Читать книгу Panorama współczesnej filozofii - Группа авторов - Страница 37
DEFLACJONIZM
3. Uwagi krytyczne
ОглавлениеKrytyczne uwagi na temat przedstawionej formy ontologicznego deflacjonizmu odnoszą się zarówno do słabości dziedziczonych przez Thomasson po pomysłach jej mentorów, przede wszystkim Carnapa, ale także i Quine’a, jak i do decyzji podjętych przez Thomasson już na własną rękę. Wyliczymy je w kilku punktach, starając się oddzielić uwagi dotyczące „łatwej ontologii” od uwag dotyczących jej inspiracji. Poza szczególnego rodzaju formalizacją pojęcia istnienia oraz wysunięciem na pierwszy plan „łatwego wnioskowania” Thomasson nie dodała zresztą znów tak wiele do autorytatywnych rozstrzygnięć Carnapa.
Błędna strategia. Najwięcej wątpliwości budzi przyjęty przez Thomasson sposób formalizacji pojęcia istnienia. Ogólnie można bowiem stwierdzić, że jest to ten rodzaj formalizacji, który pogłębia zamęt pojęciowy zamiast go pomniejszać. Jeśli łatwo uchwytne kłopoty z pojęciem istnienia biorą się z jego wieloznaczności, to strategia przyjęta przez Thomasson jest postawieniem sprawy na głowie21. Zamiast skłaniać do zastanowienia się nad mylącą rozmaitością znaczeń słowa „istnieje”, formalizacja stara się ją (zresztą bezskutecznie) zniwelować. Przynajmniej do jednego z deflacyjnych celów Thomasson jej formalizacja jest całkowicie zbędna. Jeśli twierdzi się bowiem, że dyskusje ontologiczne opierają się na nieporozumieniach dlatego, że w niektórych z nich stosuje się zbyt wąskie kryteria istnienia, związane tylko z jednym rodzajem przedmiotów (zob. Thomasson 2015, s. 121), to podstawą tej deflacyjnej krytyki nie jest przecież sformalizowana reguła, ale fakt zróżnicowania pojęcia „istnienia”. Dlatego w podkreślanej przez autorkę analogii z deflacyjną teorią prawdy istotne jest przede wszystkim to, że jedna i druga koncepcja w takim stopniu pozbawia rzeczowej treści pojęcie, którym się zajmuje, że traci ono swój opisowy Witz, moc dyskryminacyjną. To znaczy: zarówno rozmaite rodzaje prawdy, jak i różne sposoby istnienia po zabiegu formalizacji przestają się od siebie odróżniać. Co gorsza, niekiedy nie daje się również odróżnić prawdy od nieprawdy i istnienia od nieistnienia. I nic dziwnego, skoro trudno sobie wyobrazić, jak formalizacja tego co wątpliwe bądź wieloznaczne mogłaby przynosić korzyści poznawcze (zob. na ten temat Soin 2001, s. 68 i n.).
Uzależnienie od warunków zastosowania terminu. Jest zresztą rzeczą niezrozumiałą, dlaczego w formalizacji reguły dotyczącej słowa „istnieje” uzależnia się jego znaczenie od zróżnicowanych warunków zastosowania terminu desygnującego przedmiot, a pomija zróżnicowanie samego pojęcia „istnienia”. Nie jest przecież tak, że reguły dotyczące zastosowania jakiegoś terminu (powiedzmy słowa „pingwin”) są ważniejsze czy bardziej pierwotne niż reguły zastosowania słowa „istnieje”. Uzależnienie zapisane w formule Thomasson jest, jak się zdaje, echem dziedziczonego po Fregem i Carnapie przekonania, że istnienia nie orzeka się o faktach bądź rzeczach, że jest to więc pojęcie „drugiego rzędu”: pogląd ten Thomasson (2015, s. 89 i n.) rozważała, ale w końcu odrzuciła. Jeśli jednak interesujące nas reguły operują na tym samym poziomie, to warunki zastosowania terminu desygnującego istniejący przedmiot w takim samym stopniu wyjaśniają znaczenie „istnieje”, w jakim jego wieloznaczność wpływa na te warunki. Jednocześnie chociaż są to rzeczy ze sobą związane, jednak są także do pewnego stopnia niezależne.
Rewizyjny charakter formuły i zbyt łatwe wnioskowanie. Wbrew sugestiom Thomasson (2015, s. 124), jej formuła nie jest sprawozdaniem ze zwykłego użycia słowa „istnieje”. W szczególności, nie istnieje w zwykłym sposobie mówienia reguła pozwalająca wnioskować z poprawnego zastosowania jakiegoś terminu, że istnieje jego odpowiednik. Albo – ściślej – nie istnieje taka reguła, w języku, w którym jej nie wprowadziliśmy22. Konkluzja „łatwego wnioskowania” ani nie wynika z jego przesłanek, ani nie jest oczywista, co dobitnie pokazuje sposób, w jaki Wittgenstein, a także Quine traktowali podobne wypowiedzi. Mianowicie: stwierdzenie, że pewna barwa istnieje, znaczy tyle, co: „istnieje coś, co ma ową barwę” (Wittgenstein 1972, § 58). Z wypowiedzi przypisującej prawdziwie przedmiotowi jakąś cechę nie wynika istnienie przedmiotu, którego nazwą jest ta cecha, ale istnienie przedmiotu, o którym tę cechę można orzec. Z wypowiedzi zdającej sprawę z jakiegoś zdarzenia nie wynika, że „istnieją zdarzenia” (w jakimś nieokreślonym bliżej sensie), ale że słowo „zdarzenie” ma znaczenie. W rzeczywistości, jak podkreśla Wittgenstein, nie mamy tu do czynienia z wnioskowaniem, lecz z różnymi sposobami mówienia, które jednak mogą być – wbrew Thomasson – lepsze i gorsze w odniesieniu do celu, w jakim mówimy. Chociażby dlatego, że niektóre z nich prowadzą właśnie do filozoficznych nieporozumień, tak jak w przypadku hipostazującego języka Thomasson.
Wzorce i byty fikcyjne. To prawda, że o najrozmaitszych rodzajach przedmiotów mówi się, że istnieją: o tygrysach, atomach, pieniądzach, znaczeniach, własnościach, liczbach itd. Ale nie znaczy to, że wszystkie sposoby użycia tego słowa są równoznaczne i równie ważne. Przeciwnie, użycie „istnieje” w odniesieniu do przedmiotów fizycznych, względnie przedmiotów percepcji jest na tyle odmienne od jego użycia w odniesieniu do przedmiotów abstrakcyjnych, że względnie samoświadomy użytkownik języka zwykle traktuje to drugie zastosowanie jako przenośne. Co to znaczy, że istnieje liczba, która jest wynikiem pomnożenia 2 razy 2? To znaczy, że można ją wyliczyć. Ale nie znaczy to, że można jej dotknąć bądź ją zobaczyć. Nawet jeśli trudno byłoby udowodnić, że odniesienie do przedmiotów percepcji jest wzorcem zastosowania słowa „istnieje” w języku naturalnym, to różnica jest zbyt duża, by można ją było bezkarnie pominąć. Zaświadczają o tym kłopoty, jakie Thomasson ma z bytami fikcyjnymi. Czy krasnoludki istnieją, skoro można poprawnie użyć tego słowa, opisując krasnoludka tak, jak przedstawia się go w bajkach (mały, brodaty, trochę złośliwy itd.)? Chociaż Thomasson (2015, s. 154) zdecydowanie odrzuca taką możliwość, jej argumentacja jest kompletnie nieprzekonująca w świetle uprzednich twierdzeń „łatwej ontologii”. Thomasson twierdzi bowiem, że w przypadkach takich terminów jak „krasnoludek” względnie „czarownica” i innych słów dotyczących wymyślonych obiektów nie zostały spełnione warunki ich zastosowania i nie istnieją niekontrowersyjne stwierdzenia, które mogłyby być przesłankami łatwego wnioskowania. Nie jest bowiem tak, byśmy wszyscy byli zgodni, że istnieją cząsteczki ułożone na kształt krasnoludka. Z czym zapewne wypadałoby się zgodzić, tyle że takiego warunku nie spełnia żaden przedmiot abstrakcyjny, o którym Thomasson chce twierdzić, że istnieje – ani liczba, ani własność, ani zdarzenie23.
Łatwe wnioskowanie i gramatyczna konstrukcja. Jeśli część deflacyjnych zamiarów Thomasson daje się zrealizować przez zwrócenie uwagi na fakt zróżnicowania znaczenia pojęcia istnienia, to rzeczywistą funkcją wprowadzonej przez nią formalizacji jest uzasadnienie tezy mówiącej, że ontologiczne spory rozstrzygają się dzięki trywialnemu wnioskowaniu z niekontrowersyjnych przesłanek. Prawdziwość „łatwego wnioskowania” o istnieniu gwarantuje – jak oświadcza Thomasson (2015, s. 130, por. s. 152) – spełnienie warunków zastosowania odnośnych terminów. To reguły zastosowania terminów powinny więc zapewnić rozróżnienie między przedmiotami fikcyjnymi i rzeczywistymi (Thomasson 2015, s. 224 i n.). Jest to jednak uzasadnienie pozorne, gdyż oświadczenie to nie mówi nic więcej niż to, że istnienie można przypisać tylko czemuś, co zostało uznane za istniejące, a z poprawnego zastosowania terminu można wnioskować o istnieniu wówczas, gdy przyjmuje się regułę, która na to pozwala. Dlatego można sądzić, że formuła Thomasson jest wyrazem, a nie uzasadnieniem przekonania, że słowem „istnieć” należy posługiwać się w sposób w niej określony, tzn. akceptując regułę, według której z poprawnego użycia terminu wynika stwierdzenie jego istnienia. Nie mamy tu do czynienia ze sprawozdaniem z faktycznego użycia języka, ale z gramatycznym postulatem. Oznacza to jednak, że większość wywodu Thomasson jest w gruncie rzeczy konstrukcją, która nadbudowuje się na podstawie ruchu o charakterze definicyjnym, a dotyczącym warunków zastosowania terminów. Podobnie zresztą jak w przypadku poglądów Quine’a i Carnapa na istnienie, w których odpowiednio „istnieć” znaczyło „być przedmiotem kwantyfikacji”, względnie „być elementem systemu”.
Kwantyfikacja jako przesłanka łatwej ontologii. Wstępem do tej gramatycznej manipulacji jest przyjęcie redefinicji pojęcia istnienia w postaci zaproponowanej przez Quine’a. Nie kłóci się to z deklarowanym przez Thomasson wzorowaniem łatwej ontologii na stanowisku Carnapa, jak bowiem słusznie zauważa autorka Ontology Made Easy, również Carnap akceptował tak określone pojęcie istnienia (zob. Thomasson 2015, s. 54 i n.). Ubocznym wynikiem tego rodzaju pomysłów jest jednak spotęgowanie zjadliwości problemu. Jest tak dlatego, że określenie pojęcia istnienia w kategoriach kwantyfikacji nie likwiduje, lecz przesuwa problem wieloznaczności pojęcia istnienia na poziom znaczenia kwantyfikatora, uzależniając prawdziwość posługujących się nim stwierdzeń od jego interpretacji24. Podobnie jak formuła Thomasson przesuwa problem na poziom warunków zastosowania wchodzących w grę terminów, uzależniając prawdziwość używających je zdań od rozumienia tych warunków. Dla dyskryminującej mocy pojęcia istnienia nie jest jednak ważne, czy dyskusja dotyczy wprost zróżnicowania jego znaczenia, zmienności znaczenia kwantyfikatora, czy też niejasności warunków zastosowania rozmaitych terminów. I tak istnienia nie daje się odróżnić od nieistnienia, a sformalizowany punkt widzenia logiki może jedynie dodatkowo utrudnić dostrzeżenie problemu.
Konwencjonalizm i analityczność. Istnieją podstawy by przypuszczać, że obraz posługiwania się językiem, jaki za Carnapem rysuje Thomasson, dotyczy przede wszystkim języków sztucznych, ewentualnie neologizmów wprowadzanych do języka naturalnego (zob. np. Thomasson 2015, s. 97 i n., a także s. 135 i n.). „Łatwe wnioskowanie” uznaje się dlatego, że jego przesłanką są reguły określające znaczenie terminów wprowadzanych do języka, w tym warunki ich zastosowania; ich spełnienie wystarcza, by uznać odpowiednik terminu za istniejący (zob. też Thomasson 2015, s. 145 i n.). Jest to jednak równie błędny – chociaż przeciwstawny w kierunku uogólnienia – obraz posługiwania się językiem, jak sprawozdanie św. Augustyna, które otwiera Dociekania filozoficzne. Przede wszystkim dlatego, że opiera się na skrajnym konwencjonalizmie, programowo traktującym kwestie znaczenia jako wewnątrzjęzykowe. Źródłem znaczenia jest więc przyjęcie całkowicie arbitralnych reguł, na które jakkolwiek rozumiana rzeczywistość i doświadczenie nie mają żadnego wpływu. W konsekwencji język staje się przede wszystkim rachunkiem, tj. siecią analitycznych zależności, których prawdziwość ma charakter koherencyjny i spycha na dalszy plan instrumentalną, w tym opisową funkcję języka.
Dyskutując te sprawy, należy zatem uwzględnić, że Thomasson – za Carnapem – rozumie ideę sprowadzenia problemu istnienia do kwantyfikacji znacznie bardziej radykalnie niż Quine, nie zgadzając się nawet na jego dictum, że powinniśmy akceptować istnienie wszystkich i tylko tych rzeczy, po których musimy kwantyfikować (tj. dla których musimy wprowadzać zmienne kwantyfikacji), by „nasze najlepsze teorie naukowe” były prawdziwe (Thomasson 2015, s. 130). Pomijając już kwestię, że w grę wchodzą nie tylko teorie naukowe, lecz także inne rodzaje wypowiedzi, okazuje się bowiem, że według „łatwej ontologii” jest w zasadzie obojętne, po czym kwantyfikujemy, ponieważ każde stwierdzenie podstawione pod formułę „łatwego wnioskowania” prowadzi do konkluzji, w której dany termin zostaje użyty jako termin mający odniesienie (Thomasson 2015, s. 131). Jeśli jednak Thomasson odrzuca nawet takie argumenty ontologiczne, które pokazują, jak można uniknąć kwantyfikowania po przedmiotach spornego rodzaju (np. przez parafrazę), to tym samym likwiduje ostatni bastion ontologicznej niearbitralności. Odrzuca bowiem jeden z najważniejszych argumentów, jakie można mieć w tych sprawach, mianowicie brzytwę Ockhama, której wersją był przecież postulat Quine’a.
21
Kłopoty z pojęciem istnienia w oczywisty sposób wynikają z jego wieloznaczności, skoro prawdziwość stwierdzeń „istnieją liczby”, „istnieją krasnoludki” itd. zależy – między innymi – od tego, jak się w nich rozumie słowo „istnieje”. Na temat argumentów wysuwanych w dyskusji o wieloznaczności pojęcia istnienia zob. Ryle (1951, s. 22–23); Glock (2003, s. 60 i n.); a także Van Inwagen (2009, s. 482 i n.).
22
W części polemicznej musi to przyznać również Thomasson (2015, s. 248 i n., a także s. 321). Z tego punktu widzenia jej książka o „łatwej ontologii” jest realizacją programu rewizyjnej metafizyki postulowanego we wcześniejszym tekście (zob. Thomasson 2009, s. 467).
23
Równie nieprzekonujące są wyjaśnienia Thomasson (2015, s. 154 i n.) w przypisie poświęconym tej kwestii. Wyjaśnienia te zaświadczają, że jeśli raz zerwie się z rzeczowym pojęciem istnienia, to rozróżnienie istnienia rzeczywistego i fikcyjnego traci podstawę (zob. też ibid., s. 289 i n.).
24
Przyznał to później również i Quine (2002, s. 167–168). Jest to jednak odwrócenie zwykłego porządku rozumowania, zgodnie z którym to nie wybór arbitralnej logiki kwantyfikacji decyduje o tym, co istnieje, lecz ustalenie, co istnieje, określa znaczenie kwantyfikatora.