonie Bielcy.
Na przedmieściu spytałem mieszkańców, czy przechodziły już oddziały Armii Czerwonej. Spoglądali na mnie zdziwieni i odrzekli, że nie wiedzą, a potem wskazali posterunek policji: „Tam się pan dowie”. Zaskoczyły mnie, przyznam, ich słowa.
Naraz mój adiutant wskazał mi obłok pyłu długości chyba kilometra na polnej drodze obok. Na pewno nasi – pomyślałem i kazałem jechać w tamtą stronę. Z bliska zobaczyłem kawalerię z rumuńskim sztandarem na przedzie, za nim orkiestrę dętą, a przed nimi oficera z adiutantem.
Ale wpadłem. Znalazłem się chyba na głębokim rumuńskim zapleczu. Jak nic mnie wykończą.
Do tego jeszcze kierowca – zdrowe chłopisko, ale niezbyt bystry – zaczął lamentować: „Co robić? Co robić?”. Ofuknąłem go i kazałem, by nie wyłączał silnika.
Obróciłem się do swego adiutanta i powiedziałem: „Rób, co każę! Szybko!”.
Podszedłem do prowadzącego rumuńskiego oficera i po kawaleryjsku uniosłem i opuściłem rękę, co w tym rodzaju wojsk oznacza: „Uwaga! Stop!”. Kolumna się zatrzymała. Pytam, co to za oddział. Jakiś Żyd z orkiestry przetłumaczył. Oficer odpowiada: „Rumuńska dywizja kawaleryjska w marszu!”. – „Gdzie jest dowódca?”. – „W środku kolumny”.
Przybieram rozkazujący ton: „Dowódcę kolumny – na czoło!”. Tymczasem wypytuję Żyda-trębacza, skąd i kiedy wyszli, dokąd maszerują itp.
Wtedy właśnie na pięknym wierzchowcu podjechał wymuskany dowódca dywizji ze złotymi epoletami i nie schodząc z siodła, zwrócił się do mnie po rumuńsku. Nie dając mu dokończyć zdania, wskazałem ręką, by zsiadł z konia. Bardzo mi pomogła znajomość kawaleryjskich komend, kiedy w walce kieruje się konnicą nie głosem, lecz szablą, czyli znakami.
Rumun zsiadł i podszedł do mnie. Widocznie zrozumiał już, że ma do czynienia z sowieckim generałem.
Zasalutował do daszka i się przedstawił: „Generał dywizji Popescu”. Ja na to spokojnie: „Dowódca korpusu, generał Iwanow”. Widzę, że wywarłem odpowiednie wrażenie tym „korpusem”.
Pytam tonem dowódcy: „Dlaczego tak powoli się wycofujecie?”. Rumun wyjął mapę i począł wskazywać, o której godzinie wyruszyli, gdzie mają biwakować i kiedy dotrą do celu.
Udałem niezadowolenie. „Zbyt wolno! Natychmiast wydajcie rozkaz: »Na koń!« i ruszajcie kłusem, inaczej nasze wojska wasz dościgną. Lepiej, by do tego nie doszło, bo mogą zdarzyć się przykre nieporozumienia.
Zasalutowałem i odszedłem na pobocze, oczekując wykonania polecenia. Rumun coś władczo wykrzyknął, szwadrony się ożywiły. Wskoczył na siodło, zasalutował i kawalerzyści szybko ruszyli do przodu.
Mój kierowca i adiutant przez całą drogę się śmiali, jak zręcznie wybrnąłem z sytuacji.
Moskwy oczywiście o tym zdarzeniu nie powiadamiałem. Po co? Niezłą burę bym otrzymał.
Kiedy wieczorem wróciłem do Kiszyniowa, czekała na mnie przykra wiadomość – książę Dołgoruki się zastrzelił.
Spytałem, jak do tego doszło. Odpowiedzieli, że kiedy założono zamki w celach, postanowiono umieścić w nich zatrzymanych, również księcia.
Strażnik zaprowadził szlachcica do ogólnej celi w podziemiu i powiedział do niego: „Wszyscy, ojczulku, muszą się tu pomieścić”. Na to książę włożył dłoń za pazuchę i rozległ się strzał. Kiedy przybył lekarz, książę już nie żył. W ręku trzymał pistolet Walther nr 1, malutki jak zabaweczka.
Długo rozmyślałem, jak powiadomić Moskwę o tym zdarzeniu. Późnym wieczorem, a raczej już w nocy napisałem krótki telegram, podając istotę sprawy.
Następnego dnia, mimo zamiaru objazdu Besarabii, cały czas siedziałem na miejscu, spodziewając się telefonu z Moskwy. Około godziny 2 po południu przez aparat wysokiej częstotliwości połączono się ze mną i – wbrew oczekiwaniom, że rozmówcą będzie ludowy komisarz spraw wewnętrznych – telefonistka zawiadomiła, iż wywołuje mnie „duża błyskawiczna”, co oznaczało Stalina.
W słuchawce rozległo się znane mi przygłuszone: „Słucham”. Mówię: „Sierow się melduje, towarzyszu Stalin”.
Wódz, bez przywitania: „Słuchajcie, co tam zaszło z księciem Dołgorukim?”. Starając się zachować spokój, odpowiedziałem normalnym tonem: „Widocznie nie przeszukano go należycie przy zatrzymaniu”.
Stalin, podniesionym głosem: „To ja stąd mogę powiedzieć »widocznie«, a wy powinniście wiedzieć na pewno”. Milczałem. Dodał więc z wyrzutem: „Jedynego naszego księcia nie potrafiliście uchronić” – i odłożył słuchawkę.
Można sobie wyobrazić mój nastrój po takiej rozmowie. Byłem przygnębiony przez cały dzień. Powiedziałem o niej tylko Sazykinowi, uprzedzając, by trzymał język za zębami.
Po chwili mówi do mnie: „A przecież, kiedy rozmawialiście z nim kilka godzin sam na sam, mógł i was zastrzelić z tego rewolweru”. Zgodziłem się z nim, ale po takiej wymianie zdań ze Stalinem żadne przypuszczenia nie robiły na mnie wrażenia.
Wieczorem Chruszczow zwołał członków Politbiura, zapraszając też Żukowa, na naradę w sprawie organizacji rządu mołdawskiego, dyslokacji naszych wojsk oraz na temat kilku innych zagadnień.
Miałem niezłe starcie z Chruszczowem z powodu miasteczka wojskowego, zajmowanego poprzednio przez pułk policyjny, w którym rozmieściłem – przez analogię – pułk wojsk wewnętrznych. Miasteczko porządne, koszary czyste. Nikita Siergiejewicz domagał się przekazania całości regularnemu wojsku, na co odparłem, że pułk NKWD to też wojsko.
Chruszczow się wściekł, pozostali członkowie Politbiura patrzyli na mnie ze zdumieniem – przecież u nas nie jest przyjęte, by nie zgadzać się czy przeciwstawiać sekretarzowi KC, w dodatku Nikita Siergiejewicz jest poza tym członkiem Politbiura KC WKP(b).
Zapadło nieprzyjemne milczenie. Powiedziałem głośno, niby do siebie: „Zamelduję Moskwie – jak zadecyduje, tak postąpię”. Wszyscy milczeli.
Podszedł do mnie Żukow, objął za ramiona i mówi: „Nie gorączkuj się, a Chruszczow też ochłonie”. Odpowiedziałem, że pułk NKWD w Besarabii jest potrzebny, ponieważ nie wiemy, jak zachowają się rumuńscy Mołdawianie pod naszymi rządami. Żukow się zgodził, po czym wypowiedział tę myśl na głos.
Wtedy właśnie się przekonałem, że jest człowiekiem rozsądnym, mającym własne zdanie i niebojącym się je wypowiadać. Nie potakuje, by dogodzić innym. Po tym, zdawałoby się, mało znaczącym wydarzeniu zacząłem traktować Gieorgija Konstantinowicza z jeszcze większym szacunkiem.
W Mołdawii spędziliśmy około dwóch miesięcy, ponieważ powierzono nam organizowanie instytucji Republiki Mołdawskiej, to znaczy Rady Komisarzy Ludowych, KC partii, odpowiednich komisariatów i urzędów.
Ludowy komisarz spraw wewnętrznych Ukraińskiej SRR, komisarz BP III rangi. 1940 r.