Читать книгу NOS4A2 - Joe Hill - Страница 15

Dom McQueenów

Оглавление

Dwa dni później Vic wychodziła z domu, żeby pojechać na rowerze do Willi – miała ostatnią okazję, żeby zobaczyć się ze swoją najdroższą przyjaciółką przed wyjazdem na sześciotygodniowe rodzinne wczasy nad jezioro Winnipesaukee – kiedy usłyszała, że w kuchni mama mówi coś o panu Eugleyu. Jego nazwisko spowodowało nagły, niemal paraliżujący atak osłabienia i Vic z trudem się utrzymała na nogach. Przez cały weekend z determinacją starała się nie myśleć o woźnym, co zresztą wcale nie było trudne; w sobotę wieczorem dostała migrenowego bólu głowy, który ją nękał z taką siłą, że zbierało się jej na wymioty. Ból był szczególnie nasilony za lewym okiem. Miała wrażenie, że oko wyskakuje z oczodołu.

Weszła po schodach i stanęła przy kuchni, słuchając, jak mama plotkuje ze swoją przyjaciółką, nie była pewna z kim. Stała i podsłuchiwała jednostronną rozmowę prawie przez pięć minut, ale Linda nie wspomniała więcej o panu Eugleyu po nazwisku. Powiedziała: „No tak, straszna sprawa” i „Biedny człowiek”.

Wreszcie Vic usłyszała stuknięcie odkładanej słuchawki, potem brzęk naczyń i plusk wody w zlewie.

Nie chciała wiedzieć. Bała się wiedzieć. Jednocześnie nie mogła się powstrzymać. To było takie proste.

– Mamo? – odezwała się, wysuwając głowę zza futryny. – Mówiłaś coś o panu Eugleyu?

– Co? – Linda pochylała się nad zlewem, stojąc plecami do córki. Brzękały rondle. Bańka mydlana zadrżała w powietrzu i pękła. – A, tak. Znowu zaczął zaglądać do kieliszka. Wczoraj wieczorem przed szkołą darł się jak opętany. Przez trzydzieści lat był trzeźwy. Odkąd… cóż, odkąd zadecydował, że nie chce dłużej być pijakiem. Biedny facet. Dottie Evans mi powiedziała, że dziś rano był w kościele, szlochał jak dziecko i powtarzał, że rzuci robotę. Mówił, że nigdy więcej tam nie wróci. Żałosne. – Linda spojrzała na Vic i troska pobruździła jej czoło. – Dobrze się czujesz, Vicki? Wciąż nie wyglądasz najlepiej. Może powinnaś zostać w domu.

– Nie – odparła Vic dziwnym, głuchym głosem, jakby płynącym z wnętrza pudełka. – Chcę wyjść, złapać trochę świeżego powietrza. – Po chwili wahania dodała: – Mam nadzieję, że nie odejdzie. To naprawdę miły gość.

– Owszem. I uwielbia was, dzieciaki. Ale ludzie się starzeją, Vic, i potrzebują opieki. Części się zużywają. Ciało i umysł.

Jazda przez miejski las oznaczała nadrobienie drogi – znacznie krótsza trasa do domu Willi prowadziła przez Bradbury Park – ale Vic, jeszcze zanim wsiadła na rower, zadecydowała, że musi trochę pojeździć i pomyśleć, nim z kimkolwiek się spotka.

W głębi duszy czuła, że lepiej by było nie rozmyślać o tym, co zrobiła, co mogłaby zrobić z tym nieprawdopodobnym, zdumiewającym, należącym wyłącznie do niej darem. Ale pies już zerwał się ze smyczy i hulał samopas; wiedziała, że nie da się go tak od razu złapać. Wyśniła na jawie dziurę w świecie i przejechała przez nią rowerem – czysty obłęd. Tylko szaleniec wyobraża sobie, że coś takiego jest możliwe – tyle że pan Eugley ją widział i z tego powodu coś w nim pękło. To zdarzenie przerwało jego okres życia w trzeźwości i sprawiło, że bał się wrócić do szkoły, gdzie przepracował ponad dziesięć lat i gdzie był szczęśliwy. Pan Eugley – dobry, stary, załamany pan Eugley – był żywym dowodem, że Krótsza Droga jest rzeczywista.

Vic nie chciała żadnych dowodów. Nie chciała o nich wiedzieć.

Stało się inaczej. W tej sytuacji żałowała, że nie ma nikogo, z kim mogłaby porozmawiać i kto by ją zapewnił, że jest normalna, że nie jest wariatką. Pragnęła znaleźć kogoś, kto mógłby wyjaśnić, jak to się dzieje, że most istnieje tylko wtedy, kiedy go potrzebuje, i że zawsze zabiera ją tam, gdzie trzeba.

Zjechała ze wzgórza i wpadła w kieszeń chłodnego, wartkiego powietrza.

Nie tego chciała. Chciała znaleźć most, znów go zobaczyć. Miała jasno w głowie i była pewna siebie, mocno zakorzeniona w teraźniejszości. Była świadoma każdego wstrząsu i drżenia, gdy raleigh podskakiwał na korzeniach i kamieniach. Znała granicę między fantazją a rzeczywistością i widziała ją wyraźnie, i wierzyła, że kiedy dotrze do starej drogi gruntowej, nie zobaczy Mostu Krótsza Droga…

Tyle że zobaczyła.

– Nie jesteś prawdziwy – powiedziała na jego widok, nieświadomie powtarzając słowa pana Eugleya. – Spadłeś do rzeki, kiedy miałam osiem lat.

Most trwał uparcie.

Zahamowała i spojrzała na niego z bezpiecznej odległości pięciu metrów. Rzeka Merrimack pędziła pod nim spieniona.

– Pomóż mi znaleźć kogoś, kto mi powie, że nie jestem wariatką – poprosiła, postawiła stopy na pedałach i powoli pojechała w kierunku mostu.

Gdy się zbliżyła do wjazdu, zobaczyła znajomą zieloną farbę na ścianie po lewej stronie.

HERE →

Pomyślała, że most kieruje ją w dziwne miejsce. Przecież czy już nie jest here, czyli tutaj?

Za każdym razem, gdy korzystała z Mostu Krótsza Droga, jechała w swego rodzaju transie, automatycznie i bezmyślnie naciskając na pedały, jakby wraz z łańcuchem i przerzutkami stanowiła po prostu element roweru.

Tym razem zmusiła się do wolnej jazdy i rozglądała się w trakcie, mimo że całym swoim jestestwem pragnęła zjechać z mostu, gdy tylko się na nim znalazła. Zwalczyła to pragnienie, pokonała impuls nakazujący pośpiech i jazdę w takim tempie, jakby most się pod nią zarywał. Chciała zapamiętać szczegóły dotyczące tego miejsca. Na wpół wierzyła, że jeśli przyjrzy się Mostowi Krótsza Droga, przyjrzy się mu naprawdę pilnie, to on się pod nią rozpuści.

I co wtedy? Gdzie się znajdzie, jeśli most zamigocze i zniknie? To nie miało znaczenia. Most trwał bez względu na to, jak pilnie mu się przyglądała. Drewno było stare, zniszczone i spękane. Gwoździe w ścianach przeżerała rdza. Vic czuła, jak deski uginają się pod ciężarem roweru. Krótsza Droga za nic nie chciała się rozpłynąć w nicość pod wpływem siły jej woli.

Jak zawsze słyszała biały szum, grzmiący ryk wibrował w jej zębach. Widziała go, widziała burzę zakłóceń przez szczeliny w nachylonych ścianach.

Nie miała odwagi się zatrzymać, zsiąść z roweru, podejść i dotknąć ściany. Była przekonana, że jeśli zsiądzie, to już nigdy nie wróci. W głębi duszy wierzyła, że istnienie mostu całkowicie zależy od ruchu do przodu i powstrzymywania się od nadmiernego myślenia.

Most wygiął się, znieruchomiał, znowu się wygiął. Z krokwi posypał się kurz. Czy kiedyś widziała tam przelatującego gołębia?

Uniosła głowę i zobaczyła, że na stropie wisi mnóstwo nietoperzy, ze skrzydłami przyciśniętymi do drobnych, porośniętych sierścią tułowi. Poruszały się nieznacznie, ale bez przerwy – wierciły się, układały skrzydła. Kilka wykręciło głowę, żeby spojrzeć na nią z góry krótkowzrocznymi ślepkami.

Wszystkie były takie same i każdy miał jej twarz. Wszystkie twarze były pomarszczone, skurczone i różowe, ale rozpoznała siebie. Wyjątek stanowiły oczy, które połyskiwały czerwonawo, jak krople krwi. Na ich widok poczuła, że cienka srebrna igła bólu wnika przez jej lewą gałkę oczną do mózgu. Wysokie, piskliwe, niemal ultradźwiękowe krzyki nietoperzy przebijały się przez szum i trzaski lawiny zakłóceń.

Nie mogła tego znieść. Chciała wrzasnąć, ale wiedziała, że jeśli to zrobi, nietoperze oderwą się od stropu, zaczną wirować wokół niej i taki będzie jej kres. Zamknęła oczy i z całej siły nacisnęła na pedały, pędząc na drugi koniec mostu. Coś dygotało wściekle. Nie umiałaby powiedzieć co: most, rower czy ona sama.

Jadąc z zamkniętymi oczami, nie wiedziała, kiedy most się skończy. Wreszcie koła podskoczyły na progu. Poczuła, że otacza ją ciepło i światło – ani razu nie spojrzała, żeby zobaczyć, dokąd jedzie, i usłyszała krzyk: „Uważaj!”. Otworzyła oczy w chwili, gdy rower uderzył w niski betonowy krawężnik w

NOS4A2

Подняться наверх