Читать книгу NOS4A2 - Joe Hill - Страница 2

Haverhill, Massachusetts

Оглавление

Szkrab miała osiem lat, kiedy po raz pierwszy przejechała przez kryty most, który spinał brzegi pomiędzy Zgubionym i Znalezionym.

Tak to się stało: Dopiero co wrócili znad Jeziora i Szkrab była w swojej sypialni, zajęta rozwieszaniem plakatu z Davidem Hasselhoffem – stał z rękami skrzyżowanymi na piersi przed KITT-em, ubrany w czarną skórzaną kurtkę, z szerokim uśmiechem i dołeczkami w policzkach – kiedy z sypialni rodziców napłynął zduszony, zszokowany ni to szloch, ni to krzyk.

Szkrab stała z jedną nogą na wezgłowiu łóżka i piersią przyciskała plakat do ściany, przyklejając narożniki brązową taśmą. Zamarła i przekrzywiła głowę, nadsłuchując, nie z trwogą, po prostu zaciekawiona, co tym razem zdenerwowało jej matkę. Wyglądało na to, że coś zgubiła.

– …miałam, wiem, że miałam! – krzyczała.

– Sądzisz, że zdjęłaś ją nad wodą? Zanim weszłaś do jeziora? – zapytał Chris McQueen. – Wczoraj po południu?

– Już ci mówiłam, że nie poszłam pływać.

– Ale może zdjęłaś, gdy się smarowałaś emulsją do opalania.

Powtarzali te teksty raz za razem. Szkrab uznała, że na razie może ich zignorować. Mając osiem lat, Szkrab – Victoria dla nauczycielki drugiej klasy, Vicki dla swojej mamy, ale Szkrab dla ojca i w swoim sercu – dawno temu wyrosła z przejmowania się histerycznymi wybuchami matki. Huragany śmiechu i przesadne okrzyki rozczarowania Lindy McQueen stanowiły ścieżkę dźwiękową jej codziennego życia i tylko od czasu do czasu warte były zainteresowania.

Wygładziła plakat, przykleiła ostatni róg i odsunęła się, żeby podziwiać swoje dzieło. David Hasselhoff, taki super. Patrzyła spod ściągniętych brwi, próbując ocenić, czy plakat nie wisi krzywo, kiedy usłyszała trzaśnięcie drzwi i kolejny udręczony krzyk – znowu matki – a później głos ojca.

– Czy nie wiedziałem, że do tego dojdzie? – zapytał. – Jak na zawołanie.

– Zapytałam, czy sprawdziłeś łazienkę, a ty potwierdziłeś. Powiedziałeś, że zabrałeś wszystko. Sprawdziłeś w łazience czy nie?

– Nie wiem. Nie. Raczej nie. Ale to nie ma znaczenia, Lindo, ponieważ nie zostawiłaś jej w łazience. Wiesz, skąd wiem, że nie zostawiłaś swojej bransoletki w łazience? Bo wczoraj zostawiłaś ją na plaży. Obie z Reginą Roeso wylegiwałyście się na słońcu i wyżłopałyście kubeł margarity. Tak się wyluzowałaś, że zapomniałaś o córce i zapadłaś w drzemkę. A kiedy się ocknęłaś, uprzytomniłaś sobie, że jesteś spóźniona o godzinę, żeby odebrać ją z półkolonii…

– Wcale nie byłam spóźniona o godzinę.

– …i odjechałaś w panice. Zapomniałaś o emulsji do opalania, zapomniałaś o ręczniku, zapomniałaś o swojej bransoletce i teraz…

– Wcale nie byłam pijana, jeśli to właśnie sugerujesz. Nie wożę naszej córki po pijanemu, Chris. To twoja specjalność…

– …i teraz zaczynasz swoje zwykłe zasrane zagrywki i próbujesz zwalić winę na kogoś innego.

Szkrab prawie nie zdawała sobie sprawy, że się porusza, gdy wędrowała przez ciemny korytarz ku sypialni rodziców. Przez uchylone drzwi dostrzegła kawałek łóżka i leżącą na nim walizkę. Ubrania były wyciągnięte i porozrzucane po podłodze. Szkrab wiedziała, że jej mama, powodowana silnymi emocjami, zaczęła wyszarpywać rzeczy i rozrzucać je, szukając zgubionej bransoletki: złotego kółka z siedzącym na nim motylem z lśniących błękitnych szafirów i skrzących się brylancików.

Matka krążyła po pokoju, więc co parę sekund pojawiała się w polu widzenia.

– To nie ma nic wspólnego z wczoraj. Mówiłam ci, że nie zgubiłam jej na plaży. Nie zgubiłam. Dziś rano leżała obok umywalki, z moimi kolczykami. Jeśli nie ma jej w recepcji, w takim razie wzięła ją któraś z pokojówek. Tak właśnie robią, w ten sposób uzupełniają sobie dochody. Biorą bez skrupułów wszystko, co zostawiają letnicy.

Po chwili milczenia ojciec Szkraba powiedział:

– Jezu… Jaką koszmarnie brzydką osobą jesteś w środku. I pomyśleć, że mam z tobą dzieciaka.

Szkrab się wzdrygnęła. Piekące ciepło wzniosło się do tego miejsca za oczami, ale nie zapłakała. Jej zęby odruchowo ścisnęły wargę, przygryzały ją mocno, powodując ostre ukłucie bólu, który powstrzymał łzy.

Matka zachowała się mniej powściągliwie i wybuchła płaczem. Znowu pojawiła się w polu widzenia, z ręką przyciśniętą do policzka, z drżącymi ramionami.

Szkrab nie chciała, żeby rodzice ją zobaczyli, dlatego odsunęła się od drzwi sypialni. Minęła swój pokój, przemierzyła korytarz i wyszła z domu. Nagle myśl o pozostaniu w domu wydała się nie do zniesienia. Wewnątrz powietrze było zbyt stęchłe. Klimatyzator zepsuł się przed tygodniem. Wszystkie rośliny powiędły i pachniały śmiercią.

Nie wiedziała, dokąd zmierza, dopóki tam nie dotarła, choć od chwili, gdy usłyszała, jak ojciec zadaje najcięższy cios – „Jaką koszmarnie brzydką osobą jesteś w środku” – cel jej wędrówki był nieunikniony. Przez boczne drzwi weszła do garażu i zabrała swój rowerek.

Rower marki Raleigh Tuff Burner, który dostała w maju na urodziny, był dla niej najwspanialszym prezentem wszech czasów… wtedy i zawsze. Nawet w wieku trzydziestu lat, gdy syn ją zapytał o najfajniejszą rzecz, jaką kiedykolwiek dostała, natychmiast pomyślała o jaskrawoniebieskim rowerku z żółtymi jak banany obręczami i grubymi oponami. Był to jej ulubiony prezent, lepszy niż kula Magic 8, zestaw KISS Colorforms, a nawet konsola ColecoVision.

Wypatrzyła go na witrynie Pro Wheelz, w centrum, trzy tygodnie przed urodzinami, kiedy wyszła z tatą, i na widok roweru westchnęła z zachwytu. Ojciec, rozbawiony, wszedł do sklepu i poprosił sprzedawcę, żeby pozwolił jej pojeździć po salonie wystawowym. Sprzedawca usilnie namawiał ją do obejrzenia innych rowerków, bo uważał, że tuff burner jest dla niej za duży, nawet z maksymalnie opuszczonym siodełkiem. Nie mogła zrozumieć, o czym ten facet mówi. Przecież to było jak czary, mogłaby latać na miotle, bez wysiłku rozcinając halloweenowe ciemności trzysta metrów nad ziemią. Ojciec jednak udawał, że się zgadza ze sprzedawcą, i usłyszała, że może dostać coś takiego, kiedy będzie starsza.

Trzy tygodnie później rower stał na podjeździe z wielką srebrną kokardą na kierownicy. „Jesteś już starsza, prawda?” – powiedział ojciec i mrugnął.

Vic wśliznęła się do garażu, gdzie tuff burner opierał się o ścianę, na lewo od motoru ojca, czarnego harleya-davidsona shovelhead rocznik 1979, którym wciąż latem jeździł do pracy. Ojciec był pirotechnikiem, pracował w ekipie drogowców ścinających nawisy, wyrównujących skały za pomocą materiałów wybuchowych, głównie ANFO, czasami zwykłym TNT. Pewnego razu powiedział córce, że trzeba być sprytnym człowiekiem, żeby czerpać zyski z takich złych skłonności. Kiedy zapytała, o co mu chodzi, odparł, że większość facetów, którzy lubią odpalać bomby, kończy w kawałkach albo za kratkami. W jego wypadku podkładanie bomb przynosiło sześćdziesiąt tysięcy rocznie, a co więcej, gdyby kiedyś udało mu się wysadzić w powietrze samego siebie, miał nadzwyczajnie wysoką polisę na życie. Za sam mały palec dostałby dwadzieścia tysięcy, jeśliby go stracił wskutek wybuchu. Na jego motocyklu widniała wymalowana aerografem przesadnie seksowna blondynka w bikini o barwach amerykańskiej flagi, siedząca okrakiem na bombie, na tle płomieni. Vic uważała, że jej ojciec jest pokręcony. Inni tatusiowie budują różne rzeczy. Jej tata wysadzał coś w powietrze i odjeżdżał na harleyu, ćmiąc papierosa, którego używał do zapalenia lontu. Spróbujcie to przebić!

Szkrab miała pozwolenie na jazdę po dróżkach Lasu Pittman Street, jak nieoficjalnie nazywano dwanaście hektarów porośniętych sosnami wirginijskimi i brzozami, leżące tuż za płotem. Mogła jeździć do rzeki Merrimack i krytego mostu, i tam musiała zawrócić.

Za mostem – znanym jako Most Krótsza Droga – też rósł las, ale nie było jej wolno przechodzić na drugą stronę rzeki. Most miał siedemdziesiąt lat, prawie sto metrów długości i zaczynał zapadać się pośrodku. Ściany nachylały się w kierunku, w którym płynęła rzeka, i cała konstrukcja wyglądała tak, jakby miała runąć podczas pierwszej porządnej wichury. Wejście zagradzała druciana siatka, choć dzieciaki zerwały ją w jednym rogu i przychodziły tu się obściskiwać i palić trawkę. Znak na siatce informował: UWAGA! GROZI ZAWALENIEM. POLICJA HAVERHILL. Było to miejsce w sam raz dla przestępców, włóczęgów i obłąkanych.

Vic już tam była, rzecz jasna (do której kategorii należała? – bez komentarza), nie zwracając uwagi na ostrzeżenia ojca ani na znak. Ośmieliła się prześliznąć pod siatką i przejść dziesięć kroków, bo nigdy nie potrafiła odrzucić wyzwania, nawet gdy rzucała je samej sobie. Zwłaszcza wtedy, gdy rzucała je samej sobie.

Na moście było o pięć stopni chłodniej, a w deskach ziały szczeliny, przez które widać było wodę, marszczoną przez wiatr trzydzieści metrów niżej. Dziury w czarnym krytym papą dachu wpuszczały snopy światła, w których tańczyły drobiny kurzu. W ciemności popiskiwały nietoperze.

Sama myśl o wejściu do tego długiego, cienistego tunelu, biegnącego nie tylko nad rzeką, ale wręcz nad samą śmiercią, zapierała jej dech w piersi. Vic miała osiem lat i wierzyła, że jest szybsza niż wszystko, nawet zarywający się most. Jej wiara nieco osłabła, kiedy naprawdę zaczęła dreptać jak małe dziecko po starych, spękanych, skrzypiących deskach. Postanowiła zrobić nie dziesięć, ale dwadzieścia kroków. Przy pierwszym głośnym trzasku stchórzyła, pierzchła z powrotem i prześliznęła się pod siatką z wrażeniem, że niemal dusi ją własne serce.

Teraz przemknęła na rowerze przez podwórko za domem i w następnej chwili pędziła z grzechotem w dół wzgórza, po korzeniach i kamieniach przez las. Uciekła od domu prosto w jedną ze swoich opatentowanych wymyślonych opowieści z serii Nieustraszony.

Osadziła akcję w Nieustraszonym 2000. Jechała z Michaelem Knightem, unosząc się bez wysiłku pod konarami drzew, gdy letni dzień przechodził w cytrynowy zmierzch. Ich misja polegała na odzyskaniu mikrochipu zawierającego dane o rozmieszczeniu wszystkich amerykańskich wyrzutni pocisków rakietowych. Chip został ukryty w bransoletce matki jako element wysadzanego klejnotami motyla, przemyślnie zamaskowany w postaci brylantu. Przejęli go najemnicy i zamierzali sprzedać informacje temu, kto da najwięcej: Iranowi, Rosjanom, może Kanadzie. Vic i Michael Knight boczną drogą zbliżali się do kryjówki najemników. Michael chciał, żeby mu obiecała, że nie będzie niepotrzebnie ryzykować, nie będzie głupim dzieciakiem, a ona pokpiwała z niego i przewracała oczami, ale oboje rozumieli, że w pewnym momencie będzie musiała zachować się jak głupie dziecko, narażając życie ich obojga i zmuszając ich do desperackich manewrów, aby uciec czarnym charakterom. Takie były wymogi scenariusza.

Tylko że fabuła nie była satysfakcjonująca. Przede wszystkim Vic wcale nie siedziała w samochodzie. Jechała na rowerze, podskakując na korzeniach, pedałując szybko, na tyle szybko, że komary trzymały się z dala. Poza tym nie mogła się odprężyć i fantazjować jak zwykle. Bez przerwy myślała: Jezu, jaką koszmarnie brzydką osobą jesteś w środku. Nagle opadła ją skręcająca żołądek myśl, że kiedy wróci do domu, ojca w nim już nie zastanie. Pochyliła głowę i pedałowała jeszcze szybciej. Był to jedyny sposób, żeby zostawić tę straszną myśl za sobą.

Pomyślała, że jedzie nie na rowerze, ale na harleyu z tatą. Obejmowała go rękami i miała kask, który jej kupił, czarny, na całą głowę. Czuła się w nim tak, jakby była na wpół ubrana w skafander kosmiczny. Jechali nad jezioro Winnipesaukee po bransoletkę mamy; chcieli zrobić jej niespodziankę. Mama krzyknie z zaskoczenia, gdy zobaczy ją w ręce taty, a on wybuchnie śmiechem i obejmie mamę w talii, pocałuje ją w policzek i już więcej nie będą się na siebie wściekać.

Szkrab mknęła w migoczącym świetle słońca pod zwieszonymi konarami. Była dość blisko trasy 495, żeby słyszeć hałas pojazdów: zgrzytliwy ryk zwalniającej wielkiej ciężarówki, pomruk samochodów osobowych i – tak – nawet dudniący warkot motocykla jadącego na południe.

Kiedy zamknęła oczy, sama znalazła się na autostradzie, jadąc w dobrym tempie, ciesząc się uczuciem nieważkości, gdy rower pochylał się na zakrętach. Nawet nie zauważyła, że w wyobraźni jedzie na motorze, większa, dość duża, żeby samodzielnie przekręcać manetkę.

Uciszy oboje rodziców. Znajdzie bransoletkę, wróci do domu i rzuci ją na łóżko pomiędzy nimi, po czym wyjdzie bez słowa. Zostawi ich, patrzących na siebie z zakłopotaniem. Ale przede wszystkim wyobrażała sobie motocykl, jazdę na łeb na szyję, gdy resztki dziennego światła umykały z nieba.

Wyjechała z pachnącego żywicą mroku na szeroką drogę gruntową, która biegła do mostu. Miejscowi zwali go Krótsządrogą, jednym słowem.

Gdy zbliżyła się do mostu, zobaczyła, że siatka została zerwana ze słupków i leży na ziemi. Wlot – szeroki ledwie na tyle, by zmieścił się samochód – był oprawiony w plątaninę bluszczu kołyszącego się łagodnie w prądach powietrza płynących znad rzeki. Wewnątrz biegł prostokątny tunel, ciągnący się do kwadratu niewiarygodnej jasności, jakby drugi koniec otwierał się na dolinę złotej pszenicy, a może nawet złota.

Vic na chwilę zwolniła. Wpadła w rowerowy trans, ukryta głęboko we własnej głowie, i kiedy raz postanowiła jechać dalej, po siatce i w ciemność, zbytnio nie kwestionowała podjętej decyzji. Gdyby teraz się zatrzymała, byłoby to potwierdzeniem jej tchórzostwa, a na to nie mogła sobie pozwolić. Poza tym wierzyła w prędkość. Jeśli deski zaczną pękać pod kołami, po prostu będzie pedałowała co sił w nogach, uciekając od spróchniałego drewna, zanim ustąpi pod jej ciężarem. Jeśli ktoś tam jest – jakiś bezdomny, który chciałby dostać w swoje ręce małą dziewczynkę – Vic przemknie obok, zanim on zdąży się poruszyć.

Myśl o pękającym starym drewnie albo czyhającym w tunelu włóczędze zamiast ją zatrzymać, przepełniła jej pierś rozkosznym przerażeniem, i Vic stanęła na pedałach, żeby jechać jeszcze szybciej. Pomyślała także ze spokojną satysfakcją, że jeśli most runie do rzeki, dziesięć pięter niżej, a ona zostanie zmiażdżona w rumowisku, to będzie wina jej rodziców – bo przecież ich kłótnia wypędziła ją z domu – i dostaną porządną nauczkę. Będą straszliwie za nią tęsknić, będą chorować z rozpaczy i poczucia winy, i właśnie to ich czeka, oboje.

Siatka zachrzęściła pod kołami. Vic wpadła w jakby podziemną ciemność, która cuchnęła nietoperzami i zgnilizną.

Zaraz za progiem, na ścianie po lewej stronie, zobaczyła słowo wypisane zieloną farbą w sprayu. Nie zwolniła, żeby przeczytać, ale odniosła wrażenie, że napis brzmi: Terry’s, co uznała za dziwne, bo zwykle wstępowali na lunch do lokalu właśnie o takiej nazwie, Terry’s Primo Subs w Hampton, w New Hampshire, nad morzem. Zatrzymywali się tam, wracając do domu znad Winnipesaukee, w połowie drogi pomiędzy Haverhill i jeziorem.

Wewnątrz krytego mostu dźwięki brzmiały inaczej. Szkrab słyszała rzekę, ale odgłos przypominał nie tyle szum płynącej wody, ile biały szum, zakłócenia w radiu. Nie patrzyła w dół, bała się zobaczyć rzekę przez trafiające się tu i ówdzie szczeliny pomiędzy deskami. Wpatrywała się w wylot.

Przejeżdżała przez migające smugi białego światła. Kiedy przecięła jedną z tych cienkich jak opłatek płacht bieli, poczuła ból w lewym oku, coś w rodzaju stłumionego pulsowania. Miała nieprzyjemne wrażenie, że podłoga ustępuje pod kołami roweru. Teraz prześladowała ją tylko jedna myśl, długa na dwa słowa: „Prawie już, prawie już”, powtarzana w rytm pedałowania.

Kwadrat jasności na drugim końcu mostu szybko się poszerzał, a światło nasilało. W miarę jak się zbliżała, z wylotu płynęło coraz bardziej intensywne, niemal brutalne ciepło. Z niewiadomej przyczyny czuła zapach emulsji do opalania i smażonych krążków cebuli. Nie przyszło jej do głowy, żeby się zastanawiać, dlaczego także po drugiej stronie mostu nie ma siatki.

Vic McQueen, zwana również Szkrabem, wciągnęła potężny haust powietrza i wypadła z Krótszej Drogi w światło słońca, opony ze stukotem zjechały z drewna na asfaltową nawierzchnię. Syk i ryk białego szumu nagle ucichł, jakby naprawdę do tej pory słuchała zakłóceń i ktoś właśnie wyłączył radio.

Przejechała jeszcze kilka metrów, zanim zobaczyła, gdzie jest. Serce zamarło jej w piersi, potem ręce sięgnęły do dźwigni hamulców. Wyhamowała tak gwałtownie, z taką siłą, że tylne koło zarzuciło, ślizgając się po asfalcie i wzbijając tumany kurzu.

Znajdowała się za parterowym domem, na brukowanej uliczce. Pod ceglanym murem po lewej stronie stał kontener na śmieci z kolekcją towarzyszących mu pojemników. Wylot uliczki zamykał wysoki parkan. Po drugiej stronie biegła droga. Vic słyszała przejeżdżające samochody, usłyszała urywek płynącej z jednego z nich piosenki: Abra-abrakadabra… wyciągnę rękę i cię złapię…

Vic od razu się zorientowała, że trafiła w niewłaściwe miejsce. Wiele razy była przy Krótszej Drodze i patrzyła z wysokiego brzegu Merrimacku na drugą stronę dość często, żeby wiedzieć, co tam jest: zalesione wzgórze, zielone, chłodne i ciche. Żadnych dróg, sklepów, uliczek. Odwróciła głowę i o mało nie wrzasnęła.

Most Krótsza Droga wypełniał wylot uliczki za jej plecami. Był wciśnięty pomiędzy parterowy ceglany dom i pięciopiętrowy budynek z bielonego betonu i szkła.

Most nie spinał brzegów rzeki, był wpasowany w przestrzeń, która z ledwością go mieściła. Vic zadrżała gwałtownie na ten widok. Kiedy spojrzała w ciemność, po drugiej stronie ujrzała dalekie szmaragdowe cienie Lasu Pittman Street.

Zsiadła z roweru. Nogi jej się trzęsły ze zdenerwowania. Podeszła do kontenera i oparła o niego raleigha. Stwierdziła, że brakuje jej odwagi, by myśleć o Krótszej Drodze.

Cuchnęło smażonym jedzeniem psującym się na słońcu. Brakowało jej świeżego powietrza. Minęła siatkowe drzwi, zaglądając do hałaśliwej, pełnej pary kuchni, i podeszła do wysokiego drewnianego płotu. Otworzyła furtkę i znalazła się na dobrze znanym wąskim chodniku. Stała na nim zaledwie parę godzin temu.

Kiedy spojrzała w lewo, zobaczyła długi pas plaży i ocean, zielone grzywacze lśniły w słońcu tak jaskrawo, że patrzenie na nie sprawiało ból. Chłopcy w kąpielówkach rzucali sobie frisbee i robili efektowne podskoki, po czym przewracali się na wydmy. Samochody jechały bulwarem, zderzak w zderzak.

Szkrab na niepewnych nogach przeszła za róg i zajrzała w okno

NOS4A2

Подняться наверх