Читать книгу NOS4A2 - Joe Hill - Страница 3

Terry’s Primo Subs
Hampton Beach, New Hampshire

Оглавление

Vic minęła rząd stojących motocykli z chromem płonącym w popołudniowym słońcu. Przy okienku w kolejce stały dziewczyny w topach i króciutkich szortach, śmiejąc się perliście. Vic z miejsca znienawidziła ten ich chichot, który w jej uszach brzmiał jak trzask tłuczonego szkła. Weszła do lokalu. Mosiężny dzwonek zabrzęczał nad drzwiami.

Okna były otwarte, a za ladą wirowało sześć stojących wentylatorów, dmuchając powietrze w kierunku stolików. Mimo to wewnątrz było za gorąco. Z sufitu zwisały długie paski lepu na muchy, falujące w podmuchach. Szkrabowi nie spodobał się ten widok. Nie chciała na nie patrzeć, na owady, które się szamotały i ginęły, podczas gdy wprost pod nimi ludzie opychali się hamburgerami. Nie zauważyła tych lepów, kiedy wcześniej tego dnia jadła tu lunch z rodzicami.

Kręciło się jej w głowie, jakby w sierpniowym skwarze biegała z pełnym żołądkiem. Przy kasie stał wielki mężczyzna w białym podkoszulku. Ramiona miał owłosione i szkarłatne od poparzeń słonecznych, wzdłuż jego nosa biegła biała kreska maści cynkowej. Na przypiętym do koszulki plastikowym identyfikatorze widniało imię PETE. Był tu przez całe popołudnie. Dwie godziny temu Vic stała obok swojego taty, gdy płacił temu mężczyźnie za burgery i koktajle mleczne. Rozmawiali o drużynie Red Soxów, która miała dobrą passę. Wyglądało na to, że może w 1986 wreszcie przerwą ciąg porażek. Clemens kosił przeciwników. Chłopak miał już w kieszeni nagrodę dla najlepszego miotacza, Cy Young Award, a został jeszcze miesiąc do końca rozgrywek.

Vic odwróciła się w stronę Pete’a w zasadzie tylko dlatego, że go rozpoznała. Później po prostu stała, mrugając i nie mając pojęcia, co powiedzieć. Wentylator mruczał za jego plecami i prosto w jej twarz płynął wilgotny męski zapach. Nie, zdecydowanie nie czuła się zbyt dobrze.

Była bliska płaczu, owładnięta nieznanym poczuciem bezradności. Jest tutaj, w New Hampshire, choć przecież nie powinna tu być. W uliczce na tyłach tkwi Most Krótsza Droga i w jakiś sposób ona ponosi za to winę. Jej rodzice się kłócili i nie mieli pojęcia, jak daleko od nich uciekła. Musi to wszystko powiedzieć. Musi zadzwonić do domu. Musi zadzwonić na policję. Ktoś musi pójść zobaczyć most w uliczce. Nie mogła zebrać myśli i aż ją od tego mdliło. Wnętrze jej głowy stało się złym miejscem, ciemnym tunelem pełnym drażniącego hałasu i wirujących nietoperzy.

Wielki mężczyzna zaoszczędził jej kłopotu kombinowania, od czego powinna zacząć. Na jej widok z namysłem ściągnął brwi.

– Jesteś. Zastanawiałem się, czy cię jeszcze zobaczę. Wróciłaś po zgubę, prawda?

Vic patrzyła na niego w osłupieniu.

– Wróciłam…?

– Po bransoletkę. Tę z motylem.

Przekręcił klucz i szuflada kasy wysunęła się z brzękiem. W głębi leżała bransoletka mamy. Kiedy Vic ją zobaczyła, przez jej nogi przebiegła kolejna fala dreszczy i odetchnęła spazmatycznie. Po raz pierwszy, odkąd wypadła z Krótszej Drogi i w nieprawdopodobny sposób znalazła się w Hampton Beach, odczuła coś w rodzaju zrozumienia.

W wyobraźni udała się na poszukiwanie bransoletki mamy i jakimś cudem ją odnalazła. Wcale nie pojechała na rowerze. Jej rodzice pewnie wcale się nie pokłócili. Obecność mostu wciśniętego w uliczkę można wyjaśnić tylko w jeden sposób. Wróciła do domu opalona i zmęczona, z brzuchem pełnym mrożonego koktajlu mlecznego, padła na łóżko i teraz po prostu śniła. Uznała, że będzie najlepiej, jeśli zabierze bransoletkę mamy i wróci przez most, a potem prawdopodobnie się zbudzi.

Znowu poczuła tępe pulsowanie za lewym okiem. Tam tkwiły korzenie bólu głowy. Paskudnego bólu głowy. Nie mogła sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek wniosła do snu ból głowy.

– Dziękuję – powiedziała, gdy Pete wyciągnął rękę nad ladą i podał jej bransoletkę. – Mama naprawdę się martwiła. Jest wiele warta.

– Naprawdę się martwiła? – Pete wetknął mały palec w ucho i kręcił. – Przypuszczam, że ma wielką wartość sentymentalną.

– Nie. To znaczy tak. Należała do jej babci, mojej prababci. Ale poza tym jest również bardzo cenna.

– Aha – mruknął.

– Jest zabytkowa – wyjaśniła Szkrab, nie do końca pewna, skąd ta potrzeba przekonania go o wartości biżuterii.

– Jest zabytkowa tylko wtedy, jeśli jest coś warta. Jeśli jest nic niewarta, to tylko stara błyskotka.

– Brylanty – powiedziała z naciskiem. – Brylanty i złoto.

Pete się zaśmiał: krótkie, zjadliwe szczeknięcie.

– Naprawdę – oświadczyła stanowczo.

– Nie. To sztuczna biżuteria. Czy te kamyczki wyglądają jak brylanty? To cyrkonie. I spójrz, po wewnętrznej stronie wyłazi srebro. Złoto nie schodzi. To, co dobre, zostaje dobre niezależnie od tego, jakie cięgi zbiera. – Zmarszczył czoło w wyrazie niespodziewanego współczucia. – Dobrze się czujesz? Nie wyglądasz zbyt zdrowo.

– Nic mi nie jest – zapewniła. – Za długo byłam na słońcu. – Taka odpowiedź wydawała się bardzo dorosła.

Chociaż wcale nie czuła się dobrze. Miała zawroty głowy, nogi się jej trzęsły. Chciała wyjść, uciec od woni Pete-potu zmieszanej z zapachem krążków cebuli i wrzącego tłuszczu. Chciała, żeby ten sen wreszcie się skończył.

– Jesteś pewna, że nie chcesz niczego zimnego do picia? – zapytał Pete.

– Dzięki, wypiłam koktajl mleczny, gdy byłam tu na lunchu.

– Jeśli piłaś koktajl, to nie tu. Może w McDonaldzie. My serwujemy frappe.

– Muszę iść – oznajmiła.

Odwróciła się i ruszyła do drzwi. Zdawała sobie sprawę, że poparzony przez słońce Pete patrzy na nią ze szczerą troską, i była mu za to wdzięczna. Pomyślała, że chociaż cuchnie i jest opryskliwy, zalicza się do dobrych ludzi, martwiących się o małe dziewczynki, które wyglądają na chore i samotnie wędrują wzdłuż Hampton Beach. Ale nie śmiała powiedzieć mu nic więcej. Krople potu zwilżały jej skronie i górną wargę, a utrzymanie się na drżących nogach wymagało wielkiego skupienia. Lewe oko znowu tętniło, tym razem mniej delikatnie. Trwanie w przekonaniu, że tylko wyobraża sobie tę wizytę w Terry’s, że przedziera się przez wyjątkowo realny sen, było równie trudne jak próba utrzymania w ręce śliskiej żaby.

Vic wyszła na zewnątrz i szybkim krokiem przemierzała pas gorącego betonu, mijając zaparkowane pochylone motocykle. Otworzyła drzwi w wysokim parkanie i weszła w uliczkę za Terry’s Primo Subs.

Most się nie przeniósł. Zewnętrzne ściany przylegały do budynków po obu stronach. Patrzenie wprost na niego sprawiało jej ból. Raniło lewe oko.

Kucharz albo pomywacz – ktoś, kto pracował w kuchni – stał w uliczce przy kontenerze. Miał fartuch brudny od tłuszczu i krwi. Osoba, która miałaby okazję przyjrzeć się temu fartuchowi, na pewno darowałaby sobie lunch u Terry’ego. Niewysoki mężczyzna o szczeciniastych policzkach i żylastych, wytatuowanych przedramionach patrzył na most z miną pośrednią między oburzeniem a strachem.

– Co jest, psiamać? – wymamrotał. Spojrzał zdezorientowany na Vic. – Widzisz to, mała? Chodzi mi o… co to jest, psiamać?

– Mój most. Niech się pan nie przejmuje. Zabiorę go ze sobą – odparła, choć w zasadzie nie miała pewności, co przez to rozumie.

Złapała kierownicę, obróciła rower i ruszyła w stronę mostu. Przebiegła dwa kroki i przerzuciła nogę przez siodełko.

Przednie koło podskoczyło na deskach i wjechała w syczącą ciemność.

Dźwięk, ten obłąkańczy ryk zakłóceń, zabrzmiał w chwili, gdy tylko raleigh wniósł ją na most. W czasie jazdy w tamtą stronę Vic była przekonana, że słyszy rzekę, ale to wcale nie był szum wody. W ścianach ciągnęły się długie szczeliny i kiedy przemykały obok niej, po raz pierwszy na nie spojrzała. Zobaczyła w nich migoczącą białą jasność, jakby po drugiej stronie znajdował się największy telewizor świata nastawiony na nieaktywny kanał. Wokół przekrzywionej, rozlatującej się konstrukcji szalała burza, śnieżyca światła. Szkrab czuła, jak most lekko się kołysze pod naporem tej nawałnicy.

Zamknęła oczy, nie chciała widzieć niczego więcej, stanęła na pedałach i pędziła ku drugiej stronie. Jeszcze raz wypróbowała swoją podobną do modlitwy mantrę – prawie już, prawie już – ale była zbyt wyczerpana i chora, żeby przez dłuższy czas koncentrować uwagę na jednej myśli. Słyszała tylko własny oddech i ryk, ten wściekły szum zakłóceń, ten niekończący się wodospad dźwięku, coraz głośniejszy, nie do zniesienia, a potem narastający jeszcze bardziej, aż w końcu chciała krzyknąć „dość tego”, słowa pęczniały jej w ustach, „dość tego, dość tego”, płuca już nabierały powietrza, gdy nagle rower wpadł z powrotem do

NOS4A2

Подняться наверх